Zapraszamy do zapoznania się z artykułem "Jak zabić hobbita?", znajdującym się w dziale "Game Exe". Komentuj, dyskutuj, dziel się z innymi swoim zdaniem!
[Game Exe] Jak zabić hobbita?
Poruszyłaś całkiem poważny problem. I - szczerze mówiąc - w pełni podzielam Twe zdanie.
Jak napisałaś - tłumacz nie jest autorem. Jego zadaniem jest jedynie przełożyć tekst w taki sposób, by:
- można było zrozumieć, o co chodzi (czyli nie coś pokroju "Kali być na wakacje i gotować pamiętnik")
- oddawał właściwy sens oryginalnego tekstu (właściwy przekład idiomu, użycie stosownego do kontekstu przekładu danego słowa, etc.).
Nazwy własne - ewidentnie winny być nieruszane. Jeśli dobrze pamiętam, to w Harrym Potterze, Andrzej Polkowski postawił sprawę jasno - nie podmienia tych nazw w tekście, bo tak się nie robi. Wprawdzie podał, jak można rozumieć nazwiska, ulice, ale... wciąż, te tłumaczenia nie przewijają się w lekturze; są dodatkiem dla ciekawskich.
Co do pana Łozińskiego - smuteczek. Wielki. I do dziś pluję sobie w brodę, że nie zajrzałam pod okładkę książki. No ale, kicia młodą była, Tolkiena ubóstwia, ujrzała całą trylogię w boskiej cenie, nie pomyślała, że mogą istnieć inne przekłady niż ten Skibniewskiej. Efekt?
Przyszłam do domu, chciałam się wgryźć w lekturę i... ni cholery. Tego się nie da czytać. Bagosze, krzaty, ten nieszczęsny wiersz... Brr. Dziękuję, postoję.
Tylko książek żal, bo się bezproduktywnie kurzą...
Jak napisałaś - tłumacz nie jest autorem. Jego zadaniem jest jedynie przełożyć tekst w taki sposób, by:
- można było zrozumieć, o co chodzi (czyli nie coś pokroju "Kali być na wakacje i gotować pamiętnik")
- oddawał właściwy sens oryginalnego tekstu (właściwy przekład idiomu, użycie stosownego do kontekstu przekładu danego słowa, etc.).
Nazwy własne - ewidentnie winny być nieruszane. Jeśli dobrze pamiętam, to w Harrym Potterze, Andrzej Polkowski postawił sprawę jasno - nie podmienia tych nazw w tekście, bo tak się nie robi. Wprawdzie podał, jak można rozumieć nazwiska, ulice, ale... wciąż, te tłumaczenia nie przewijają się w lekturze; są dodatkiem dla ciekawskich.
Co do pana Łozińskiego - smuteczek. Wielki. I do dziś pluję sobie w brodę, że nie zajrzałam pod okładkę książki. No ale, kicia młodą była, Tolkiena ubóstwia, ujrzała całą trylogię w boskiej cenie, nie pomyślała, że mogą istnieć inne przekłady niż ten Skibniewskiej. Efekt?
Przyszłam do domu, chciałam się wgryźć w lekturę i... ni cholery. Tego się nie da czytać. Bagosze, krzaty, ten nieszczęsny wiersz... Brr. Dziękuję, postoję.
Tylko książek żal, bo się bezproduktywnie kurzą...
Polkowski zdecydował się na jedno - że nie tłumaczy nazwisk czarodziejów, a tłumaczy inne stworzenia magiczne: Zgredek, dementor, śmierciożerca i się tego konsekwentnie trzymał. Łoziński i jego wersja to taka trochę wolna amerykanka: tu dodam, odejmę, tam pozmieniam, a Tolkien zostanie tylko na okładce. A potem półek w pokoju brakuje....
A już myślałem, że nie wspomnisz o Obieżyświecie - Łaziku, a tu proszę: wisienka na koniec!
Łoziński ponownie dostał po łbie i tym razem bardzo celnie, merytorycznie i zgrabnie. Prawda, jakoś przyjemniej czytało mi się "Władcę" w tej zarchaizowanej formie, z karkołomną stylizacją językową, bliżej było temu do tej ogniskowej gawędy, którą taka historia mogła by być. Z tym tylko, że faktycznie nie rolą tłumacza jest pisać książkę na nowo. Niektóre z tych tłumaczeń, jakimikolwiek intencjami i prawidłami sztuki dyktowane, pomijają zupełnie coś, co moim laickim zdaniem powinno być naczelną wytyczną tłumacza - przystępność tekstu, jego brzmienie, to, jakie emocje będzie wywoływać słowo lub zdanie w języku tłumacza, nawet niezależnie od jego synonimicznej zgodności z oryginalnym.
Co by się stało, gdyby Andrzej Polkowski postanowił tłumaczyć wszelkie imiona i nazwiska przedstawiające z "Pottera" (Garncarza) z ichniego na nasze? Długodupny, AlaDziwna, Dobromiłosna, Trzmielowy? Ale pomijając tak jaskrawe przykłady odmóżdżenia, jakim wykazałby się wówczas, warto spojrzeć na krótkie, a treściwie posłowia, w których wyjaśnia co, jak i dlaczego przetłumaczył tak, a nie inaczej, niekiedy zupełnie odbiegając od brzmienia pierwotnego, będącego w języku angielskim neologizmem, zrostem etc., który tam brzmi dobrze, a po polsku byłby koślawy, karykaturalny. Łoziński, mimo być może szczerych chęci, w żadnej z tych płaszczyzn nie wykazał się wystarczająco lub też ani trochę dobrze.
Łoziński ponownie dostał po łbie i tym razem bardzo celnie, merytorycznie i zgrabnie. Prawda, jakoś przyjemniej czytało mi się "Władcę" w tej zarchaizowanej formie, z karkołomną stylizacją językową, bliżej było temu do tej ogniskowej gawędy, którą taka historia mogła by być. Z tym tylko, że faktycznie nie rolą tłumacza jest pisać książkę na nowo. Niektóre z tych tłumaczeń, jakimikolwiek intencjami i prawidłami sztuki dyktowane, pomijają zupełnie coś, co moim laickim zdaniem powinno być naczelną wytyczną tłumacza - przystępność tekstu, jego brzmienie, to, jakie emocje będzie wywoływać słowo lub zdanie w języku tłumacza, nawet niezależnie od jego synonimicznej zgodności z oryginalnym.
Co by się stało, gdyby Andrzej Polkowski postanowił tłumaczyć wszelkie imiona i nazwiska przedstawiające z "Pottera" (Garncarza) z ichniego na nasze? Długodupny, AlaDziwna, Dobromiłosna, Trzmielowy? Ale pomijając tak jaskrawe przykłady odmóżdżenia, jakim wykazałby się wówczas, warto spojrzeć na krótkie, a treściwie posłowia, w których wyjaśnia co, jak i dlaczego przetłumaczył tak, a nie inaczej, niekiedy zupełnie odbiegając od brzmienia pierwotnego, będącego w języku angielskim neologizmem, zrostem etc., który tam brzmi dobrze, a po polsku byłby koślawy, karykaturalny. Łoziński, mimo być może szczerych chęci, w żadnej z tych płaszczyzn nie wykazał się wystarczająco lub też ani trochę dobrze.