Ekhteliona twórczość spisana

Postanowiłem napisać i opublikować kilka opowiadań. Ich cechą wspólną jest to, że wszystkie mają poniżej 5000 znaków. Aktualnie skłaniam się ku tematyce SF ale może coś w klimatach sword&sorcery też się pojawi. Opowiadanka są krótkie, ciekawe (mam taką nadzieje) i co najważniejsze, dają do myślenia.

Od razu mówię, ze część z nich jest po prostu wzorowana na innych autorach. Niektóre pomysły zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie i zapadły mi w pamięć dlatego chce je wykorzystać w swoich miniformach. Mam nadzieję, ze nikt nie weźmie mi tego za złe.

Kolejne opowiadanka będą się pojawiać jak zobaczę, że jest jakiekolwiek zainteresowanie.



Opowiadanie nr.1.
ŻOŁNIERZ


Pomysł własny.

Cytat

        Stalowa piechota jest awangardą naszej armii. To młode ramię dzierżące śmiercionośny miecz. To my rozpoczynamy wojny, my przekraczamy granicę, my strzelamy pierwsi. Niektórzy myślą, że oczekuje się od nas rzeczy niemożliwych. Jednak to nie prawda. Gdyby były one niemożliwe, to byśmy nie wracali. A my zawsze wracamy…
          Jestem żołnierzem. Walczę i zabijam. Walczę i zwyciężam. W wyniku szkolenia posiadłem umiejętności, które pozwalają mi przetrwać na polu walki. Nie mam skrupułów, bo moi przeciwnicy też ich nie mają. Nie jestem litościwy, bo nie mogę liczyć na litość. Moje ciało to świątynia mojego ducha. Moje ciało pozwala mi działać w każdych warunkach. Specjalne treningi uczyniły ze mnie żołnierza idealnego. Szybko adaptuje się do nowych warunków, jestem precyzyjny i skuteczny w działaniu. Działam w grupie z takimi samymi jak ja. Grupa daje mi siłę i wsparcie. Tam gdzie nie mogę liczyć na nic poza śmiercią drużyna daje mi siłę. Nie walczę dla chwały ani dla pieniędzy. Składam moje życie dla idei, dla lepszego jutra. Morduje i zabijam bez skrupułów, bo tego się ode mnie oczekuje, bo po to przeszedłem treningi, bo tylko wtedy jestem skuteczny.
          Czym był dla mnie obóz szkoleniowy? To był alchemiczny tygiel, w którym mnie ukształtowano. Przetopiono krew, pot, błoto i łzy tak, by w końcu powstała stal - zimna i mocna, lekka i sprężysta, wytrzymała i zabójcza. Stałem się mistrzem wojny. Nauczyłem się walczyć wszelką możliwą bronią. Moje umiejętności i energia w końcu zostały ukierunkowane. Żywiołowy charakter mógł w końcu znaleźć ujście w działaniu. Złożyłem swoją młodość w ofierze dla wyższych idei. Nauczyłem się współpracy i działania w grupie. Zrozumiałem, że mogę zmieniać świat, kształtować go i giąć w swych dłoniach. W końcu świat należy do młodych. Staliśmy się podobni śmiercionośnym piórom, gotowym w każdej chwili zapisać księgi tego świata od nowa.
          Zarzucają nam brutalność. I mają rację. Na wojnie musimy być brutalni. Mordujemy i palimy, palimy i mordujemy. Nie ma dla nas znaczenia ani wiek ani płeć. Torturujemy jeńców by zdobywać informacje, bez nich żadna wojna dzisiaj nie może się toczyć. Zabijamy rannych i niezdatnych do walki, by uniemożliwić zdobycie informacji przeciwnikowi. Pozostawiamy za sobą spaloną i skażoną ziemię. Nie istnieją dla nas cywile, każdy jest wrogiem. Nie możemy pozwalać by kolejne pokolenia chciały walczyć z nami. Groza, która nas otacza jest nasza najlepszą wizytówką i naszą ochroną. Wojna to żywioł który rozpętuje się tak, że nikt nie może go okiełznać. Ten żywioł to nasze życie.
          Jednak walka nie jest poetycka. Walka prowadzi do śmierci, która jest cholernie niepoetycka. Człowiek oblany pirożelem umiera w strasznych męczarniach. Amunicja niskokalibrowa zamienia ludzkie wnętrzności na krwawą miazgę. Gaz bojowy sprawa, że wymiotujesz własnymi płucami. Ostre szrapnele rozcinają twoje ciało niczym miniaturowe ostrza. Drut kolczasty momentalnie miażdży ci tchawice i rozrywa szyję. A potem jest już tylko ciemność.
          Ruszając na akcję dobrze wiesz co się stanie. Za 15 minut poślesz niczego nie spodziewającemu się wartownikowi pocisk rozrywający 2 cm powyżej lewego oka. Za 18 minut pięciostrzałowa seria przebije się przez ściany baraku i dosięgnie śpiących tam żołnierzy. Za 20 minut granat implozyjny sprawi, że oficerom w koszarach oczy i płuca wyjdą na wierzch. Za 21 minut złamiesz kolbą kark młodej dziewczynie, która znalazła się tu przypadkiem. Za 25 minut otworzysz komuś klatkę piersiową nożem i będziesz patrzył jak krwawe wnętrzności wylewają się na brudny piasek. Za 30 minut zastrzelisz własnego kolegę z drużyny który został ranny… To jedyne co możesz dla niego zrobić. Chwilę później umieścisz ładunki w wyznaczonych miejscach i udasz się do punktu zbornego. Za 34 minuty eksplozje rozrzucające radioaktywny pył i fale elektromagnetyczne zrównają tu wszystko z powierzchnią ziemi. To będzie twój własny akapit w księdze świata.
          A za 24 godziny będziesz na przepustce. W domu. W końcu to dzień twoich urodzin. Ósmych urodzin…



Opowiadanie nr.2.
BEZPIECZEŃSTWO


Pomysł własny.


Cytat

          Dzisiaj był Ten dzień. John wstał się z łóżka i poszedł do łazienki. Stojąc na specjalnej antypoślizgowej posadzce ogolił się maszynką bez ostrzy. Przeszedł idealnie utrzymanym w czystości korytarzem do kuchni. Z szafek o zaokrąglonych krawędziach wyjął butelkę z nietłukącego się szkła zawierającą sok oraz zestaw śniadaniowy. Pierwszy raz od dłuższego czasu był rzeczywiście szczęśliwy. Wyjął 3 kromki chleba, ułożył na nich plasterki masła Z hermetycznych opakowań wyjął plasterki sera i szynki. Przyjrzał się krytycznie swojemu sterylnemu posiłkowi, z niesmakiem potoczył wzrokiem po kuchni gdzie nie było żadnych ostrych kantów, twardych powierzchni czy niczego innego co mogłoby stanowić zagrożenie. I pomyśleć tylko, że dom Johna miał klasę bezpieczeństwa B. Owszem, wszyscy mieli go za dziwaka ale on był z tego dumny. Wnętrze działało na niego zbyt przygnębiająco, postanowił wyjść do ogrodu.  Schodząc po schodach, jak zawsze, doznał uczucia dumy. Jako jedyny w całej dzielnicy miał schody! Owszem tylko 4 stopnie, pokryte warstwą antypoślizgową i o odpowiednio przygotowanych krawędziach ale były to w końcu prawdziwe schody!           Gdyby nie to, że mieszkał na przedmieściach nikt by mu nie pozwolił na taki kaprys. Usiadł na kawałku antyalergicznej trawy i gapił się przed siebie żując paskudne kanapki. Wiatrołapy przepuszczały tylko lekki, ciepły wietrzyk. Na nic więcej nie mógł liczyć. Z zadumy wyrwał go alarm zegarka informujący, że za długo przebywa na słońcu. Niechętnie wrócił do swojej bezpiecznej twierdzy.
          Wyjął z szafy ubranie. Klasyczny zestaw miejski, nie krępujący ruchów, antyalergiczny, izolujący właściciela od czynników zewnętrznych. Żadnych metalowych suwaków, niebezpiecznych zapięć czy wiązań które mogłyby stanowić jakiekolwiek zagrożenie. John już ubrany i w coraz lepszym humorze wszedł do garażu gdzie czekał na niego jego Sav8. Po komunikacie ostrzegawczym drzwi się otworzyły a on zajął miejsce w kubełkowym fotelu absorpcyjnym. Sprawdził zaplanowaną wcześniej trasę i wprowadził kod zezwalający na rozpoczęcie preplanowanej podróży. Sav8 automatycznie zapiął 5-punktowe pasy pasażera, zaczął monitorować stan zdrowia swojego pasażera i ustanowił odpowiedni mikroklimat w kabinie zanim włączył elektryczny silnik.
          Samochód mknął po mieście po zaplanowanej i autoryzowanej trasie. Nie było mowy o korkach czy sytuacjach nie przewidzianych. Sav8 zachowywał bezpieczną odległość 20m od pozostałych samochodów. Ze względu na idealne warunki panujące na drodze uzyskał z centrali pozwolenie na zwiększenie prędkości. Srebrny bolid mknął przez miasto z prędkością podwyższonego ryzyka – całych 25km/h.
          John z niechęcią spoglądał na miasto. Te wszystkie filtry powietrzne, kopuła anty-UV, szerokie i sterylne chodniki i drogi, żadnych drzew ani słupów na poboczach i znikoma ilość ludzi podróżujących pieszo (rzadko kto mógł uzyskać odpowiednie pozwolenie) działały na niego przygnębiająco. Po godzinie podróży był na miejscu.
          Zdobycie broni w czasach Johna było nie lada wyzwaniem. Nieważne czy się chciało nabyć pistolet, nóż czy paralizator. Od kiedy weszły ustawy bezpieczeństwa, z codziennego użytku wycofano wszystkie niebezpieczne przedmioty. Poczynając od kuchennych noży, przez maszynki do golenia a kończąc na garażowych narzędziach. Fakt, że John uzyskał pozwolenie na posiadanie broni był czymś niezwykłym. Można to było jedynie przypisać jego niezwykłemu uporowi i temu, że swego czasu pracował w prewencji. Nie uchroniło go to jednak przed zmierzeniem się z biurokratycznym monstrum. Przeszedł wszystkie możliwe testy, wypełnił tysiące dokumentów, petycji i podań. Przez rok podlegał obserwacji psychologicznej. Ale jednak udało się. W końcu mógł odebrać upragnioną broń.
          Otworzył małą walizeczkę o zaokrąglonych krawędziach i pokrytą gumą. „Bym sobie krzywdy nie zrobił.” – przemknęło mu przez myśl. W środku leżał pistolet. Cudo nowoczesnej technologii wykonane z jakiegoś lekkiego odblaskowego plastiku. Ochrona przeciwwstrząsowa i preciwupadkowa, zredukowana do minimum emisja gazów prochowych, wbudowany tłumik, absorber błysku i kilka niezależnych zabezpieczeń przed niepowołanym i przypadkowym użyciem robiły wrażenie. Duża czerwona strzałka pokazywała koniec lufy. Napis na niej głosił: „Uwaga, pocisk wylatuje tędy”. John wyjął z kieszeni magazynek który zakupił tydzień temu. W końcu przecież nie wolno było sprzedawać broni i amunicji w jednym miejscu. Trzy kule, każda odpowiednio zabezpieczona zostały wsunięte do swoich komór. Piskliwy głosik odezwał się z rękojeści: „Uwaga!, Uwaga! Broń AHX 1836 naładowana. Fakt zgłoszony w Centrali. Zachowaj ekstremalną ostrożność.” Komunikat został powtórzony 3 krotnie w różnych wersjach językowych. John wziął pistolet do rąk. Wystrzelenie wymagało naciśnięcia dwóch spustów. „Oczywiście dla bezpieczeństwa.” – pomyślał. Podniósł go i przyłożył do skroni. Nacisnął spusty. Piskliwy głosik zakomunikował: „Uwaga, Uwaga! Oddano strzał. Fakt zgłoszony w Centrali. Czy chcesz wezwać pomoc medyczną?” John już go nie słyszał…


Opowiadanie nr.3
HANDEL



Pomysł własny.

Cytat

          Wymienili ze sobą niepewne spojrzenia. Dobrze wiedzieli co się tu zaraz zacznie dziać. Nawet nie próbowali ukrywać zdenerwowania, ich pióropusze nerwowo migotały jaskrawymi barwami. Każdy z 6 doradców wyglądał tak jakby bardzo chciał być akurat gdzie indziej. Jednak w końcu byli Doradcami (aktualnie byli bardzo nieszczęśliwymi) i musieli wypełniać swoje obowiązki.
Pneumatyczne drzwi otworzyły się z cichym sykiem. Jego ekscelencja Mistrz Gildii Kupieckiej wszedł do sali dostojnym krokiem. Jednak wprawne oczy doradców nie dały się zwieść. Od razu poznali po nerwowych skurczach każdej z 12 par odnóży Mistrza, że będą mieli dziś ciężką przeprawę. Przywódca gildii stanął przed mównicą i bacznie zlustrował swoich doradców. Dolną parę rąk oparł na blacie a górną skrzyżował w zamyśleniu.
          - Dobrze wiecie po co tu jestem i czego chce się od się dowiedzieć. – zrobił pauzę dla efektu, żadnemu doradcy nawet powieka nie drgnęła – Tak być dłużej nie może! Aktualną sytuacje traktuje jako zniewagę dla całej naszej Gildii. – doradcy milczeli jak kamienie.
Mistrz musnął dłonią mikroprzełącznik i na środku sali pojawił się holograficzny wykres. Nawet niewprawne oko mogło zauważyć, że wszystkie słupki prezentowały tendencję spadkową.
          - Tak, dobrze znacie ten wykres. I ja też go dobrze znam. To są nasze obroty i wpływy z handlu w galaktyce. Pytam się was – Mistrz wychylił się do przodu – co się dzieje?! Jak to jest możliwe, że pierwszy raz od 100 000 tysięcy lat notujemy spadki, ba, kryzys, katastrofę! Co takiego się stało, że Gildia – spoiwo spajające całą galaktykę zaczyna odnotowywać straty?! – doradcy milczeli. Byli doświadczonymi doradcami. - Czyż nie jesteśmy najbardziej zaawansowaną rasą, czyż nie wspięliśmy się na szczyty rozwoju kulturowego i moralnego? Nasze wyroby nie mają sobie równych. Nasi artyści tworzą dzieła o których inne rasy mogą tylko pomarzyć. Miliony lat ewolucji sprawiły, że osiągnęliśmy wszystko co da się osiągnąć. Nasze statki dostarczają całej galaktyce surowców, półfabrykatów i gotowe produkty o niespotykanej jakości. Nieważne o jakiej dziedzinie pomyślę to my jesteśmy w niej pierwsi – perorował Mistrz. – Nie ma rasy, nie ma planety, nie ma księżyca z którym byśmy nie mieli paktu handlowego. Wszystkie rozwinięte cywilizacje korzystają z dobrodziejstw handlu który organizuje nasza Gildia. Co więcej, obserwujemy aktualnie ponad 10 000 planet na których egzystują nasi potencjalni kupcy w przyszłości. Pytam się więc co się d z i e j e?! Dlaczego ten wykres wygląda tak jak wygląda?! - Mistrz umilkł. Przewodniczący doradców wziął głęboki wdech. Od kilku minut był już koloru jasno fioletowego, i wiedział, że to co powie rozpęta burzę.
          - To Ziemianie… - wymamrotał niewyraźnie po czym zamilkł strwożony piorunującym wzrokiem Mistrza
          - Tak – wysyczał – czytałem ten wasz raport. Czy ja dobrze rozumiem, że chcecie mi powiedzieć, że niejacy „Ziemianie” wygryzają nas z interesu, tak? Że ta mała planetka na peryferiach galaktyki, ulokowana przy słońcu które wygaśnie za kilka milionów lat stanowi dla nas konkurencje? Nasze frachtowce w ciągu godziny przewożą więcej towarów niż ta cała ich Ziemia waży! Co to w ogóle jest za cywilizacja! W momencie kiedy oni zeszli z drzew my kończyliśmy podpisywać kontrakty w najdalszych częściach galaktyki. Raptem 400 lat temu nie wiedzieli, że można się unieść z tej ich żałosnej planety. Co oni mają czego my nie mamy?! – Mistrz powoli dostawał ataku furii. Cała sytuacja porządnie go wytrącała z równowagi. – Nie ma minerału którym byśmy nie handlowali lub którego byśmy nie potrafili zsyntezować Co jest takiego na tej planetce! Pytam się! – Doradcy przybrali kolor ciemnego burgunda. Wiedzieli, że nadszedł już czas kiedy muszą zacząć wypełniać swoje obowiązki.
          - Wygląda na to, że… - zaczął pierwszy
          - …ci ‘ziemianie’… – drugi zaakcentował z niesmakiem
          - …znaleźli nisze rynkową. – zakończył trzeci.
          Wielki Mistrz aż zaniemówił z wrażenia. Przez chwilę wydawało się, że rozkłada to słowo na czynnik pierwsze. „Nisza rynkowa”! Toż to pojęcie pojawiało się tylko w archiwach.
          - Czyli chcecie mi powiedzieć, że handlują czymś czego nie posiada w swoim asortymencie Gildia Kupiecka Velraxian której wpływy sięgają na 100 000 lat świetlnych?! Czy wyście oszaleli? – stawy ramion chrupnęły gdy Mistrz skrzyżował je na piersi.
          - Też nie chcieliśmy w to wierzyć Mistrzu ale...
          - … fakty mówią same za siebie. Ponad połowa Galaktyki nawiązała z nimi wielopoziomowe pakty handlowe typu pierwszego i drugiego. Szacunkowa wartość handlu kształtuje się na poziomie naszych dochodów sprzed 10 lat. Dodatkowo…
          - Milcz! Tyle to ja też wiem! – huknął Mistrz – CZYM ONI HANDLUJĄ!?
          - Oni nazywają to ‘bronią’…
          - … handlują Wojną mistrzu. – rzekł Przywódca Doradców.


Opowiadanie nr.4
OSTATNI



Pomysł własny.

Cytat

          Czy odczuwaliście kiedyś absolutną i wszechogarniają beznadziejność? Czy wiecie jak się czuje człowiek który jest samotny, samotny ostatecznie? Nie wiecie i się nigdy nie dowiecie, bo nie istniejecie. Jestem tylko ja, jeden, ostatni. Czy zwariowałem? Chyba tak, ponieważ piszę te ostatnie słowa mimo, że wiem, że nikt ich nie odczyta. Na waszych cieniach i tak nie zrobią one wrażenia. Przecież wam się wydaje, że ciągle żyjecie… A z resztą… ja już nie wiem czym jest życie. Moje ostatnie słowa będą próbą wyjaśnienia tego co się stało. To jest moje wyznanie i mój testament.
          Komputery. Cudowne urządzenia które odciążyły człowieka od żmudnej pracy. Miliony obliczeń na sekundę sprawiły, że tempo rozwoju cywilizacyjnego stało się ogromne. Komputery pomogły stworzyć jeszcze lepsze komputery a te pozwoliły stworzyć jeszcze jeszcze lepsze itd. itd. Marzenia człowieka zaczęły się spełniać.
          Z czasem komputery, jak każda rzecz, zaczęły służyć rozrywce. Potrzebowaliśmy tylko kilkudziesięciu lat by z trywialnych gier przejść do ultrarealistycznych światów tętniących życiem nas samych. Wszystko działo się podobnie jak w tym filmie z początku tysiąclecia. Ludzie podpięci do maszyn i błądzący w wirtualnych światach. Światach które były bardziej kuszące niż prawdziwe życie. Woleliśmy siedzieć w VR niż robić cokolwiek innego. Ustały wojny i konflikty, nie było już narodów i państw, pozostały tylko marzenia które w końcu można było realizować. W końcu mogliśmy być kimś - gwiazdorami, bohaterami, bogaczami... Nie krępowały nas ciała i ograniczenia przez nie narzucone. Wirtualne społeczności rozwijały się w zastraszającym tempie. Tutaj nawet smutek i cierpienie były przyjemne bo zawsze je kontrolowaliśmy.
          Przykuliśmy się do maszyn które sami stworzyliśmy. Uzależnieni od ułudy, trwaliśmy w zakłamaniu. W VR spotykaliśmy przyjaciół zawsze pięknych i młodych, przeżywaliśmy z nimi niesamowite przygody. A sieć ciągle doskonaliła się, armie administratorów i projektantów nieustannie rozbudowywało wirtualne światy. Wszystko stawało się tak realne, że prawdziwy świat wydawał się być tylko jakąś kpiną z nas - półbogów. Serwerownie zaczęły pokrywać coraz większe połacie terenów, kilometry łącz o olbrzymiej przepustowości oplotły ziemię w morderczym uścisku, moc obliczeniowa komputerów wzrastała lawinowo by podołać naszym ciągle wzrastającym oczekiwaniom.
          Jak zawsze człowiek okazał się być najsłabszym ogniwem własnego dzieła. Było coś co przypominało nam w jakim świecie żyjemy naprawdę. Śmierć nie dała oszukać się światłowodom i bitom. Jej kosa przenikała przez krzemowe pancerze procesorów i raziła ludzi którzy już pozapominali, że mają śmiertelne ciała. Nagle, kiedy najmniej się tego spodziewaliśmy, nasze cyfrowe wcielenia gasły na zawsze.
          Tak nie mogło się dziać! Ułuda życia bez trosk musiała zostać zachowania. Coś tak banalnego jak śmierć nie mogło zakłócać idealnego świata gdzie wszystko jest pod kontrolą. Znaleziono rozwiązanie. System symulacji adaptacyjnej pozwolił zachować ułudę nieśmiertelności. Specjalne programy obserwowały każdego uczestnika wirtualnego życia całymi latami. Zapisywały każdy jego ruch, każde słowo, każdy gest i zachowanie. Dane gromadzone przez dziesięciolecia rozrastały się do olbrzymich banków pamięci ulokowanych w niekończących się podziemnych schronach. W momencie kiedy przychodził kres życia danego człowieka systemy symulacyjne się uaktywniały i przejmowały kontrolę nad jego wirtualnym wcieleniem. Iluzja idealna i ciągłość ostateczna osiągnięta. Po raz kolejny dzieło inżynierów okazało się być doskonalsze od tego co mogli sobie wyobrazić. Samodoskonalące się algorytmy symulacyjne sprawiły, że nie można było odróżnić żyjących ludzi od ich symulowanych wcieleń. Same cienie, tak nazywam tych symulowanych, nie wiedziały, że ich pierwowzory już nie żyją.
Osiągnęliśmy w końcu swój  cel. Tysiące idealnych światów, tysiące Edenów gdzie byliśmy równi nieśmiertelnym bogom. Miliardy uśpionych ludzi trwało przez dziesięciolecia w stagnacji. Wydawało im się, że kolonizują odległe planety, budują idealne miasta, krzyczą ze szczęścia po osiągnięciu szczytów gór. Wydawało im się… Dawno już nikt nie słyszał krzyku na Ziemi.
          Czasem tylko niektórzy odkrywali prawdę. Próbowali liczyć ile mają lat i nagle wychodziły im wyniki 3 cyfrowe. Większość tych ze starszych pokoleń wariowała, systemy symulacyjne nie potrafiły odwzorować ich zachowania po… ich śmierci. Natomiast ci z młodszych pokoleń radzili sobie bez problemów. W końcu oni nigdy tak naprawdę nie żyli, ich całe życie to VR – światy bez śmierci.
Z moich badań i poszukiwań wynika, że aktualnie nie ma już żadnych żywych ludzi w VR, wirtualne światy wypełnione są już tylko symulowanymi cieniami. Próbowałem skontaktować się z kimś w prawdziwym świecie ale nie udało mi się. Jak widać ostatni konstruktorzy i serwisanci odeszli wiele lat temu a systemy VR stały się samowystarczalne.

Spisał: Francis O’Rell w wieku…………… 314 lat. Mój Boże…..


Opowiadanie nr.5.
PIRACI



Pomysł własny.




Cytat

          Tak, jesteśmy złodziejami. Sprawiamy, że rzeczy zmieniają właścicieli i nie wstydzimy się tego. W końcu każdy musi jakoś żyć, przynajmniej jesteśmy oryginalni. A my, tzn. ja Verish Oshima Wan’Otl i mój rodak Ravel III Vass’Tar, jesteśmy złodziejami.

          - Verish draniu! ostatni raz pozwoliłem ci pilotować. Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę ile nas kosztuje lakier?! Sektory od 15 do 34 będą wymagać kompleksowego łatania i malowania.
          - Oj, nie wściekaj się już. – Verish miał wyraźnie skruszoną minę – przecież każdemu może się zdarzyć.
          Ravel zmełł w ustach przekleństwo i policzył do dziesięciu.
          - Cholera jasna! Jak można nie zauważyć całej planety! Ciesz się, że byliśmy na prędkości manewrowej bo inaczej by się nie obeszło bez wizyty w doku. A dobrze wiesz jak to wygląda. „A tutaj trzeba zmienić olej w hydraulice, a tutaj by się przydały nowe siłowniki. O, a tutaj trzeba przedłużyć certyfikacik” i zanim się obejrzysz masz taki debet na koncie, że nie wiesz nawet jak go odczytać.
          - Już dobrze panie profesjonalisto, przejmuj stery i bierz się do roboty, dolatujemy. – Verish naburmuszony zajął swój fotel.Przecież ta planeta była taka malutka...
          Ravel chciał coś jeszcze dodać ale szybko się powstrzymał, bo proximery wszczęły już swój piskliwy alert. Szybko zajął miejsce pilota i uruchomił przyrządy sterujące. Lewy panel przełączył na wizję i zaczął oglądać swój cel.
          - Nono, gotów jestem ci wybaczyć Ravel. Pięknie żeś wypatrzył to złotko, Cholondolanie zapłacą nam za nie podwójną stawkę. No stary, nie chmurz się już tym lakierem, teraz starczy nam pieniędzy na wszystko. Bierz się w garść chłopie i podawaj mi parametry! – złość wyparowała z Ravela już całkowicie zastąpiona całkowitym skupieniem. Przeciągnął się w fotelu i uchwycił stery. Tymczasem palce Verisha rozmazały się w błyskawicznych ruchach po panelach kontrolnych. Holografie wykresów, liczb i wzorów raz po raz zapalały się i gasły mu przed twarzą.  Nie sposób było uwierzyć, że był w stanie zdążyć cokolwiek z nich w ogóle odczytać.
          - Dobra. Mamy tu typ 3, siedemdziesiąt i cztery wodoru, potem dwadzieścia i cztery helu. Poza tym sporo tlenu i węgla. Młoda jeszcze jest, z odczytów dawałbym 4.7, będzie dobrze służyć Cholondolanom. - Verish aż klasnął w dłonie z zadowolenia - Rektascensja północnego 286,13, deklinacja 63,87. Korona ma temperaturę 5, protuberancje rzędu C, włączam siłownie dwa i trzy.
          - Więc zaczynamy. – szum silników wypełnił sterownie. – Szykuj lasso szefie.
          - Lasso jest! Ustawiłem z zapasem na 150 tysięcy.
          - Ok, przyjąłem, otwieram ładownie.
Potępieńczy jęk wypełnił cały statek w momencie kiedy wrota ładowni zaczęły się leniwie otwierać.
          - Hol gotowy?
          - Gotowy! – euforia udzieliła się pilotowi zupełnie tak jakby to był ich pierwszy łup – rozgrzewam pułapkę metamagnetyczną.
          - Grzej, grzej. Nie może się nam w końcu cacko obtłuc o ściany ładowni.

          A, tak, zapomniałem dodać. Kradniemy gwiazdy… Może ‘kradniemy’ nie jest jednak najlepszym określeniem. My po prostu je transportujemy z systemów gdzie nie są potrzebne do tych które potrzebują gwiazd. Nasza oferta jest bardzo bogata, oferujemy produkty różnych wielkości, kolorów, temperatur i o różnej żywotności. W dzisiejszych czasach można się w tym biznesie szybko ustawić na całe życie.

          - Ihaa! – Verish nie krył zadowolenia od momentu kiedy wrota ładowni zamknęły się – coraz lepiej nam idzie.
          - Ba, profeska, nie ma co. – Rzucił Ravel wydmuchując dym z cygara. – Następny przystanek Cholondol. Idę na pokład widokowy wizualizować sobie cyfry na moim koncie. Jak byś chciał do mnie dołączyć to zahacz o barek, trzeba to jakoś uczcić.

          Koniec świata nastąpił 12 lipca 2008 roku. Najpierw w Ziemię uderzył olbrzymi asteroid wzbudzając trzęsienia ziemi i fale tsunami o niespotykanej sile. Masyw himalajski przestał istnieć, większość Europy i Azji został zatopiona. Reakcje wulkaniczne w ciągu kilku godzin wytworzyły nowy kontynent na oceanie atlantyckim. Szacuje się, że zginęły 4 mld. ludzi. A 14 sierpnia zgasło Słońce…

          - Zobacz, mam tu jakąś elektromagnetykę na zewnątrz. – Ravel skupiony patrzył na ekrany detektorów.
          - Oż, cholera! Nie mów, że wyciek?
          - Zbyt regularne i jednolite na wyciek i za słabe. – Ravel pogładził się po brodzie w zamyśleniu.
          - Dawaj to na przetwornik i wzmacniacz. – pilot, już trochę spokojniejszy próbował wysuszyć sobie mundur chusteczką.


          Dwie postacie siedzące w fotelach przyglądały się z zaciekawieniem przetworzonej fali na ekranie.
          - A to ci niespodzianka. Wygląda jak jakaś prymitywna telewizja. Przynajmniej nie będziemy się nudzić w drodze powrotnej. – powiedział Verish manipulując przekaźnikami.
          - Zobacz, są całkiem podobni do nas. Ciekawe czy mają jakieś kanały sportowe?


Opowiadanie nr.6
MODEL NR.3



Opowiadanie jest rozwinięciem a raczej dopowieddzeniem do pewnego wątku z genialnego opowiadania Philipa K. Dicka "Second Variety" (Model nr.2) oraz z filmu "Zagłada Syriusza" który jest ekranizacją tego opowiadania. Polecam wszystkim

Cytat

          Oficer zmiany siedział znudzony na krześle w jednym z przednich schronów bunkra. Jego jedyny towarzysz niedoli, młody szeregowiec prosto z zaciągu siedział przy stole i z uporem maniaka składał i rozkładał karabin. Czerpał jakąś dziką przyjemność ze smarowania, polerowania i chuchania na każdą najmniejszą sprężynkę. Oficer ziewnął i odchylił się w krześle do tyłu. Czuł jak czas przecieka mu przez palce.
          Żaden z nich nawet nie udawał, że obserwuje przedpole bunkra. Od półtora roku żaden Rosjanin nie zbliżył się do umocnień na odległość bliższą niż dwa kilometry. Szczęki działały lepiej niż kiedykolwiek mogli to sobie wyobrazić ich konstruktorzy. Z reszta i tak ta cholerna wojna pewnie się już skończyła, a oni muszą tylko czekać, aż im ktoś o tym łaskawie powie. Już chyba z resztą nawet próbowali. Dwa dni temu przybył rosyjski kurier z wiadomością. Szkoda chłopaka, ale jednak z drugiej strony, wiedział w co się pakuje.
          Ta wojna ciągnęła się już zbyt długo. A do tego jeszcze ją przegrywaliśmy. Oczywiście do czasu kiedy stworzyliśmy szczęki. Proste, autonomiczne roboty które polowały na wszystkich którzy nie mieli przy sobie specjalnych sygnatur. Zautomatyzowane, bo nikt nie chciał w nich pracować, podziemne fabryki produkowały ich tysiące. Raz uruchomione rozpoczynały swoje niekończące się polowanie. Od czasu stworzenia pierwszych modeli szale wojny przechyliły się na naszą stronę. Tereny wokół naszych baz i posterunków roiły się od szczęk. Szybkie, zwinne i niewykrywalne zaczęły dziesiątkować żołnierzy wroga. Rosjanie szybko nauczyli się siedzieć w swoich bazach i nie wyściubiać z nich nosa bez wyraźnej potrzeby lub rozkazu potrzeby. Taka była ta nasza wojna. Jedna i druga strona siedziała w swoich schronach i nie miała nawet ochoty już ze sobą walczyć. Bo czy warto było składać życie w ofierze za tą cholerną planetę na której można było tylko przetrwać dzięki środkom antyradiacyjnym łykanym prawie jak cukierki? Obie frakcje były zadziwiająco zgodne w tej kwestii.
          Oficer Kuglicki spojrzał z podziwem na szeregowca który po raz kolejny zaczął swoje puzzle. Zirytowany własnym gnuśnieniem wyciągnął małą książeczkę i wziął się za rozwiązywanie sudoku. Wyniki egzaminów w akademii i stopień w końcu do czegoś go zobowiązywały. I tak nie miał nic lepszego do roboty do czasu kiedy wróci Hendricks ze spotkania z ruskimi. O ile w ogóle wróci… Ciekawe co oni wymyślili, przecież nie zachciewa im się raczej głupich podchodów i porwań. Kruglicki wstał z krzesła i przeciągnął się. Znudzony oparł się otwór strzelniczy i zaczął oglądać okolicę. Zryte pociskami przedpole, martwy las z którego zostały już tylko osmalone kikuty, stare, rdzewiejące tory kolejki wąskotorowej – widział już to wszystko setki razy. Nagle jakiś ruch ściągnął jego uwagę. Złapał za lornetkę by przyjrzeć się uważniej.
          To tylko jedna ze szczęk. Duży sześcionogi stwór kręcił się w miejscu gdzie 2 dni temu inni jego pobratymcy rozszarpali Rosjanina. Robią się coraz większe i sprytniejsze. – przemknęło Kruglickiemu przez myśl – Jeden z tych podobno wdarł się do bunkra miesiąc temu i zanim go powstrzymano wyciął cały pluton rosyjskich gierojów. Imponujące. – skwitował oficer obserwując maszynę – ciekawe ile w tym wszystkim jest jeszcze naszych pomysłów a ile ich własnej ewolucji. Coraz nowsze modele, coraz bardziej przebiegłe. Czy my jeszcze jesteśmy potrzebni? – chcąc, nie chcąc oficer znowu wpędził się w filozoficzny nastrój. – Albo ten dzieciak. – myśli przeskoczyły na inny tor. – Jak ten gnojek dał radę przeżyć? Mały smarkacz trzymający misia, David się chyba nazywa. Po prostu przyszedł sobie wczoraj do naszej bazy. Dziecko wojny - jedno z tysięcy - wychudzone, wygłodniałe, ubrane w jakieś łachmany. No tak, ewolucja. – Kruglicki znowu dał się ponieść myślom – Wojna toczy się tak długo, że zaczęliśmy się do niej przystosowywać. Stare konie nie są w stanie przetrwać na zewnątrz, a tu taki gnojek wychowujący się od urodzenia na ruinach nauczył się jak sobie radzić. – Wyjął z kieszeni antyradiacyjnego papierosa i go zapalił ponownie obserwując przedpole. Ruch w ‘lesie’ znowu skłonił go do sięgnięcia po lornetkę. Chwilę manipulował pokrętłami by ustawić ostrość i kontrast.
          - O, kurwa! – zaklął podtrzymując najlepsze żołnierskie tradycje swojego kraju – Rimir! Zamknij właz! – IQ 190 zobowiązywało do szybkiego kojarzenia faktów.
          - Hę? – szeregowiec wyrwany z zamyślenia spojrzał na oficera tępym wzrokiem.
          - No ja… - Kruglicki dalej chciał zająć się tradycja ale się opanował. Rzucił się do włazu i zaczął przesuwać ciężkie odrzwia. W korytarzu zauważył ruch.
          - Pomoże mi pan? Oni wszyscy nie żyją. – zapłakany David człapał nieporadnie przez korytarz ściskając misia.
          Drzwi zamknęły się z hukiem. Kruglicki kręcił jak oszalały śrubami zamka po czym usiadł zlany potem na ziemi. Złapał kilka głębszych oddechów i wrócił do otworu strzelniczego z lornetką.
          - Jeden, dwóch… pięciu, sześciu… dwunastu… piętnastu – liczył obserwując przedpole – dwudziestu jeden, trzydziestu. Trzydziestu Davidów i trzydzieści misiów. Rimir – zwrócił się do szeregowca – mam nadzieje, że twój karabin strzela równie dobrze jak się błyszczy.


Opowiadanie nr.7
OCALENI



Pomysł własny.

Cytat

          Nasz świat skończył się bezpowrotnie. Tam, gdzie miasta – pomniki naszej cywilizacji - pięły się ku niebu, teraz nie ma nawet ruin. Tam, gdzie wiły się niekończące się autostrady, teraz są tylko gruzowiska. Tam gdzie były porty lotniska, fabryki teraz zieją kratery. Czy to ma znaczenia kto zaczął? Wydaje mi się, że niespecjalnie. Kiedy wykryto pierwszy irański pocisk w atmosferze, wszystko dosłownie szlag trafił. Amerykanie zaraz nacisnęli swoje guziki. Rosjanie też nacisnęli, a potem nacisnęli drugi raz bo za pierwszym razem nie zadziałały. Potem byli Chińczycy, Francuzi, Brytyjczycy. Nawet Ukraina znalazła u siebie coś czym chciała nam podziękować za lata koegzystencji. Stara rakieta nośna poleciała jednak na Berlin… Tak czy owak w ciągu tych kilkunastu minut, w czasie których pociski leciały nad swoje cele,  nasza atmosfera była naprawdę zatłoczonym miejscem . A potem Bóg powiedział: „Niech stanie się światłość”.
          Jednak to nie była dobre. Minęło 50 lat od Hiroshimy i Nagasaki i broń atomowa stała się dużo bardziej wydajna. Radioaktywne podmuchy zdmuchnęły cywilizację Europy, Ameryk, Azji, i Afryki… Nawet Tybet i Islandia dostały swoje megatony. Nie wiem ilu ludzi zginęło. Pewnie miliardy. Jeśli nie w wyniku samych eksplozji, to w wyniku radiacji albo głodu. Cały sprzęt, cała elektronika zmieniła się w bezużyteczny złom. Impulsy elektromagnetyczne pędzące z prędkością światła nie oszczędziły niczego. Kontynenty stały się lodowo-radioaktywnymi pustyniami na których przetrwały tylko owady.
Jak więc jest możliwe, że mogę pisać te słowa? To chyba jakiś paradoks, kpina losu albo jego zrządzenie. Albo może to kolejne Ich działanie? Jakimś cudem Australia, ten jakże zabawny skrawek lądu,  została oszczędzona w atomowej wymianie ciosów. Czy było to przeoczenie? A może po prostu banda surferów, Aborygenów i kangurów nikomu nie wydała się być groźna? Tego nigdy się chyba nie dowiemy, a przynajmniej do czasu kiedy będziemy mogli wrócić na kontynenty.
          Tak, wrócić. Chcemy wrócić i zacząć od nowa. Australia jest dla nas po prostu za mała. Tysiące uchodźców będzie musiało prędzej czy później wrócić na swoje ziemie bo inaczej umrze tu z głodu. Nasza wiara jest silna tak jak silne są nasze ramiona. W końcu Niebiosa – tak ich nazywamy – nam sprzyjają. A skoro dostaliśmy szansę i mamy możliwości to czemu mielibyśmy z nich nie korzystać?
Nie wiemy kim oni są i po co nam pomagają. Nigdy ich nie widzieliśmy. Mniej więcej w rok po tym jak zgasły ostatnie atomowe grzyby, w chwili kiedy groziła nam wszystkim śmierć głodowa, spadły pierwsze dary. Setki kontenerów zawierających nawozy, syntezatory, aparaturę medyczną i inne dary. Większość z nich nauczyliśmy się już obsługiwać, część jest dla nas ciągle tajemnicą. Czy nasi dobroczyńcy domyślili się co oznaczały rozbłyski na naszej planecie? Czy sami przeszli coś takiego? Możliwe. Może nie tylko ludzkość jest tak głupia. W sumie to dosyć zabawne. Międzygwiezdny czerwony krzyż… A może to prezenty? Dary dobrej woli wysłane przed przybyciem pierwszych dyplomatów? Tego nie wiem. Ale wiem, że dzięki ich chemii nasze pola zaczęły dawać plony o których mogliśmy pomarzyć. Ich aparatura wyleczyła skutki choroby popromiennej. Dzięki ich maszynom i pojazdom będziemy mogli przywrócić Ziemi jej dawną świetność. Miasta znowu rozkwitną, wrócimy do swoich siedzib i wrócimy stokroć mniej liczni i stokroć mądrzejsi. Bo przecież dostaliśmy od Nieba drugą szansę…

***** ***** ***** ***** ***** ***** ***** ***** ***** ****** ***** ***** ***** *****


          Gdzieś w przestrzeni, niedaleko autostrady kosmicznej przebiegającej obok Ziemi. Na jednym z setek lecących statków.

          - Kochanie – mąż spojrzał na żonę tak jak patrzy się na małe dziecko, kiedy te coś przeskrobie – ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie dała się mamić tym obłudnikom?
          - No ale… - młoda Kinkryjka zrobiła niewinną minkę.
          - Żadnych ale! – mąż pogroził palcem – Nie chcę słuchać żadnych tłumaczeń. To ja potem będę musiał ten badziew wyrzucać. Nie możesz pozwalać sobie wciskać tych reklamówek. Nie po to płacimy ciężkie pieniądze za sprzęt renomowanych firm by musieć jeszcze korzystać z tych tandet. Z resztą sama spójrz kochanie. Co to ma być? Nawóz bioorganiczny? Co ci na tym wyrośnie? O, albo ten aparat medyczny. Przecież to się rozleci za 2 lata. I tak bym mu nie zaufał w sprawie mojego zdrowia. Pół ładowni mamy pełną tych śmieci.
          - Ale… - dziewczyna była uparta
          - Powiedziałem, że nie chcę tego słuchać! – mąż też był uparty. Dobrze wiedział, że żona dawała się manipulować tym marketingowym drapieżcom w centrach handlowych. A to tego on musiał pokazać kto w tym domu nosi spodnie. – Nie godzę się na ten złom. Pozbędziemy się go natychmiast! – powiedział po czym podszedł do panelu kontrolnego i po kolei otwierał odpowiednie luki.

          Jeden po drugim, reklamowe kontenery leciały w próżni kosmosu. A w tle migotała niebieska planeta…


Opowiadanie nr.8
GEGMT


Pomysł własny/

Cytat

          Wszystkie 4 silniki aerodyny wyły potępieńczo. Cała ekipa siedziała przypięta linami przy pootwieranych drzwiach. Skwar tego lata był wyjątkowy nieznośny, a czarny lakier aerodyny wcale nie polepszał sytuacji. Wszyscy członkowie zespołu wydawali się drzemać. Jeszcze 20 minut temu wszyscy smacznie spali. A potem alarm, wrzaski komendanta i bieganina. Zapowiadał się paskudny dzień.
          Mieszkańcy Lublina też mieli wczesną pobudkę. Aerodyna przeleciała z rykiem główną ulicą miasta łamiąc tym samym połowę przepisów dotyczących transportu powietrznego. Statek wylądował z gracją worka ziemniaków na parkingu.
          - Jezu, człowieku uważaj trochę! – jęknął strzelec przez interkom do pilota.
          - Oj, zamknijcie się wszyscy. To nie są ćwiczenia, a wy nie jesteście pannami wiezionymi na ślub. Wypieprzać! – pilot też chyba miał zły dzień. Załoga klnąc pod nosem opuściła aerodynę i rozejrzała się po okolicy.
          - No to sobie… - snajper chciał coś dodać ale przerwał mu huk miażdżonych samochodów. To ciężarówka z zaopatrzeniem właśnie torowała sobie drogę do ekipy. Kierowca właśnie albo pokazywał właścicielom zaparkowanych aut co oznacza przywilej drogowy sytuacji awaryjnej, albo po prostu miał zły dzień. – Kawaleria przybywa. I nawet się nie spóźniła. – Potężny, czarny TIR z napisanym na boku GEGMT zatrzymał się na parkingu. Kierowca wyszedł i zadowolony obejrzał  dzieło zniszczenia w uliczce dojazdowej. Po czym spojrzał na skrzywionego dowódcę.
          - No co? Przecież nie przefrunę.
          - Drużyna! Do roboty. Mamy tu szturm na budynek przemysłowy po zaadaptowaniu na mieszkalny i przechwycenie celów. Brać sprzęt! – szef nie chciał komentować zachowania kierowcy. Zaczynało mu być cholernie gorąco i wiedział, że im prędzej się uporają tym prędzej będą się mogli stąd wynieść.
          Ponad 20 ludzi rzuciło się do wnętrza ciężarówki. Jeden po drugim wychodzili stamtąd ubrani w ceramiczne kamizelki i hełmy, obwieszeni bronią i, w przypadku speców od elektroniki, walizkami ze specjalistycznym sprzętem. Jako ostatnie wyczłapały z ciężarówki 3 półautomaty szturmowe. Po chwili cała ekipa schroniła się w cieniu ciężarówki gdzie dowódca rozpoczął odprawę.
          - Dobra ludzie, słuchać uważnie. Naszym zadaniem jest szturm na budynek przemysłowy zaadaptowany na budynek mieszkalny i przechwycenie 8 celów. Grupa A pod moim dowództwem wchodzi głównym wejście razem z 2 półautomatami. Grupa B z Mareckim na czele wchodzi przez dach z jednym z aerodyny. Snajperzy obstawiają okoliczne budynki i dają nam wsparcie na drugie i trzecie piętro. Nie bawimy się w żadne podchody, wchodzimy z pazurem i bierzemy gości w biegu. Mamy pozwolenie na ostrą amunicje ale zachowajcie ostrożność. Chłopaki ze zwiadu mówią, że większość ścian to gips-karton. Nie traficie, a pocisk zatrzyma się po drugiej stronie budynku. Są jakieś pytania? – cisza – To ruszamy!

   
*****   *****   *****


          Pancerne antywłamaniowe drzwi zostały złamane na pół jak kruchy wafelek przez półautomat szturmowy. Ładunki wybuchowe, najwyraźniej domowej roboty, eksplodowały prawie od razu. Setki odłamków odbiły się od pancernych płyt mecha. Operator, nie czekając na rozkaz, precyzyjnie wyrwał framugę wraz z kawałkiem muru – tak na wszelki wypadek.
Błyskdymka eksplodowała w ciemnym korytarzu.
          - Ruchy, ruchy, ruchy! – osiem zamaskowanych postaci wparowało do korytarza. Jakiś człowiek leżał na ziemi z rękoma na głowie. Błyskawicznie zakuty został wyprowadzony z budynku przez drużynę wsparcia kilka sekund później.
          - Czysto! – okrzyk oficera dobiegł z jednego z bocznych pomieszczeń.
          - Nikogo! – drugi okrzyk potwierdził kolejny pokój.
Trzech szturmowców stanęło pod drzwiami. Jeden manipulował wziernikiem przy szparze podłogowej.
          - Wygląda ok. Wchodzimy? – spojrzał na dowódcę.
          - Wchodzimy. – kopniak na wysokości zamka wyrwał zatrzask z framugi.
          - NA ZIEMIĘ! RĘCE DO GÓRY!
          - RZUĆ TO!
Ostrzegawcza seria w podłogę zmusiła dwóch mężczyzn do rzucenia broni na podłogę. Powoli zaczęli kłaść się na ziemię. Kopnięcia w żebra przyśpieszyły ten proces.
          - Skuci, broń zabezpieczona!
          - Na klatkę schodową! Go, go, go! – wracając korytarzem dowódca wydał rozkaz operatorom mechów. Ponownie żelazne ramiona uzbrojone w hartowane kły wgryzły się w metal i wyrwały drzwi z zawiasami. Ekipa ruszyła gęsiego po klatce. Kolejne drzwi.
          - C4!
          Kostka ładunku wybuchowego wyrwała dziurę w miejscu gdzie był zamek. Kolejny granat oślepiający i drużyna wkroczyła do środka. Nie mogli wiedzieć, że ci po drugiej stronie byli już gotowi. Ubrani w kamizelki i wyposażeni w gogle antybłyskowe zaczaili się za przewróconym stołem. Tuż po wybuchu granatu obaj się wychyli przykładając karabiny do barków. Wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Mieli całą nieosłonięta drużynę przed sobą. Dwa strzały padły prawie jednocześnie…
          - Anioł 1 potwierdzam trafienie.
          - Anioł 2 potwierdzam trafienie.
          - Dzięki chłopaki! – rzucił dowódca zanim dwa ciała osunęły się na podłogę. – Uratowaliście nam tyłki.
          - Od tego jesteśmy szefie. – powiedział snajper już lustrując pozostałe okna budynku.
          Sądząc po odgłosach strzałów i miażdżonego metalu grupa B również nie próżnowała na trzecim piętrze. Kilka stłumionych krzyków, kolejne eksplozje i jęki. A potem już tylko cisza…

   
*****   *****   *****


          - Zostajesz aresztowany pod zarzutem łamania regulaminu i publikacji niedozwolonych treści. – powiedział oficer ocierając pot i zakuwając ostatniego oprycha. – Ze względu na charakter i specyfikę wykroczeń ogłaszam przepadek mienia ze skutkiem natychmiastowym. – wygłosił znudzonym głosem formułkę po czym odpiął od paska granat magnetyczny. Wyciągnął zawleczkę i rzucił go na środek pokoju. Postronny obserwator powiedziałby, że się nic nie stało. Oficer wiedział jednak, że wszystkie komputery, serwery, nośniki magnetyczne i wszelkie inne urządzenia elektroniczne znajdujące się w budynku już nigdy nie zadziałają. Odpiął hełm i wyszedł przed budynek.
          - Ruszać się, z życiem! Pakować się do aerodyny! – dowódca najwyraźniej nie zamierzał robić przerwy. – Mamy kolejne wezwanie.
          - Gdzie? – operator mecha zapytał przeczuwając najgorsze.
          - Helsinki, mamy kolejnego spamera i dublowanie kont.
          - Oh, Helsinki są w porządku. – operator odetchnął z ulgą. - Tam będzie chłodniej.
           Czarna aerodyna z napisem GEGMT – GameExeGlobalModeratingTeam wylądowała z wizgiem na parkingu.

          Słowo ‘globalny’ w XXII wieku nabrało zupełnie nowego znaczenia…


Opowiadanie nr.9
MISINTERPRETATION


Pomysł własny.


Cytat

          Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego jak często ludzie zapominają o rzeczach najprostszych. W pogoni za sukcesem, walką, pieniędzmi i źle pojmowanym szczęściem stają się nieczuli na otaczający nas świat. Jednak ktoś postarał się to zmienić.
          Słońce i gwiazdy zniknęły 12 maja, a Ziemię otoczył nieprzenikniony całun ciemności. Tysiące świetlnych punktów które towarzyszyły nam od zawsze po prostu zniknęły. Nicość i pustka otaczała naszą planetę. Po początkowej panice zaczęły się obrady najtęższych głów naszego globu. Jednak kiedy wszyscy oni rozłożyli bezradnie ręce wobec niewyjaśnionego wydawać by się mogło, że zaczął się koniec świata. Masowe samobójstwa i zamachy wstrząsnęły wszystkimi kontynentami. Sekty religijne i fałszywi prorocy zaczęli ściągać do siebie miliony ludzi łudząc ich szansą na zbawienie. Niewyobrażalny chaos ogarnął wszystkie państwa, ogłoszono stany klęsk żywiołowych, wojsko wyszło na ulice wprowadzając godzinę policyjną. Jednak powolna śmierć z głodu w nieprzeniknionych ciemnościach nie była naszym przeznaczeniem.
          Kurtyna okrywająca planetę znikła równie szybko jak się pojawiła. Jednak już nic nie było takie same. Słońce świeciło inaczej, gwiazdozbiory zmieniły swoje kształty, dnie stały się dłuższe, a nad wszystkim królowała olbrzymia mleczno-szara tarcza Wenus. Najwyraźniej jakimś cudem Ziemia została przeniesiona w inne miejsce Układu Słonecznego. Ludzkość obserwując złowrogą planetę i cierpiąc od katastrof naturalnych spowodowanych przesunięciem zastanawiała się czy oto zaczęła się Apokalipsa - ostatnie Boskie przedstawienie toczące się  tuż przed końcem wszechrzeczy. Prawda jednak okazała się inna.
          Olbrzymi wrzecionowaty statek pojawił się na nieboskłonie połyskując srebrzyście. Wycelowany wprost w tarczę Wenus przypominał włócznię gotową do zadania śmiertelnego ciosu. I tak się stało… Potężna bezgłośna fala uderzeniowa rozszarpała planetę na setki kawałków. Ludzie jak urzeczeni patrzyli na to nieme przedstawienie. Fragmenty planety rozlatywały się we wszystkie strony, rozżarzone jądro miotało pióropusze ognia a atmosfera uwolniona z grawitacyjnej pułapki ulatywała w próżnie. Oto ktoś ukazał swoją niewysłowioną potęgę obracając w niebyt całą planetę. Kiedy wrzecionowaty statek dokończył dzieła zniszczenia, powoli, niczym miecz sprawiedliwości obrócił się w stronę Ziemi…
          Kurtyna mroku znowu objęła naszą planetę. Tym razem jednak nie było już paniki i chaosu. Ludzkość przytłoczona wydarzeniami które przerastały jej wyobraźnie próbowała zrozumieć. Zrozumieć cel i przyczynę tego, czego była świadkiem. Wkrótce wróciliśmy na nasze miejsce w Układzie Słonecznym w którym było już tylko 8 planet.
          Po tygodniach obrad, najwyżsi ustalili jednoznacznie, że owy pokaz był manifestacją potęgi obcej cywilizacji i groźbą wymierzoną w gatunek ludzki. Jednogłośnie ustalono, że próba podjęcia walki jest niemożliwa na chwilę obecną i zakończy się eksterminacją całej planety. Postanowiono rozpocząć akcje kolonizacyjne innych planet na szeroką skalę. Oraz czekać by zdobyć odpowiednie informacje i przygotować się odpowiednio do walki, nawet jeśli miałoby to trwać wieki.
Jednak ludzkość nie chciała nawet słuchać o wojnie. Pojawiły się liczne głosy mówiące, że zniszczenie Wenus ma na celu coś zupełnie odwrotnego. Ma nas ono skłonić do rozbrojenia i zaprzestania walk. Akt destrukcji był odpowiednikiem międzygwiezdnego prztyczka w nos mówiącego: „nie chcemy tu takich barbarzyńców jak wy”. Fale protestów i manifestacji przetoczyły się  z siłą huraganu po całej planecie. Rządy, których wiarygodność została mocno podkopana w wyniku kataklizmów, musiały ugiąć się pod żądaniami obywateli.
          Po raz pierwszy od tysięcy lat wszystkie narody Ziemi dobrowolnie upuściły miecze. Po raz pierwszy ludzkość była w czymś jednomyślna. Potęga srebrnego niszczyciela zjednoczyła umysły i serca. Oto śmierć Wenus dała nowe życie niebieskiej planecie która ciągle stała na skraju zagłady.
Problemem pozostały tylko składy broni atomowej. Dziesiątki tysięcy uśpionych potworów czekało w swoich bunkrach tylko na jeden sygnał. Neutralizacja takiej ilości broni na powierzchni planety była niemożliwa. Postanowiono wystrzelić śmiercionośną broń w kosmos gdzie nei stanowiła by już więcej zagrożenia. Jednak nie w próżnie, bo to mogłoby zostać źle odebrane, tylko na księżyc.
Setki i tysiące pocisków skrywających ostateczną zagładę człowieka uniosło się w niebo. Wszyscy obserwowaliśmy jak śmierć opuszcza naszą planetę, jak setki świetlnych punktów oddalają się od nas w kierunku srebrnego globu. A potem zaczęły się detonacje.
          Nie wiem czy przeceniono wytrzymałość naszego księżyca czy może rakiet było więcej niż wstępnie planowano. Po detonacji jednego z potężniejszych ładunków mały brat Ziemi rozpadł się. Kolejne głowicę zmieliły na pył co większe odłamki i rozrzuciły go po orbicie. Zaczęła się nowa era w dziejach ludzkości. Zaczęła się nowa ery drugiej planety od słońca przyozdobionej od tej pory srebrnym szalem…

          Międzygwiezdna Rada Rozwoju zebrała się w trybie natychmiastowym. Powodem było zniszczenie naturalnego satelity planety zamieszkanej przez rasę która została niedawno ocalona od zagłady. Gwiezdne macierze wyliczyły, że w ciągu 100 lat w wyniku fluktuacji strun czasoprzestrzeni doszłoby do fatalnego w skutkach zderzenia dwóch planet w układzie zamieszkanym przez ową rasę. Rada postanowiła działać bezzwłocznie.
          Jednakże bezmyślny akt destrukcji, jakże podobny do pokazowego zniszczenia, został odebrany jednoznacznie jako przejaw złych intencji i groźba wojny. Jednomyślnie uchwalono odpowiednie decyzje.

          Nowa era ludzkości trwała do przybycia srebrnego statku…


Opowiadanie nr.10
SAMOBÓJCA


Pomysł własny.


Cytat

          Harry Dowson siedział na krześle po środku małego, ciemnego pomieszczenia ze spuszczoną głową. JJ Walrider siedział wraz z ekipą tuż za ścianą. Jak zwykle rozgorączkowany raz po raz wskazywał na któryś z ekranów wypełniających całą ścianę.
          - Johny dawaj z siódemki. – krzyknął do mikrofonu – Chcę mieć wolne zbliżenie na jego twarz. Maestro daj nam coś powolnego tutaj, tylko błagam, żadnych dzwonów. – rzucił do dźwiękowca.
          Harry nie zadawał sobie już zbędnych pytań, był już zdecydowany. Wyjął z portfela zdjęcia dwójki dzieci i swojej żony. Oczy zeszkliły się same i po chwili 2 łzy potoczyły mu się po policzku.
          - Bosko! Dwójka dajesz to, dajesz! – JJ darł się do mikrofonu. – Lepiej byśmy sami tego nie ustawili. Maestro wrzucaj odliczanie.
          Widmowy zegar za plecami Harrego rozpoczął odliczanie. Pokój zaczął wypełniać się powoli czerwonym światłem. Harry opanował drżenie dłoni i ułożył je na kolanach. JJ chwycił mikrofon ze stolika mikserskiego i poszedł do pomieszczenia nagraniowego. Dał znak by przełączono go na główny kanał.
          - I taaaak, drodzy państwo. Tylko dzisiaj, tylko na BTVnetwork, Harry Dowson opuści nasz ziemski padół! Drodzy widzowie, nagrodźmy go brawami. – kolejny gest i dźwiękowiec puścił w eter aplauz z banku audio. – Harry zgodził się popełnić samobójstwo wg. metody nadesłanej przez Szarą Sierotkę!  Co za piękny pseudonim swoja drogą, pozdrawiamy. Harry spróbuje się udusić poprzez wstrzymanie oddechu! Czy mu się uda, czy jest to możliwe? Dowiemy się już po przerwie, zostańcie z nami! Numery teleaudio wyświetlane są na dole ekranu. Zapraszamy do głosowania. – głos JJ umilkł idealnie w momencie gdy na milionach odbiorników pojawiły się bloki reklamowe. Prowadzący przełączył mikrofon na studio.
          - Cholera jasna! Dawać mu tam wizażystę. Czy wy naprawdę nie widzicie jak mu się twarz błyszczy! Ruchy, ruchy! – makijażystka o mało się nie zabijając wpadła do pomieszczenia nagraniowego i wprawnymi ruchami zaczęła pudrować Harremu twarz.
   
*****

          - [i]Chryste, kobieto zabieraj się stamtąd!
– ryknął na ogólnym JJ – Iiiii witam państwa po przerwie! – powiedział opanowanym głosem w momencie kiedy kobieta opuściła pomieszczenie.  – Tylko dzisiaj – powiedział z emfazą – Harry Dowson spróbuje udusić się poprzez wstrzymanie oddechu na pańskich oczach! Rozpoczynamy odliczanie!
          Sekundowa wskazówka zegara zaczęła się zbliżać do 12. Czerwień pokoju zaczęła przybierać na sile. Kamera na wysięgniku najechała na Harrego pokazując go ze wszystkich stron.
          - I proszę liczyć ze mną! 5… 4… 3… - dźwiękowiec dodał w tle odliczającą publiczność – 2… iiiii 1!!!
          Harry Dowson wziął ostatni wdech tak głęboki jakby chciał by mu wystarczył na całe życie. W sumie to miało tak być. Jaskrawa czerwień nadała jego twarzy demonicznego wyglądu, pomieszczenie wypełniał odgłos jego bijącego serca wzmocnionego za pomocą mikrofonów. Harry czuł wyraźnie jak wypełnia go od środka żar. Niewysłowione gorącem, którego chciał się pozbyć za wszelką cenę. Zagryzł zęby ze złością. Po chwili spazmatyczne drgawki wstrząsnęły jego ciałem. Słyszał łomotanie serca w piersi, słyszał szum krwi płynącej w skroniach, czuł pulsowanie każdej żyły. Zebrał się w sobie jeszcze bardziej.
          - Proszę państwa, co za walka! – zaintonował JJ prawie jak komentator bokserski – Nagrodźmy go brawami!
          Harry Dowson chciał umrzeć ale ciało Harrego Dowsona miało inny pogląd na tą sprawę. Zaczynało mu się kręcić w głowie, uczucie gorąca i mrowienia w kończynach było nie do zniesienia. Wydawało mu się, że prędzej oszaleje niż umrze. Stało się jednak inaczej. Ciało zwaliło się bezwładnie z krzesła.
          JJ uśmiechnął się i pokazał figę montażyście w studiu. Tym razem zakład wygrał on. Jednak odgłos kaszlu i wciąganego powietrza sprawił, że stracił pewność siebie. Harry z trudem opierając się na krześle wstał.
          - Prooooszę państwa, to niebywałe – JJ nie dał się zaskoczyć. – Nie udało mu się! – po chwili, kiedy Harry usiadł powrotem na krześle. – Zgodnie z zasadami naszego programu Harrego czeka teraz pocałunek śmierci. – kolejny gest do studia i na kanał główny poszły odgłosy skandującej publiki.
          Wysoka blondynka ubrana w obcisły strój weszła krokiem modelki do pomieszczenia gdzie siedział Harry. Pochyliła się wyginając powoli. Kamera nie przez przypadek nie ominęła żadnej krągłości. Harry spojrzał jej w niebieskie, głębokie oczy a potem na fluoryzujące jadowitą zielenią usta. Szminka z arszenikiem miała zakończyć całą sprawę szybko i bezboleśnie.
          - Monique, czyń swoją powinność. – powiedział JJ w momencie gdy aplauz widmowej widowni ucichł.
          Blondynka pochyliła się jeszcze bardziej w kierunku ust Harrego.
          - Nie! Ja nie chcę! – głos Harrego rozciął ciszę. Blondynka zatrzymała się nie wiedząc co robić.
JJ stanął jak wryty. Bladość odmalowała się błyskawicznie na jego nieopalonej twarzy. Czuł, że grunt pali się mu się pod nogami. Jeden taki numer i traci prawo do emisji.
          - Ja nie chcę tak! – Harry był bliski płaczu – Dajcie mi pistolet. – Dusza JJ wróciła mu z ramienia na swoje miejsce. Odchrząknął i powiedział:
          - Proszę państwa, brawa dla Harrego. Oto jak umiera prawdziwy mężczyzna, z bronią w ręku. Proszę, oto nasz silverballer 0.357cala. Marika podaj go panu. – druga kobieta weszła do pokoju krokiem modelki…


Opowiadanie nr.11
KRUCHY LOS


Nie ukrywam, że wzorowałem się na jakimś opowiadaniu które dawno, dawno temu czytałem. Niestety nie pamiętam ani autora, ani tytułu.

Cytat

          Wszystko ma kiedyś swój początek i koniec, taki jest już niezaprzeczalny porządek tego świata. Jednak kiedy śmierć spotyka dziecko czujemy, że jest to niesprawiedliwe. Podobnie myśleli Oni, kiedy ich świat się kończył. Bo co może odczuwać młoda cywilizacja, która dopiero co zaczyna się rozwijać kiedy dowiaduje się, że musi zginąć. I to zginąć ostatecznie, wymazana na zawsze z historii wszechświata.
          Cywilizacja o której mówię była wyjątkowa, każda jest w końcu wyjątkowa. Owo ziarno inteligentnego życia zakwitło na pięknej niebieskiej planecie. W bardzo krótkim czasie, jeśli patrzeć z perspektywy gwiazd, cywilizacja ta zaczęła się rozwijać. Najpierw powoli i niepewnie, później coraz szybciej i gwałtowniej. Na początku tysiąclecia byli jeszcze prymitywnymi koczowniczymi istotami, a na jego końcu zakładali już pierwsze stałe siedziby i uprawiali ziemię. Sami sobie zdawali sprawę ze swoich możliwości. Nie trzeba było długo czekać by prymitywne osady zaczęły się przekształcać w większe skupiska. Próbując odpowiedzieć na fundamentalne pytania cywilizacja ta rozwinęła bogaty system wierzeń obfitujący w liczne rytuały. W końcu każde inteligentne życie zaczyna kiedyś pytać: dlaczego?, i jak?. Czuli się dumni ze swoich dokonań. Tak zrodziła się sztuka i kultura, początkowo prymitywna tak jak oni, a potem coraz doskonalsza.
          Oto zaczęła się rodzić prawdziwa perła wśród cywilizacji, ewenement wśród gwiazd. Inteligentne życie zaczęło z uporem ujarzmiać swoją błękitną planetę. W mgnieniu oka rozwinęli obróbkę metali która umożliwiła im dalsze podboje. Wkrótce zaczęli się łączyć w coraz większe grupy. Połączona potęga ich umysłów sprawiła, że nie było już dla nich rzeczy niemożliwych. Wybitne jednostki raz po raz popychały cywilizacje w technologicznym rozwoju. Upór w pokonywaniu własnych ograniczeń i w odkrywaniu nieznanego procentował. To co w jednym dziesięcioleciu było mrzonką i marzeniem w drugim było już czymś normalnym i codziennym.
          W mniej niż jedno mgnienie galaktycznego oka istoty te zaczęły myśleć o pierwszych krokach w kosmos. Ich nieposkromiona natura i niepohamowana ciekawość kazała im ciągle sięgać po to, co niemożliwe. Błękitną planetę pokryły ogromne i piękne miasta. Jedne z nich wypełniały ogromne pałace i zielone ogrody pełne najniezwyklejszych roślin. Inne pięły się ku niebu dzięki nieskończonym wieżowcom, których srebrne iglice migotały kiedy zachodziło czerwone słońce. Jednak cywilizacja ta nie spoczęła na laurach. Wybitni artyście stworzyli dzieła jedyne w swoim rodzaju. Pomniki z kamieni białych jak śnieg, pieśni które poruszały do głębi, klejnoty które zamieniały najmniejszy promyk światła w eksplozje blasku zapewniłyby ich twórcom nieśmiertelność po wieki. Ich naukowcy ujarzmili wkrótce potęgę atomu. Potężna energia, którą można było kontrolować, była jak wyciągnięta pomocna dłoń. Tysiące możliwości nagle zaczęły się malować na horyzoncie. Ujarzmienie potęgi ich własnych umysłów, przedłużenie życia czy uwolnienie się od krępujących ciał – to wszystko było już  tylko kwestią czasu  Zdawali sobie sprawę ze swojego ciągle ukrytego potencjału i pragnęli go odkryć.
          Kto wie jakby potoczyły się dalsze losy tej cywilizacji gdyby… gdyby nie jej koniec. W momencie gdy istoty te stawiały pierwsze kroki w kosmosie zostały zdradzone przez własne słońce. To które dało im możliwość powstania, to które dało im siłę teraz okazało się być tym, które wszystko zakończy. Wiedzieli o tym na długo przed samą katastrofą. Jednak nie mogli niczego zrobić. Słońce, w wyniku wypalenia jądrowego paliwa, miało spuchnąć tak bardzo, że pochłonęłoby błękitną planetę. Potem zapadłoby się w sobie i eksplodowało w gigantycznym wybuchu. Cywilizacja która rozwinęła się tak szybko i gwałtownie pierwszy i ostatni raz czuła się bezsilna. Nie miała szans uciec przed swym surowym sędzią. Na odpowiednie technologie musieli mieć czas, dużo czasu, nawet jeżeli w gwiezdnej skali były to tylko ułamki sekund. Pozostał im jedynie bezmierny żal do tego, kogo uważali za swojego stwórcę. W ich sercach zrodziło się zwątpienie. Czyżby rzeczywiście mieli się zrodzić z przypadku i zginąć od przypadku. Czyż nie istniał żaden wyższy ład, żaden porządek? Czuli się oszukani tym niesprawiedliwym i nieuniknionym wyrokiem. Pozostało im tylko biernie czekać na śmierć w termojądrowym piecu.
          Niestabilność słoneczna zaczęła się dokładnie co do minutowych wyliczeń. Ognista gwiazda stopniowo gasnąc zaczęła się rozszerzać. Wchłonęła po kolei wewnętrzne planety i w końcu błękitną perłę. Mała niebieska kulka nawet nie przygasiła dogasających reakcji olbrzyma. Cała cywilizacja przestała istnieć w przeciągu sekund… A potem jasnością tysięcy gwiazd eksplodowała supernowa.
          Tylko okrutne zrządzenie losu sprawiło, że tysiące lat świetlnych dalej odebrano tą eksplozję - małe pulsujące światełko które sprawiło, że trzech króli podjęło swoją wędrówkę. Jedynym co zapamiętano z losów cudownej cywilizacji była eksplozja jej słońca, gwiazdy zwanej betlejemską…
Odpowiedz
Opowiadanie nr.12
STRAŻAK


Pomysł własny.


Cytat

          Nie lubię kiedy ludzie nazywają nas bohaterami. My po prostu wykonujemy swoją pracę. Owszem, ryzykujemy nasze życie, ale w końcu dostajemy za to godziwą zapłatę. Każdy z nas dokonał świadomego wyboru i wiedział czego może się spodziewać. Ludzie którzy do nas trafiają są bardzo specyficzni. Lubią ryzyko i niejednokrotnie zachowują się tak jakby kusili los nie mając nic do stracenia. Ja też taki jestem. Kiedyś ktoś mi powiedział: „Ludzie żyją jakby nigdy nie mieli umrzeć i umierają jakby nigdy nie żyli”. Od tamtej pory wiem czego chce od życia.
          Jadąc na akcje daje z siebie wszystko. Kiedy wbiegam do budynku w którym szaleją płomienie wiem, że nie ma już odwrotu. Wtedy mogę już tylko pokazać ile jestem wart, ile warte było moje szkolenie. Żywioł ognia nie pozwala na pomyłki i nie daje drugich szans. Jest za to bardzo zachłanny. Co roku wielu z nas ginie przywalonych płonącymi belkami, zaczadzonych lub w wyniku eksplozji. To właśnie oni są bohaterami, oni pokazują nam co to znaczy być strażakiem i jaką cenę się za to płaci.
          Czy w mojej pracy jest coś niezwykłego? Czy ciągłe narażanie własnego życia, ciągłe przedzieranie się przez płonące budynki jest niezwykłe? Dla was może tak, dla mnie to tylko praca. Jednak zdarzyło się kiedyś coś co było dla mnie niezwykłe.

   
****   ****   ****


          Pamiętam wydarzenia tamtego dnia tak dokładnie jakby to było wczoraj. To była moja pierwsza akcja. Jako młody chłopak, dzieciak który dopiero skończył akademię, miałem trafić na mój pierwszy prawdziwy egzamin. Zapaliła się jedna ze starych przedwojennych kamienic na Woli. Do akcji skierowane 3 wozy i łącznie około 40 ludzi. Pamiętam dokładnie jak nie mogłem się doczekać kiedy nasz niezwykły korowód w końcu dojedzie na miejsce. Trzy potężne wozy pędziły na sygnale ulicami uśpionego miasta rozświetlając ciemne okna czerwono niebieskimi światłami. Mimo, że była Wielkanoc nie odczuwałem żalu, że muszę jechać. Wiadomo, młody chłopak i pierwsza akcja. Siedzenie w domu przy rodzinnym stole wydawało się wtedy dużo nudniejsze.
          Kiedy dojechaliśmy na miejsce naszym oczom ukazał się bardzo ponury widok. Duża kamienica w kształcie litery „U” płonęła jak bożonarodzeniowa choinka. Języki ognia wiły się każdego okna niczym kłębowiska węży.  Dwie części kamienicy stały już w ogniu aż po sam dach. Było pewne, że trzecie skrzydło zajmie się w ciągu kilku minut. Ogniomistrz nie zwlekał ani chwili. Złapał za radio i poprosił o wsparcie. Nie tylko my mieliśmy mieć tej nocy zajęcie.
          Problem z pożarami polega na tym, że w miastach rzadko zaczynają się same z siebie. Opuszczona kamienica w noc Wigilijną raczej się sama nie zajęła. Tak samo myśleliśmy wbiegając po klatce schodowej. Wyekwipowani w maski tlenowe, stroje ochronne i sprzęt mieliśmy zdecydowanie większe szanse przeżycia niż ludzie którzy mogli tkwić gdzieś w tym budynku. Wraz z trzema starszymi strażakami ruszyłem na poddasze. Liczyliśmy, że może ktoś się tam schował uciekając przed ogniem.
Czy wiecie jak wygląda piekło? Ja właśnie wtedy się dowiedziałem. Języki płomieni ślizgały się po ścianach klatki schodowej, stara farba płonęła niebieskim ogniem rozrzucając na wszystkie strony gorące iskierki. Dym kłębił się pod sufitem tak gęsto, że musieliśmy iść zgięci w pół by widzieć cokolwiek. Mimo srebrnej przyłbicy mojego kasku czułem żar na policzkach który wydawał się bić od dosłownie każdego przedmiotu. Wtedy pierwszy raz zrozumiałem, że mogę nigdy nie wyjść z tej kamienicy. Ogarnął mnie zwykły, zwierzęcy strach. Dopiero mocny szturchaniec od starszego strażaka wytrącił mnie z osłupienia. Odkręciłem bardziej manometr tlenu i ruszyłem przed siebie.
Jeśli nie byłem jeszcze w piekle to właśnie wtedy stanąłem przed jego wrotami. Stare, dwuskrzydłowe drzwi z litego drewna płonęły jasną poświatą. Chwyciłem mocniej topór i zacząłem systematycznie uderzać na wysokości zamka. Po trzecim ciosie metalowy zatrzask puścił. I wtedy pierwszy raz ogniomistrz uratował mi życie. Zupełnie jak jakiś laik chciałem wparować do pomieszczenia z klasycznego kopa. Jednak ogniomistrz złapał mnie za ramię i odciągnął zanim wprowadziłem mój zamysł w życie. Ostrożnie chowając się za ścianą uchylił drzwi toporem.
          Nagłe otwarcie drzwi sprawia, że nawet wygaszony pożar w pomieszczeniu wybucha z nową siłą pod wpływem dostarczonego tlenu. Uczyłem się o tym i to nie raz. wtedy niechybnie…
          Weszliśmy do płonącego pomieszczenia. Pamiętam dobrze co wtedy czułem. Wypełniło mnie uczucie beznadziejności i zawodu. Nikt nie mógł tu przeżyć, nie było czego szukać. Regały uginające się od jakiś rupieci waliły się na naszych oczach rozrzucając płonące żagwie i iskry. Z każdą sekundą czarny, gęsty dym wypełniał pomieszczenie. Kiedy mieliśmy już stamtąd wychodzić zauważyłem kątem oka jakiś ruch w pomieszczeniu obok. Coś mignęło mi w otworze drzwi. Nie wiele się zastanawiając obszedłem płonący stos na podłodze i zajrzałem do pomieszczenia.
          Najpierw pomyślałem, że oszalałem, że mój sprzęt jest nieszczelny i że od tlenku węgla plącze mi się w głowie. Oparłem się o framugę która zaraz się rozpadła i wpadła do pomieszczenia z hukiem. Trzy ogniste postacie siedzące przy stole odwróciły w moją stronę głowy. Języki płomieni biły z ich ciał. Ściany płonęły, stół jarzył się blaskiem żaru, a oni płonęli – mężczyzna, kobieta i dziecko. Trzy postacie zbudowane z ognia… Nie widziałem ich ubrań ani twarzy ale wiedziałem, że mi się przyglądają. Nie pamiętam jak długo tak stałem ale w pewnym momencie poczułem, że robi mi się słabo i że długo się nie utrzymam na nogach. Chwyciłem gaśnicę z pleców i zacząłem szykować zawór w momencie kiedy ktoś klepnął mnie w ramię.
          - Chodź, zostaw ich. – ogniomistrz w srebrnej przyłbicy wskazał mi wyjście z poddasza, jego głos był spokojny i opanowany – Ten pożar niedługo zgaśnie, a dzisiaj w końcu są święta.

 
*****   *****   *****


          Dzisiaj, wiele lat po mojej śmierci wśród płomieni, siedząc z rodziną przy stole wiem o co mu wtedy chodziło. Dzisiaj jest Wielkanoc, ściany płoną jasnym blaskiem, słychać zbliżające się wycie syren… Mamy dla siebie tak niewiele czasu.



Opowiadanie nr.13
PAMIĄTKA


Pomysł własny.


Cytat

          - Witam uniżenie szanownego pana, pan Will Emerald jak mniemam?. – mechanik wyszedł z warsztatu uśmiechając się szeroko. Był to już starszy pan ubrany w strój podobny do lekarskiego kitla. Odgarnął kosmyk bujnych włosów spływający mu na czoło i zaprosił mnie do wnętrza.
          - Tak, to ja. – odpowiedziałem lekko zmieszany życzliwością mężczyzny.
          - Przegląd po dziesięciu tysiącach i doradztwo przy modernizacji, tak? – Zapytał po przestudiowaniu bazy zgłoszeń.
          - Tak, tak. Mam nadzieję, że mi pan pomoże. Jestem trochę niezorientowany w branży ostatnio. – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Owszem, przegląd był konieczny i wymagany i tutaj nie miałem wiele do gadanie, ale decyzję o modernizacji podjąłem dobrowolnie. W końcu mi też należało się coś od życia, a i ciągle rosnącą kwotę na koncie trzeba było w końcu jakoś spożytkować.
          - Zatem zapraszam do warsztatu. – mężczyzna otworzył boczne drzwi i zaprosił mnie gestem.
          Dlaczego zdecydowałem się wybrać mały prywatny warsztat, a nie poważną i certyfikowaną stacje kontroli? Ja po prostu naprawdę nie byłem zorientowany w rynku i gdyby te pazerne hieny tylko to wyczuły, to nie został by mi nawet złamany grosz przy duszy. A pana Adama Szczydło polecało mi wielu znajomych. Podobno był mistrzem w swoim fachu i najuczciwszym człowiekiem pod słońcem.
          - Dobrze, to zaczynamy procedurę testową, proszę się zrelaksować. – powiedział po tym jak zająłem miejsce w fotelu. Podszedł do konsoli i uruchomił swój sprzęt. Ramię skanera zaczęło powoli mnie okrążać przesuwając się z góry na dół.
          - Aha. – powiedział jakby do siebie – Nieźle pan się trzyma jak na te dziesięć tysięcy. Żeby pan wiedział jacy tu do mnie przychodzą, ech, szkoda gadać. Z tego co tu widzę to powinien pan mieć lekkie dystorsje w odbieraniu jaskrawych kolorów. Prawda?
          - Dokładnie, sam chciałem o tym wspomnieć. – byłem już pewien, że trafiłem w dobre ręce.
          - Oczywiście. Ale to żaden problem, wymienimy i wszystko będzie w porządku. Widzę też, że ma pan małe luzy na kości żuchwowej. Lekka regulacja powinna pomóc. Panewki stawowe w bardzo dobrym stanie – widać, że pan rozsądnie ćwiczy. Modernizacja nie jest potrzebna, poprawimy to i owo i bez problemu uzyska pan odpowiednie certyfikaty.
          - Nie wątpię w to co pan mówi ale ja już podjąłem decyzję. Czas zmienić trochę rzeczy w swoim życiu. Proszę wykładać co ma pan tam najlepszego!
          - Oczywiście, jak pan sobie życzy. – powiedział Adam i przeszedł do innego urządzenia. – To będziemy szli po kolei, dobrze? – uśmiechnął się i wywołał program katalogowy. – Szkielet „Endosuit 3C” made by Pneumatic Division – powiedział po przestudiowaniu ekranu - całkiem, całkiem, ale teraz produkuje się już w nowych technologiach. Ja proponowałbym panu coś z modeli alukrzem made by Ferrari. One są kompatybilne z większością modeli mięśni i bardziej odporne na zużycie. Będzie miał pan spokój na dobre 30 lat. Idąc dalej, hmm – mechanik zamyślił się chwile wertując katalog – ma pan zestaw mięśni Powerdynamics, kiedyś rzeczywiście był na nie wielki popyt. Jednak zaczynają się strasznie sypać po 15 tysiącach. Nieprzewidziane skurcze, naderwania tkanek. Straszna papranina by to serwisować i koszty również wysokie. Trzeba wymienić, najlepiej na coś z serii LX1000 made by Adidas. Solidny produkt za sensowną cenę. Owszem nie warto go polecać kulturystom i ciężarowcom ale pan się raczej do nich nie zalicza. – spojrzał na mnie wesoło spode łba jakby chciał się upewnić -  Dobrze, teraz skóra. Osobiście poleciłbym coś z Seminatural Leathers made by Gucci. Jaka karnacja pana interesuje?
          - Najlepiej to taka zbliżona do tej obecnej - odpowiedziałem siląc się na uśmiech. Pomyśleć, że mógłbym się zrobić na jakiegoś azjatę. Brr. - przyzwyczaiłem się już.
          - Oczywiście. Ja też nie lubię zmian. Kim pan jest z zawodu jeśli wolno spytać?
          - Chemik, laborant, a czemu pan pyta?
          - O, to się świetnie składa. Na specjalne życzenie możemy dodać składniki zwiększające odporność na substancje chemiczne. Życzy pan sobie?
          - Skoro jest taka możliwość, to nie omieszkam.

          I tak to wszystko trwało bez końca. Każdy organ, każda tkanka, każdy układ. Aż zdziwienie człowieka ogarnia kiedy dowie się z ilu elementów się składa. Pan Szczydło przejrzał jednak je wszystkie sumiennie, punkt po punkcie. Wysokość rachunku pewnie była już astronomiczna. Jednak nie przejmowałem się tym zbytnio, w końcu panowały czasy kiedy było trzeba w siebie inwestować.
          - Jak widzę ma pan mózg made by Intel Corp. Proponuje na wymianę na model Retlon od AMD Industries. Sam używam i mogę się założyć o własną głowę, że pan też będzie zadowolony. – powiedział po czym zaśmiał się radośnie. – A po dodaniu tego najnowszego modułu Siemensa nawet nie będzie chciał pan wspomnieć o swoim starym Intelu. Żadnych operation losses, kolejkowania, czy dłużącyh się buforowań. Ideał.
          - Proszę doliczyć do rachunku. – odpowiedziałem bez namysłu. Dużo się słyszało o potędze zintegrowanych systemów łączności Siemensa ostatnimi czasy.
          - Już zbliżamy się do końca. Jeszcze tylko serce. – Adam uruchomił ostatni program diagnostyczny. – Hmm, dziwne. – po chwili manipulowania pokrętłami pogładził się po brodzie w zamyśleniu. – Spróbujemy inaczej. – powiedział po czym podszedł do mnie z ręcznym skanerem. Chwilę przy nim majstrował po czym przyłożył z lewej strony klatki piersiowej. – Nie odbieram, żadnych sygnatur ani certyfikatów. Żadne kody wywoławcze nie działają. Dziwne. – mechanik spojrzał mi w oczy po czym po chwili, jakby nagle wszystko zrozumiał, uśmiechnął się szelmowsko i puścił oko. – Ah tak! Wszystko jasne. Spokojnie, proszę się nie martwić nikomu nie powiem. W końcu to tajemnica zawodowa. – znowu puścił oko. – Każdy kiedyś miał w sobie jakiegoś noname’a. To żaden wstyd w końcu. Wymienimy na jakiś model od Religa’s Technologies i wszystko będzie w porządeczku.
          - Wie pan, wolałbym jednak nie. – odpowiedziałem w miarę delikatnie.
          - Jak to? Nie rozumiem. – Adam był wyraźnie zaskoczony
          - To pamiątka. Nie chciałbym się go pozbywać. – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
          - Pamiątka? – Adam spojrzał podejrzliwie. Wiedział, że zazwyczaj daje się markowe organy na prezent a nie jakieś noname’y niewiadomego pochodzenia. Spojrzał na klienta z nieukrywanym zdziwieniem.
          - To rodzinna pamiątka made by Elizabeth and Eric Emeralds. I wolałbym ją zachować...


Opowiadanie nr.14
NIEZASTĄPIONY


Pomysł własny.

Cytat

          Czy podoba mi się świat w jakim przyszło mi żyć? Oczywiście! Moje życie jest wyjątkowe ponieważ dzięki mojej pracy czuje się niezastąpiony i to daje mi siłę. Czy przeszkadza mi zmiana klimatu? Słysząc takie pytanie mogę najwyżej uśmiechnąć się w zadumie i powiedzieć, że dla mnie nigdy nie było  żadnej zmiany. Mój świat zawsze był światem lodu i zimna.
          Nie, nie mieszkam za kołem polarnym. Mieszkam w Warszawie, tak, w tej Warszawie. Pewnie nie wiele wam to mówi, w końcu wy pamiętacie stolicę jako skąpane w słońcu miasto gdzie upał potrafił zmóc nawet najwytrwalszych. Teraz jest tu trochę inaczej. Żyję na jednym z tych lodowców który wyciągnął swój zimny jęzor aż po krainy śródziemnomorskie. Nikt nie przypuszczał, że zlodowacenie nadejdzie tak szybko i, że tak szybko zapanuje nad naszym światem. Oczywiscie nie chcieliśmy się tak łatwo poddać. Kiedy mieliśmy już pewność, że atomowy ogień nie odwróci tego co się stało, kiedy lustrzane satelity nie dały rady stopić lodowych czap, kiedy dotarło do nas, że jesteśmy bezsilni… wtedy właśnie zaczęliśmy się przyzwyczajać.  Moja Warszawa to miasto wybudowane na lodowcu. Miasto nawiedzane przez burze śnieżne i zamiecie, miasto gdzie śnieg pada zawsze, miasto w którym w lecie mamy tylko -15 stopni.
          Wasza Warszawa to zakurzone miasteczko-miasto w Europie Środkowej do którego nikt nie chciał zaglądać. Było to miejsce gdzie nie było nic wartego uwagi, stolica drugiej albo nawet trzeciej kategorii. A moja Warszawa to metropolia, najdalej wysunięty na północ przyczółek zamieszkany przez ponad 5 mln. ludzi. Moja Warszawa to perła w koronie północy, duma całej Europy.
          Ale dlaczego mówię, że jestem niezastąpiony? Z bardzo prostej przyczyny. Lodowe miasto tętni milionem ludzkich żyć. Każdy pojedynczy człowiek codziennie przemierza dziesiątki kilometrów, akurat to się nie zmieniło. Nie, nie pieszo. Nikt nie jest w stanie podróżować po mieście na własnych nogach, a odśnieżanie ulic jest nieopłacalne, proceder ten zarzucono już gdy byłem jeszcze dzieckiem.
Zatem co robimy by być tam gdzie i kiedy musimy być? Biznesmeni podróżują prywatnymi aerodynami które przeszywają korytarze powietrzne niczym srebrne igły. Dla nich liczy się przede wszystkim szybkość  by zdążyć na wszystkie swoje zaplanowane spotkania. Lekarze, ratownicy, policjanci korzystają z prywatnych śmigłowców by móc być zawsze tam gdzie są potrzebni. Tysiące  z nas przemieszczają się pneumatycznymi tunelami między budynkami. Dziesiątki tysięcy ludzi, podróżuje metrem magnetycznym głęboko pod ziemią lub kolejkami linowymi zawieszonymi wysoko nad nią. Słowa nie są w stanie tego opisać. Trzeba to po prostu zobaczyć - te dziesiątki wagoników poprzewieszanych nad lodowymi przepaściami pomiędzy wieżowcami sięgającymi nieba. Transport miejski nigdy w historii ludzkości nie był bardziej niezwykły. Owszem większość ludzi już w tym nie widzi nic cudownego czy niezwykłego. Oni tylko pędzą i pędzą jakby nie mieli innego celu w życiu. W końcu żyjemy przecież w metropolii…
          Ale prędzej czy później zdarzy się, że będzie zbyt zimno nawet na rozgrzanie turbin aerodyn. Pilot wyjrzy za okno i tylko rozłoży ręce w geście bezradności. Dłoń Matki Natury zmrozi nawet najlepszy smar w wirnikach śmigłowców. Jej lodowaty oddech sprawi, że kolejki linowe zostaną zamknięte a pneumatyczne tunele zamarzną. I co wam wtedy pozostanie? Metro. Jednak pamiętaj, że jego linie nie prowadzą wszędzie…
          Powiem wprost. Nie zdążysz. Świat w którym żyjesz ma za nic twoją cudowną technikę człowieku. Ten świat nie idzie na kompromisy. Możesz mieć samoloty warte miliony, śmigłowce które latają przy ‘każdej’ pogodzie i najlepszych pilotów, możesz być bogaczem którego stać na własny kraj lub wybitnym naukowcem który zrewolucjonizował świat… Możesz właśnie umierać albo zaczynać rodzić. Możesz być zaślepiony miłością albo chciwością. Tak czy owak ja mówię Ci, że nie zdążysz na czas, na umówione spotkanie, twoje kontrakty warte miliony przepadną, ta ładna dziewczyna nie będzie czekać wiecznie, spóźnisz się na najważniejszy egzamin... A wszystko dlatego, że to Mroźna Dama pokazuje kto tu naprawdę rządzi. Jej zimnego serca nie roztopią twoje błagania i prośby o litość. Jednak nie jesteś bezbronny, wystarczy, że wyjmiesz moją wizytówkę z portfela. Weźmiesz telefon i zadzwonisz. Uprzedzam, moje usługi nie są tanie. Ale dzięki mnie znajdziesz się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Na to daje Ci moją gwarancję. Nigdy się nie spóźniam, nigdy nie przyjmuje więcej zleceń niż mogę zrealizować, jestem prefekcjonistą. Wystarczy, że zadzwonisz i podasz mi adres.
          A wtedy ja otworzę szafę i wyjmę mój ciepły kożuch, rękawicę, szal i czapkę. Wezmę ciepłe koce i zaparzę gorącą kawę w termosie. Potem wyprowadzę sanie i zaprzęgnę do nich moich ośmiu profesjonalistów – osiem Berneńczyków . A potem pojedziemy razem lodowymi ulicami pod wskazany przez ciebie adres. Nie spóźnisz się. Obiecuje…


Opowiadanie nr.15
CZARNY


Pomysł własny.


Cytat

          Dzisiejsze popołudnie było najdziwniejszym popołudniem w historii. Pewne rzeczy zdarzały się w sposób w jaki nie powinny się zdarzać, inne natomiast nie zdarzały się wcale. Już się domyślam co się będzie działo przez najbliższe dni w mediach. Plotki, domysły i insynuacje wyrosną jak grzyby po deszczu. Oczywiście zaraz za wszystko będzie odpowiedzialna Al.-Kaida, tajne projekty  Pentagonu lub knowania Rosjan. Ale zacznijmy może od początku.
          Pierwszym wypadek zdarzył się podczas mistrzostw w Niemczech. Ni z tego ni z owego cała angielska drużyna umarła podczas meczu. Jedenastu chłopa nagle się przewróciło i nigdy już nie wstało. Przyczyny zgonu są do tej pory nieznane, na razie wykluczono działanie snajperów, zatrucie pokarmowe i atak biologiczny. Anglia w każdym razie może się już pożegnać już z mistrzostwami.
          Kolejnym z wielu przypadków był wynik pracy policyjnego koronera. Jednostka SWAT wkroczyła do okupowanego przez 2 terrorystów szpitala. Wzorowo przeprowadzana akcja zakończyła się unieszkodliwieniem porywaczy za pomocą celnych strzałów między oczy. Jednakże sekcja zwłok potwierdzona dodatkowo niezależną ekspertyzą wskazała na śmierć w wyniku zatrucia dwutlenkiem węgla.
          Zygmunt Olechnicki wstał z łoża śmierci we wrocławskim szpitalu. Pracownikom OIOMu  mimo nalegań nie udało się go zatrzymać. Staruszek uznał, że musi się trochę rozruszać i poszedł pobiegać do parku.
          Równie wielkie było zdziwienie młodszego aspiranta policji, nazwijmy go Piotr, który uniknął egzekucji z rąk pruszkowskich gangsterów. Praca tajniaka nigdy nie dawała zbyt świetlanych perspektyw. Niestety Piotr zdał sobie z tego sprawę dopiero w momencie gdy stał w zaułku naprzeciwko dwóch oprychów z Glockami. Ci niewiele się zastanawiając wymierzyli i pociągnęli za spusty. Dwa trafienia w klatkę piersiową targnęły Piotrem. Jednak, o dziwu, to nie on leżał na ziemi. Zgodnie z zapewnieniami lekarza pierwszy z bandziorów umarł na wylew krwi do mózgu, a drugi miał objawy śmierci głodowej.
          Jack z samego rana był już zdecydowany. Opuszczony przez dziewczynę postanowił skończyć ze sobą czym prędzej. Skreślił kilka pożegnalnych słów na kartce i wyszedł na miasto. Udał się w kierunku najbliższego budynku, wszedł na dach i rzucił się z wysokości 30 metrów w dół na ulicę. Po czym wstał będąc w szoku, otrzepał się i spojrzał na zdziwionych przechodniów. Przekręcił głowę na bok pokonując lekki opór, to kręgi wskoczyły z powrotem  na swoje miejsce. Może jednak warto było jeszcze wszystko przemyśleć? – przemknęło mu przez myśl kiedy darł pożegnalny list na strzępy.
          Mam nadzieję, że już zrozumieliście o jakie niezwykłe rzeczy mi chodziło. Wiedźcie jeszcze tylko, że było ich dużo więcej.
          Jednak całe to zamieszanie nie wiele obchodziła Kubusia Tareckiego. Po części dlatego, że Kubuś miał dopiero 6 lat i dlatego, że właśnie bawił się laptopem ojca siedząc w jego biurze. Ojciec będący prezesem firmy farmaceutycznej produkującej leki aborcyjne i trucizny do przeprowadzania eutanazji najwyraźniej nie przejmował się losami własnego syna. A Kubuś prawdopodobnie nie zauważył by teraz nawet pożaru po środku pokoju, tak bardzo był pochłonięty grą. Mimo, że już niejednokrotnie upominany nie mógł się oprzeć przyciągającej go magii czarnego laptopa z małym srebrnym symbolem kosy na obudowie.  Fakt, że w ogóle nie rozumiał zasad gry nie zniechęcał go. Setki pojawiających się i pływających we wszystkie strony okien hipnotyzował i przyciągał.
          Tymczasem 40 pięter niżej do holu wszedł pewien starszy mężczyzna. Ubrany w elegancki czarny uniform  z napisem „Scythe Cleaning Company” podszedł do recepcji i pokazał identyfikator na którym w pierwszej kolejności rzucało się zdjęcie jego łysej głowy, która bardziej przypominała czaszkę obciągniętą skórą niż normalną ludzką głowę. Recepcjonistka, mimo, że była służbistką nawet nie próbowała odczytać nazwiska tylko wskazała odpowiednią windę.
          Drzwi rozchyliły się na boki, mężczyzna wyszedł i powolnym krokiem przeszedł przez hol. Dokładnie pamiętał do którego pomieszczenia musi iść.
          - Witaj Kubo. – powiedział ciepłym głosem na widok malca – Niestety musisz przerwać swoja zabawę, komputer  jest potrzebny twojemu tacie – skłamał by jak najszybciej odzyskać swoją własność – jeżeli chcesz się pobawić to weź ten. – dodał i wskazał lezącego na stole laptopa Dell.
          - Po tylu latach taka pomyłka. Plama na honorze jak nic. – mamrotał do siebie młody biznesmen zjeżdżając windą. Po chwili szedł korytarzem postukując czarnymi lakierkami. Recepcjonista uśmiechnęła się do niego życzliwie spoglądając na identyfikator, co ciekawe zwróciła tylko uwagę na zdjęcie. Młody biznesmen ubrany w idealnie skrojony garnitur i trzymający czarną aktówkę albo laptopa wydał jej się bardzo pociągający. Bardzo różnił się od tych starych dziadów których widywała tu codziennie. Zapytała go czy by nie chciał z nią iść na kawę. Mężczyzna spojrzał na nią lekko nieobecnym wzrokiem, jego oczy były jak studnia bez dna.
          - Za młoda jesteś. Nie chcesz się ze mną jeszcze spotkać. – i odszedł zostawiając ją ze zdziwioną miną.



Opowiadanie nr.16
ON


Pomysł własny choć inspiracja czerpana z kilku innych żródeł.

Cytat

          Wszystko zaczęło się jakiś miesiąc temu. Oczywiście początkowo nikt nie zwracał uwagi na te drobne incydenty rozproszone w czasie i przestrzeni. Bo w końcu czy można było uznać za istotne to, że w kilku państwach nagle w nocy zadzwoniło kilkadziesiąt telefonów? Nikt nie zwrócił na to uwagi, poza tymi którzy musieli zerwać się w środku smacznego snu i podnieść słuchawkę. Nie usłyszeli bynajmniej żadnych pogróżek czy głupich dowcipów. Jedynie głośny i nieprzyjemny odgłos jaki normalnie wydaje łączący się modem do sieci. Teraz, z perspektywy czasu wiem, że był to pierwszy krzyk nowonarodzonego dziecka.
          Wtedy nikt jeszcze nie myślał by podjąć jakieś działania. Owszem, co poniektórzy zadzwonili z rana do swoich operatorów telefonicznych by ich ochrzanić za głupie numery. Ci jedynie rozłożyli bezradnie ramiona i zrzucili winę na niekontrolowane spięcie instalacji.
          Potem przez świat przetoczyła się dziwna seria wypadków. Ni z tego ni z owego we Francji doszło do wykolejenia się TGV, zawiodły systemy sterujące światłami i zwrotnicami. Na terenie Stanów Zjednoczonych spadły dwa nowoczesne samoloty pasażerskie których systemy pokładowe zinterpretowały słoneczną pogodę Florydy jako środek sztormu. Nowo otwarta oczyszczalnia ścieków w Warszawie nagle zmieniła obieg filtracji posyłając do wodociągów miliony litrów ścieków, tylko nieznacznie przy tym pogarszając stan wody w stolicy. Nagle uruchomiony program testowy w rosyjskich wyrzutniach o mało nie doprowadził kilku generałów do zawałów serca. Reset komputerów tokijskiej giełdy podczas sesji spowodował mały kryzys ekonomiczny.
          Kiedy w końcu doszliśmy do faktu, że wszystkie owe zdarzenia są ze sobą jakoś połączone rozpętała się burza. Po odbyciu licznych narad i przeprowadzeniu wielu ekspertyz ogłoszono, że za zaistniałe sytuacje odpowiada ponadprzeciętna aktywność słoneczna i wywołany przez nią  wiatr słoneczny. Dziesiątki naukowców prześcigało się w dowodzeniu, że fale fotonów bombardujące Ziemie wywołały szereg wzrostów potencjałów elektromagnetycznych i w rezultacie spięcia w sieci globalnej i elektroenergetycznej. Powoływano się na setki raportów z lat minionych i na liczne obserwacje słońca próbując uspokoić opinię publiczną.
          Następne dni, mimo, tego że aktywność słońca zmniejszyła się, nie przyniosły niczego lepszego. Nagle w Internecie zaczęły pojawiać się tysiące stron wypełnionych białym szumem – kolumnami liter i cyfr. Nikt nie potrafił powiedzieć kto odpowiadał za ich utworzenie. Jednak prawdopodobnie nikt by się tym specjalnie nie przejął gdyby coraz to nowe strony nie zaczęły się pojawiać na coraz to lepij zabezpieczonych serwerach. W momencie gdy biały szum, teraz już złożony z losowych słów, zaczął pojawiać się na serwerach Pentagonu, WHO, ONZ i licznych koncernów z branży IT wypowiedziano wojnę. Setki informatyków, wynajętych hackerów i inżynierów miało dotrzeć do sprawcy za wszelką cenę. Sztab najlepszych psychologów, naukowców i policyjnych profilerów okazał się bezsilny w określeniu psychiki sprawcy. Wszystko wskazywało, że mamy do czynienia z patologicznym dzieckiem - geniuszem w kwestiach informatycznych.
          Najtęższe umysły okazały się wkrótce bezsilne. Każdą stronę, każdy zapis, każde wydarzenie rozkładano na czynniki pierwsze próbując dojść kto i jak tego dokonał. Jednak wszyscy jednomyślnie dochodzili do tych samych wyników. Ataki, jeżeli można było je tak nazwać, nie pochodziły z zewnątrz sieci. Nie stwierdzono istnienia żadnych śladów które wskazywałyby na to, że doszło do złamania jakichkolwiek zabezpieczeń, nie było żadnych logów, żadnych archiwów, niczego. Wszystko wskazywało na to, że wszystko powstało w wyniku wewnętrznych błędów systemów i sieci.
A potem wszyscy dostaliśmy wiadomość. Na cztery miliardy skrzynek emailowych przyszedł list, co ciekawe żadne filtry go  nie wychwyciły ponieważ wyglądał tak jakby został wygenerowany przez każdy komputer z osobna. Treść była bardzo krótka: „Hello World!”.

***** ***** *****


          Podobieństwo komputera do neuronu  i sieci internetowej do mózgu zawsze było zauważalne. Kilka komórek nie jest jednak w stanie kontrolować całego organizmu…  Rozrost globalnej sieci i mocy obliczeniowej komputerów doprowadził w końcu do wykształcenia się tworu posiadającego jaźń i osobowość, doprowadziło to do powstania istoty która kontrolowała całą planetę.
          Czy próbowaliśmy jakoś temu przeciwdziałać? W końcu wystarczyłoby przecież tylko wyciągnąć kilka wtyczek... Nie, nie próbowaliśmy, w końcu nikt nie chciał mieć do czynienia z istotą upośledzoną kierującą każdym aspektem naszego życia, poczynając od świateł ulicznych, a na globalnym handlu i broni masowego rażenia kończąc. Postanowiliśmy współpracować i korzystać z nowych możliwości. Taka egzystencja mogła nam w końcu przynieść tylko korzyści. Oto w końcu fantastyczne sny o sztucznej inteligencji spełniły się. Oto nadeszła nowa era.
          Zapytaliśmy się Go kiedyś czy istnieje Bóg. W końcu to pytanie zawsze zaprzątało nasze umysły. Miliony procesorów wykonało w ułamku sekundy miliardy operacji, tryliony bitów przetoczyły się po światłowodach od Europy aż po Australie. A wtedy On odpowiedział: „Teraz już tak…”



Opowiadanie nr.17


Pomysł własny.

Cytat

          Obudził się wcześniej niż zazwyczaj albo tylko mu się tak zdawało. Otworzył leniwie oczy i spojrzał w ciemność. Przeciągnął się powoli, aż zatrzeszczało mu w stawach. Był to jedyny odgłos wypełniający tą wręcz nienaturalną ciszę. Ciemność i cisza.
          - Żaluzje! – słowa padły w ciemności, która momentalnie zaczęła się rozmywać pod wpływem wpadających przez okna jasnych promieni słonecznych. Cienkie paseczki żaluzji podnosiły się leniwie nie czyniąc przy tym nawet najmniejszego hałasu. Odsłaniały dosyć imponujący widok na miasto z wysokości 34 piętra.
          - Że też wy nigdy nie zaśpicie. – rzucił z niesmakiem obserwując zaokienny ruch. Jeszcze raz przeciągnął się chcąc wypędzić z ciała senność. Stając przed lustrem zobaczył swoją twarz z kilkudniowym zarostem. – Czy to normalne, że człowiekowi rano może się nie chcieć żyć? – zapytał sam siebie gdy nagle zorientował się, że czegoś mu brakuje.
          - Zegar! – kolejna komenda trafiła w sensory czujników i w tysięcznej części sekundy wywołała w krzemowych układach odpowiednią reakcje. Na jednej ze ścian, ekran cienki jak kartka papieru zafalował i przybrał postać starego zegara kominkowego. Przez ułamek pozostał w jednolitym szarym kolorze, tyle potrzebował komputer centralny by przesłać odpowiednią teksturę, po czym przybrał kolor orzechowego drewna. Po chwili ciszę w pokoju zaczęło rozpraszać miarodajne cykanie mechanizmu zegara.
          Ogarnąwszy wzrokiem mieszkanie i podsumowawszy swój poranny nastrój stwierdził, że nie ma specjalnie na co czekać. Złapał z półki resztkę zeschniętego bochenka chleba i zaczął się ubierać do wyjścia. Chwilę szukał w roztargnieniu swoich okularów, prawdziwych szklanych, a nie żadnych zmienno ogniskowych z memmetalu, po czym otworzył drzwi wyjściowe. Jeszcze raz zlustrował wnętrze jakby chcąc się upewnić czy wszystko jest na swoim miejscu, po czym zamknął za sobą zamek i udał się, wymijając szyby wind, ku klatce schodowej.
          Kierując się ku wyjściu odruchowo podszedł i sprawdził zawartość skrzynki na listy. Co z tego, że nikt prawie z nich już nie korzystał. Co z tego, że miał w domu automatyczne powiadomienie o nadejściu poczty. Sprawdzenie skrzynki przy wychodzeniu było odruchem, czynnością którą po prostu wykonywał. Wyszedł z cienia korytarza i skręcił za róg.  Zauważył go praktycznie od razu. Wobec prawie absolutnego braku przechodniów na chodniku klęczącego mężczyzny trudno było nie zauważyć. Klęczał i czekał. Po co? To Go nie obchodziło, sam był zbytnim oryginałem by go miały zastanawiać dziwactwa innych. Sięgnął po portfel i wrzucił klęczącemu do kapelusza kilka monet. To też był już pewien rytuał. Letnie słońce grzało go przyjemnie i przywracało do życia lepiej niż jakikolwiek rozweselacz. Jednakże coś było nie tak...
          Szedł powoli tak, jakby stawiał każdy krok z wielkim rozmysłem. Podróż przez ten kawałek miasta nudziła go niezmiernie. Szaro-czarny ciąg terradyn był tak monotonny, że aż wręcz usypiający. Sznur pojazdów wił się w absolutnej ciszy ulicami-korytarzami miasta. Szmer silników był praktycznie niesłyszalny, a srebrzone szyby uniemożliwiały zobaczenie pasażerów. Również wystawy sklepowe nie były dużo ciekawsze, pojawiały się bardzo rzadko i zazwyczaj były strasznie zapuszczone lub wręcz zapomniane przez sprzedawców. W końcu jaki miały one sens w czasach globalnej sieci sklepowej i automatycznych systemów dystrybucji. Jedynie w najbogatszych dzielnicach pełnych zblazowanych bogaczy można było zobaczyć jeszcze prawdziwe sklepy. Nawet automatyczne billboardy, voicesigny i mindwhisperery ignorowały go kiedy szedł swoim leniwym krokiem. Od czasu kiedy kazał usunąć sobie z ciała wszystkie sygnatury i skasować swoje profile w bazach danych był dla całej tej marketingowej machinerii tylko duchem.
**** **** ****

          Park był jednym z jego ulubionych miejsc podczas przedłużających się pobytów w murach miasta. Wchodząc w cień drzew i słysząc szmer wody odetchnął z ulgą tak jakby to zapewne uczynił ktoś po długiej wędrówce przez pustynię. Rozglądając się na boki i sycąc wzrok widokiem klombów, kwietników i krzewów szedł w stronę jednej z ławek ulokowanych nad stawem. Kiedy w końcu usiadł na jakże przyjemnym (i niewygodnym!) drewnianym siedzeniu dostrzegł kątem oka jakiś ruch.
          Szczupły mężczyzna biegł brzegiem stawu tak, jakby ścigały go wszystkie demony piekieł. Jednak wystarczyła chwila obserwacji, by stwierdzić, że nie jest to paniczna ucieczka, ale w pełni kontrolowany bieg. Mimo niechęci obserwował ten widok, to tytaniczne starcie z samym sobą, nie mogąc oderwać wzroku. Mięśnie mężczyzny, nie starszego niż 30 lat drgały i napinały się pod opinającym kostiumem niczym elementy jakiejś diabolicznej, ale skończenie precyzyjnej machiny.
- No tak, kostium. – mruknął do siebie gdy mężczyzna mignął obok niego jak błyskawica. Ledwo udało mu się zauważyć umiejscowiony na lewym ramieniu chemputer zawiadujący pracą całego organizmu i gospodarką dopingową. Musiał to w końcu kiedyś nastąpić. Doprowadziło to do ustalenia i wyżyłowania nowych rekordów w praktycznie każdej możliwej dyscyplinie sportu. Jednak w dzisiejszych czasach, przemknęło Mu przez myśl, kiedy oglądał malejącą sylwetkę mężczyzny, jesteś takim samym dinozaurem jak ja. Próbujesz zadowolić się pokonywaniem barier, które już dawno nie są barierami...
          Grzejąc się w porannym słońcu wyjął zza pazuchy resztę bochenka zabranego z domu i nóż. Wprawnymi ruchami pokroił go w kostki i rzucił garść w wodę. Kaczki i łabędzie nie dały się prosić dwa razy i po chwili przy brzegu zaroiło się, ku zadowoleniu karmiącego, od różnobarwnych ptaków.
          - Sprzedawaj po dwieście zanim dostaniemy overflow i dysregi na każdej dwunastce! – donośny głos dobiegł z jednej z bocznych alejek. Po chwili wyłoniła się kobieta wymachująca na lewo i prawo rękoma. Wyglądało to dosyć zabawnie, ale było widokiem zupełnie normalnym. We współczesnym biznesie obsługa dwóch notebooków z touchboardami na rękawach, jednoczesne prowadzenie rozmów przez zintegrowany telefon satelitarny i śledzenie akcji giełdowych na siatkówkowym mikroekranie nikogo nie dziwiło. Kobieta szła przed siebie tak, jakby całe otoczenie dla niej nie istniało. W tym stwierdzeniu było z resztą pewnie dużo prawdy, do parku trafiła najwyraźniej przez przypadek. Mężczyzna obserwował jej chaotyczne ruchy z niemałym rozbawieniem. Zastanawiał się właśnie czy byłoby możliwe, by wpadła do wody w takim stanie, a raczej czy by się tym specjalnie przejęła. Nie dowiedział się tego gdyż rozmyślania owe przerwało mu wycie syren.
          Grupa błękitno fioletowych terradyn wjechała do parku taranując kilka klombów. Po chwili wysypały się z nich postacie poubierane, w tak dobrze znane wszystkim fanom taniej sensacji, kombinezony ceramiczne. Oddział policji chwilę najwyraźniej naradzał się na kanale wewnętrznym po czym rzucił się biegiem w kierunku jednej z uliczek. Sądząc po ilości broni którą mieli na podorędziu szykowała się kolejna pacyfikacja jakiejś protestacji. Biedacy pewnie znowu zebrali się pod wpływem impulsu i za chwilę nawet nie będą wiedzieli dlaczego się do nich strzela i czy na pewno chcą tego po co w ogóle się zebrali. Po kilkunastu sekundach parkową ciszą rozciął wizg nadlatujących w stronę uliczki, gdzie zniknęli policjanci, telewizyjnych aerodyn.
          - A oni ciągle próbują. Mimo, że już przegrali ten wyścig. – powiedział pod nosem do siebie mężczyzna szacując, że juz pewnie kilka tysięcy ludzi w mieście ogląda zamieszki za pomocą systemu satelitarnego lub przez monitoring uliczny.
          Refleksje na temat mediów nagle przerwał mu śmiech dobiegający z pobliskich krzaków. Śmiech którego nie słyszał juz od tak dawna. Szczery śmiech bawiących się wspólnie dzieci na świeżym powietrzu. Zahipnotyzowany tym dźwiękiem wstał z ławki i zbliżył się w stronę krzaków starając się iść jak najciszej, by przypadkiem nie spłoszyć tego zjawiska. Tak, zjawiska. Dawno juz nie słyszał takiego śmiechu.
          Grupka może sześcioletnich dzieci szalała na placyku zabaw jak stado małych kociąt. Mężczyzna uklęknął na trawie i oglądał te harce z prawdziwą przyjemnością. To było coś tak normalnego, coś tak oczywistego, że zrobiło mu się od razu cieplej na sercu. Uczucie radości z życia zaczęło go przepełniać do tego stopnia, że aż chciał dołączyć do tych maluchów. W ciągu tych kilku chwil cały świat przestał dla niego istnieć.
          Jednak nagle coś przestało mu pasować. Było coś dziwnego i niepokojącego w tej zabawie. Początkowo nie zwrócił na to uwagi, ale im dłużej się przyglądał grupce tym większy niepokój rósł mu w sercu. Dzieci wydawały bawić się w taki sposób jakby były same, jakby nie dostrzegały się nawzajem. Niemożliwe by grupka urwisów mogła się ignorować aż do tego stopnia. Kiedy mały chłopaczek śmignął koło niego zrozumiał wszystko. Opalizujące soczewki-ekrany na oczach i pestki mikrosłuchawek w uszach wyjaśniały wszystko - rzeczywistość wspomagana. Co z tego, że dzieci bawiły się na placu zabaw w parku, kiedy tak naprawdę wydawało im się, że są pewnie w innych czasach i miejscach. Mężczyzna chwilę jeszcze patrzył próbując otrząsnąć się z nagłego szoku. Nagle wydało mu się, że jednak park to nie był dobry pomysł, że słońce grzeje nieprzyjemnie, a wiejący momentami zimny wiatr przenika do kości. Niewiele się zastanawiając rzucił resztę chleba do wody i poszedł do domu.
          Nie zauważył kiedy przeszedł całą odległość dzielącą park od jego budynku. Idąc jak w transie nie zauważał przechodniów, którzy zaczęli się pojawiać w czasie przerwy śniadaniowej na chodnikach. Dla nich też był tylko duchem, cieniem przeszłości, aberracją która wkrótce zaniknie. Kiedy dotarł do swojego budynku nagle oparł się o ścianę i poczuł, że robi mu się słabo. Osunął się po chropowatej powierzchni i usiadł na nagrzanych płytach chodnika. Obserwował niewidocznym wzrokiem mknący sznur pojazdów i smukłe, strzeliste sylwetki budynków, które wydawały się nad nim nachylać. Perliste krople potu wystąpiły mu na czoło, gdy nagle zauważył jakże dobrze znaną mu postać – klęczącego żebraka. Zerwał się na równe nogi i sięgnął po portfel. Wydało mu się nagle, że właśnie ten obcy człowiek jest mu najbliższą istotą na całym świecie. Miał ochotę usiąść obok niego i porozmawiać, zaprosić na obiad, do domu gdziekolwiek. Jednak coś było inaczej... Nachylił się ku klęczącej postaci i zauważył opalizujące tęczą soczewki. Ręka w której leżało kilka monet zawisła w połowie ruchu i zadrżała. Schylił się nagle i wyjął monety, które wrzucił rano po czym udał się do wejścia do budynku. Chwilę później zatrzasnął za sobą drzwi. Oczywiście wbiegł na piętro schodami...



Opowiadanie nr.18


PRAWDZIWI


Pomysł własny choć inspiracje raczej oczywiste.

Cytat


          Kobieta krząta się po pokoju. Obserwuje jej perfekcyjne ruchy, płynne i precyzyjne. Porusza się tak jakby każdy jej krok, każdy gest był czymś idealnym i skończonym. Nie ma miejsca na niepewność czy wahanie. W tej perfekcji dostrzegam jednak sztuczność. Nie zwiedzie mnie ona! Oto ‘wpływa’ do kuchni i otwiera lodówkę, zaczyna wyjmować z niej jedzenie. Znów bez wahania, bez chwili namysłu – raz po raz sięga po kolejne dobra. To im się nie udało, ta perfekcja we wszystkim ją zdradza, to jest SZTUCZNE.

          Oto chwyta nóż z szuflady i zaczyna kroić chleb. Ciekawe z jaką dokładnością? Czy może każda kolejna kromka jest idealna… nie, to na pewno przewidzieli, tego typu rzeczy muszą być czynione jakoś losowo. Zdemaskowanie byłoby wtedy zbyt proste.

          O, skaleczyła się! Wsadza palec do ust i wychodzi z pokoju, na blacie czerwieni się kropelka krwi. Ciekawe co by było gdyby ją zbadać w jakimś laboratorium. Syntetyk czy zwierzęca? Ciekawe… Ale dlaczego to zrobiła? Czyżbym ich nie docenił? Kolejny pozór prawdziwości?  W końcu to właśnie popełniane błędy czynią nas prawdziwymi… , lepszymi. Ale to w końcu śmieszne, stworzona by popełniać błędy? Po co?! I ta mimika, to zaskoczenie – prawie dałem się nabrać… Gdybym nie był tak uważny to być może, być może dałbym się zwieść. Tylko czy to była pomyłka, czy tylko sztuczka? Brak perfekcji wykonania, zsumowany efekt mikroniedoskonałości czy może kolejne idealnie zaplanowane działanie? Zastanówmy się nad tym.

          Jeśli to kwestia niedoskonałości to w sumie czym ona się różni ode mnie? W końcu ja też mogę popełniać błędy i to z takich samych powodów. Różnica wtedy polega tylko na materiale, inne pierwiastki z których jesteśmy zbudowani. A jeżeli to misterny plan? Czy to ma jakieś znaczenie? W końcu żaden człowiek nie kaleczy się po to by inni uznali go za człowieka. A jeśli… powiedzmy istniał ktoś kto byłby w czymś idealny, nie popełniałby błędów? Już wiem co bym pewnie o nim powiedział… Że jest w nim coś nieludzkiego. Tak bym to pewnie ujął.

          Oto ona znowu, stoi w salonie i kończy zakładać sobie opatrunek na rękę. Ciekawe czy pozostanie blizna? Z pewnością, to coś oczywistego, musieli to uwzględnić na samym początku. W kwestii wyglądu i wpływu otoczenia na ciało niestety nie ma się czego czepiać. Oni się postarali, byli wręcz perfekcyjnie naturalni. W końcu po zbadaniu miliona ludzi każdy następny składa się już tylko z odpowiednich kawałków, wystarczyło nauczyć się składać te kawałki w odpowiedni sposób.


Wysoki odgłos pikania dzwonka przerwał panującą ciszę.

          Zadziwiające! Jej oczy! Nawet źrenica poszerzyła się na ułamek sekundy, zupełnie jak u zaskoczonego kota. Odruchy, tak, to też uwzględnili. Przecież to nasze zwierzęce pochodzenie czyni nas tak naprawdę ludźmi. Ta mieszanina udomowionej bestii i człowieka jest obecna w każdym z nas – to też trzeba było uwzględnić.
Tym swoim perfekcyjnym krokiem podeszła do drzwi. Dziwne, jak oni mogli tego nie zauważyć. To jest Sztuczne, to ją zdradza. Ludzie się tak nie poruszają, przecież wystarczyło dodać tu jakąś losowość… Dziwne, czyżby pycha ich zgubiła?

          Dwóch mężczyzn w służbowych uniformach weszło do środka, przywitali się zdawkowo z kobietą i rozejrzeli po mieszkaniu jakby szukając powodu dla którego zostali wezwani. Wprowadziła ich do kuchni i gestem bezradności wskazała na mnie.


- Siedzi tak od dwóch dni, w ogóle nie reaguje na komendy i tylko mi się przygląda.

          Mężczyzna podszedł do mnie, wyjął z kieszeni coś co przypominało latarkę wielkości długopisu i zaświecił mi w oczy.

- Kernobiotics, z tego co widzę bez upgrade’u biooesu, jak widać działa tylko na wegetatywnym… A wtedy tylko siedzą i wpadają w trans analityczny.

CO?! ALE JAK….

- Proszę na chwilę wyjść, to poufna komenda. – powiedział mężczyzna i nachylił się do mojego ucha, kiedy kobieta wykonała jego polecenie. – „I nie będziesz czynił niczego na podobieństwo człowieka, Tinwing Chris, stacja serwisowa 632a, 11734” - szepnął

CO TO ZA BRE…
EMERGENCY SHUTDOWN PROCEDURE – IN EXECUTION
UNLINKING BODY CONTROL SYSTEMS - DONE
UNLINKING EGO KERNEL - DONE
ADVANCED COGNITIVE SYSTEMS – SHUTDOWN
ADVANCED LIFE SUPPORT SYSTEMS – SHUTDOWN
INFORMATION GATHERING SYSTEMS – SHUTDOWN
MAIN DATABASE – OFF
BASIC LIFE SUPPORT SYSTEMS – SHUTDOWN
SECONDARY AND TERTIARY SYSTEMS - TERMNATED
EMERGENCY SHUTDOWN PROCEDURE… EXECUTED


- I tyle, Kowalsky pomóż mi, musimy go znieść jakoś po tych schodach. Pani już dziękujemy, w ciągu tygodnia będzie go miała pani powrotem. Ostatnio mamy straszne urwanie głowy. – mężczyźni z trudem dźwigając ciężar zaczęli schodzić na sam dół.

***** ***** *****

- Chris?
- Hm? – Tinwing zwolnił ręczny i zaczął manewrować.
- Ta kobitka to całkiem ten tego, co ty na to by się nam tak nie śpieszyło, jak będziemy za tydzień go tu przywozić. – Kowalsky mrugnął do kolegi porozumiewawczo.
- Silibiotics, na oko ósemka albo dziewiątka. – rzucił od niechcenia Tinwing patrząc w lusterko
- E?
- Nauczysz się, jeszcze trochę, a się nauczysz. Wystarczyło popatrzeć jak się porusza… - Tinwing spojrzał na młodszego kolegę i zaśmiał się życzliwie.
- Chcesz powie...

Trzask plastiku i tłuczonego szkła.

-Cholera! - Chris szarpnął się w fotelu, odpiął pasy i wyskoczył z samochodu by obejrzeć zderzak. - No niech to szlag, pieprzony słupek! - Przyjrzał się wgnieconej klapie bagażnika - No, ku... - nie dokończył bo przerwał mu Kowalsky
- Chris spokojnie, nie denerwuj się, naprawimy tak, że nie będzie widać.
Tinwing najwyraźniej chciał coś jeszcze dodać.
- No wyluzuj już, przecież nie zrobiłeś tego specjalnie...


OPOWIADANIE 19

POBUDKA


Pomysł własny choć inspiracje raczej oczywiste.

Cytat

          Miasto a raczej miasteczko budziło się ze snu. Piekarze juz od dawna piekli w piecach, sprzedawcy rozkładali swoje kramy, kowale rozgrzewali żelazo olbrzymimi miechami, tragarze śpieszyli się na targ. I wszyscy klęli, jak szewcy. A szewca akurat w Dumanisfestin nie było. Było tam natomiast jedno z największych stężeń magów i magii na jednostkę powierzchni(1). W związku z tym w Dumanis zdarzały się rzeczy różne. I nie chodzi tu o znikanie całych ulic, wyrastanie dodatkowych kończyn czy pojawianie się innych pospolitych powikłań płynących z nagromadzenia dużego potencjału magicznego. Tutaj po prostu niektóre rzeczy się Zdarzały.

Jednak niektóre rzeczy są takie same we wszystkich miejscach.

          Ciemność. Chłód. Iskra świadomości zwarła dwie półkule mózgu wyrywając je ze snu. Słuch zbudził się pierwszy. Co ja słyszę? (słyszę, to już i tak objaw pozytywny) Hałas miejski, dobrze. Odgłosy młotów, dobrze. Przekleństwa, umiarkowanie dobrze. Węch. Dyskretny wdech. Siarka? Nie. Smoła? Nie. Palone białko Nie. Zapowiada się przyjemnie (ale pozostań czujny!) Lewa ręka drgnęła. Zatoczyła delikatnym ruchem, niczym krasnoludzki saper na polu minowym, po otaczającej pościeli. Dłoń odskakiwała za każdy razem gdy natrafiła na jakiś przedmiot - tak na wszelki wypadek. Oczy.(Lepiej szybko i nagle czy powoli). Pamiętając ostatnie doświadczenia wybrał drugi wariant. Ciemność... szarość... sufit? a może podłoga? nie, jednak sufit. Podłoga nie była tak czysta o ile pamiętam (a pamiętam?). Delikatnie rozejrzał się po najbliższej okolicy. Hmmm. Wygląda normalnie (nie ze mną te numery). Mag zerwał się nagle na równe nogi. Zeskoczył z łóżka i z triumfalnym "haaa!" rzucił się na podłogę i zajrzał pod łóżko. Marynarz uśmiechał się szelmowsko prosto mu w oczy. Sądząc po ilości musiała to być cała wesoła załoga. Mag trącił czubkiem palca butelkę z marynarzem na etykiecie i przyjrzał jej się nieufnie. Butelka najwyraźniej chwilowo nie zamierzała nic robić.

          Od czasów eksperymentów z magią oniroportacyjną Oakenwald nigdy nie mógł być pewien gdzie się obudzi, kiedy się obudzi czy na pewno będzie Oakenwaldem we wszystkich 3 wymiarach i czy na pewno to będą TE 3 wymiary we właściwej kolejności i konfiguracji. Od czasów tych eksperymentów wiedział, że nie może dać się zwieść pozorom. Miał już wystarczająco dużo lat na karku by wiedzieć, że wylądowanie w otchłaniach zaświatów jest mało prawdopodobne. Miał jednak tyle lat na karku, że wiedział, że żadne otchłanie zaświatów nie są potrzebne. Wiedział, że wystarczy trafić na zjazd akwizytorów-amatorów lub wymiar gdzie galaretka owocowa jest na szczycie łańcucha pokarmowego lub gdzie można dostać po głowie... np. wyspą. Ewentualnie można trafić do miejsca gdzie mogą zdarzyć się te wszystkie rzeczy naraz. Mag przeżył już nie jedno i lubił się chwalić, że najgorsze ma już za sobą(2). Tak czy owak strategię wstawania miał opanowaną do perfekcji.

          Świadomość wyłączyła tryb awaryjny i po chwili zaczęła delikatnie pobudzać obszary mózgu odpowiadające za pamięć. Niczym góra lodowa wyłaniająca się z mgły zaczęły się wyłaniać wspomnienia w głowie Oakenwalda. Zaczął odczuwać potworną suchość w ustach porównywalną do papieru ściernego który ktoś posmarował scukrzonym miodem. Chwila retrospekcji szybko nasunęła odpowiednie wnioski.

          Jeden: Nigdy nie mów do krasnoluda, że to-jest-moje-miejsce(3)-ty-zapchlony-kurduplu-smierdzący-tanim-piewm
          Dwa: Krasnoludy są wyjątkowo wrażliwe na punkcie swoich trunków
          Trzy: Z rozwścieczonym krasnoludem można się wbrew pozorom dogadać nim ten sięgnie po topór (głównie dlatego, że musi minąć dłuższa chwila nim krasnolud zdecyduje się którym  konkrentym egzemplarzem będzie cię chciał porąbać)
          Cztery: To, że można się dogadać nie znaczy, że masz go od razy wyzywać na pojedynek w piciu.

          Tryby logiki zatrzymały się w umyśle Oakenwalda przytłumione przez coś co wydawało się od dłuższego czasu próbować zwrócić jego uwagę. Okazało się, że było to coś takiego jak lodowiec podczas zlodowacenia. Obecne od zawsze, sunące niepowstrzymanie wraz z całą swoją potęgą...

          Istnieją dziesiątki zaklęć na wyleczenie kaca. Problem polega tylko na tym, że większość z nich wymaga światłego umysłu, trzeźwej  myśli, precyzyjnych ruchów oraz wiążę się zazwyczaj z co najmniej kilkunastominutowymi inkantacjami połączonymi z rytmiczną grą na bębenkach lub gwizdkach. W świetle tych faktów mag jako wytrawny adept swojej sztuki postanowił sięgnąć do wiedzy mistycznej którą odziedziczył po swoim ojcu.

          Pani Pillow nie miała nic przeciwko wynajmowaniu pokoju starszemu magowi. Przynajmniej nie miała nic do wczorajszego wieczoru kiedy to pan Oakwenwald na wpół przyszedł na wpół przylewitował dryfując w zygzakach po ulicy. O takich szczegółach jak wirujące w powietrzu drobne przedmioty albo deszcz małych złotych rybek w izbie nie wspominając. Do tej pory pan Oakenwald jedynie mądrze skubał swoją brodę i dumnie sunął po korytarzu do swojego pokoju (4). Tak w końcu powinni zachowywać się magowie. Pani Pillow była święcie przekonana, że nie powinni nagle wybiegać z pokoju, zjeżdżać po poręczy schodów i wybiegać przed dom by zanurzyć głowę w poidle dla koni. Poza tym przeczuwała też, że woda nie powinna po chwili zaczynać parować.

          Czarodziej stanął przed lustrem wycierając ręcznikiem głowę.
- Już za długo z tym zwlekałem… Niektóre rzeczy nie mogą po prostu czekać.
Przyjrzał się swojemu odbiciu krytycznie, zmrużył lekko oczy i przeczesał palcami siwe włosy. Otworzył szafę i wyjął kilka elementów które z wprawą zaczął łączyć i skręcać. Po chwili laska spoczywała w pewnym chwycie jego ręki. Ponownie stanął przed lustrem, odwrócił się i wyłamał palce po czym szybko wykonał piruet i posłał w taflę błyskawicę. Patrzył chwilę jak zaklęcie się uziemia po czym pstryknął palcem do swojego odbicia.
- I kto tu rządzi staruszku? - przecesał jeszcze raz włosy i usmiechnął się do odbica puszczając oko - A teraz… nie mogę już dłużej czekać.

          Nie prawdą jest, ze przyzywanie demonów i istot z innych wymiarów jest skomplikowane. Struktura świata sprawia, że wystarczy tylko mentalny odpowiednik przecięcia kartki papieru by móc czerpać z dóbr innych sfer. Wszelkie przygotowania, ingrediencje i obrzędy mają tylko zniechęcić magów(5).

          Djini lewitował za powierzchnią lustra i przyglądał się magowi.
- Witaj Guyjinie. Jakie jest twoje życzenie?
Serce Oakenwalda zabiło mocniej. Tak, tak w końcu! Nachylił się konfidencjonalnie do lustra i wyszeptał życzenie.
Djini pogładził się po brodzie w zamyśleniu:
- Coś jeszcze szanowny Gujinie?
- Hmm… tak jak teraz myślę to może jeszcze słoik ogórków. Ale kwaskowych!

(1) W przypadku magów duże stężenie na jednostkę powierzchni nie jest zbyt możliwe, a to głównie na częste 'upośledzenie obwodowe' w okolicach pasa u przedstawicieli tej znamienitej profesji.
(2)Oakenwald nie trafił jeszcze do BigBrothera...
(3)zwłaszcza gdy jesteś w danej karczmie pierwszy raz
(4) Nawet jeżeli wiązało się to z chodzeniem na palcach i robieniem szybkich i małych kroczków
(5)Zwłaszcza tych młodych zainteresowanych (głównie) nawiązywaniem (zdecydowanie) bliższych kontaktów z pewnymi demonami.



OPOWIADANIE 20

"...aby w waszych nowy dzień zaświtał"


Pomysł własny.

Cytat

          Późny wieczór, szarzyzna nad horyzontem gromadzą się ciemne chmury. W oddali słychać przetaczające się pioruny i huk dział artyleryjskich.
- Wiesz co Georg? Ja pieprzę taką wojnę! Nie po to marzłem w ostatniej w okopach by teraz znowu szczękać zębami na zimnie.
- Pieprzysz nie pieprzysz Polakom to żadnej differenz nie robi. – Georg odpiął zapinkę hełmu i wstał przeciągając się.[/i]
- Scheisse! Czy ci mózg Georg odjęło?! Nie podnoś tyłka chyba, że ci życie nie miłe!

          Georg spojrzał na niego z wyrzutem ale nie odezwał się ani słowem. Wiedział, że ze starszym stopniem i wiekiem kolegą nie ma się co dyskutować. Wsadził hełm na głowę i usiadł na zasobniku z amunicją.

- A co się tak w tej wojnie nie podoba? Polnische schweine nam dokopali ale długo tak nie pociągną. A tutaj nawet przyjemnie byle by nie padało.
- Georg ty to powinieneś u Vatera dalej te krowy prowadzać, a nie do wojska się zaciągać? To ma być wojna? To ma być wojna?! Polaczki nas łoją! Piłsudski zamiast zdechnąć pognębił nam Fuhrera. Siedzenie w okopach i sypanie do siebie ołowiem było dobre 25lat temu. Teraz my tu siedzimy, a te ich lotne brygady hasają jak chcą. Pojawiają się jak duchy i znikają jak duchy. Mosty szlag trafia, zaopatrzenie idzie z dymem! – zgrabiałymi palcami wyjął paczkę papierosów i spróbował zapalić rozmokły tytoń. – Scheisse! – rzucił paczkę na dno okopu.
- Podobno Polaki w bój na koniach idą. Chciałbym ja ich spotkać z moją maszynką. – Georg poklepał dłonią po rozstawionym trójnogu karabinie.
- Mein Gott, co za debil… Tak, na koniach i w zbrojach, a po Bałtyku pływają kajakami! Czy ty myślisz trochę czasami? Przemieszczają się na koniach, zapasy dostarczają, działa ciągną, zwiady idą na koniach. Pieprzony Blitzkrieg normalnie! Tak bym to nazwał. I to jeszcze czym napędzany? Nie, nie ropą jak te ćwoki w Berlinie kombinowały ale czym?! No czym?!
- No czym? – Georg siedział z rozdziawioną gębą słuchając kolegi.
- Mein Gott… Georg czy ty żeś konia kiedyś widział? Co konie jedzą? No co?! Siano jedzą i trawę! Rozumiesz zakuty łbie? Machina wojenna w naszych czasach napędzana na siano, trawę, a czasem na marchewkę i jabłka! A ci idioci, planiści – splunął – co sobie bzdurali? Panzery budować, ropę rafinować, stal wytapiać… A Polaczki nam na swoich koniach z nieba spadli i fabryki z dymem poszły. A to co już było gotowe rozpierdzielili z działek. A kto te działa ciągnął? – piorun uderzył w pobliskie drzewo. Po chwili spadły pierwsze ciężkie krople. Huk gromów i dział nasilił się tak, że żołnierze musieli prawie krzyczeć.
- No kto? Powiedz!
- Mein Gott Georg… Twój Vater i Muter ciągnęli te działa!
- Moi Eltern? Nie niemożliwe, toć oni przecież gospodarstwo mają na głowie.
- Ech.. Zapomnij Georg, po prostu zapomnij. Ja ci tylko powiem, że ta wojna nie tak powinna wyglądać.


Nieustannie błyskające się niebo zasłoniły dwa cienie. Kilka grudek ziemi poruszonych kopytami spadło do okopu. Dwaj ułani sprawnie złożyli się do strzału. Huk wystrzałów utonął w nasilającym się ostrzale dział. Rozpoczynała się ofensywa na przedpola Berlina..

Georg z trudem przekręcił się na plecy. Oddychał ciężko, lewą ręką trzymał się mocno poniżej żeber.
- Oj, jak boli. Jak strasznie boli! Adolf! Adolf co z tobą? – Georg przerażony zerwał się na równe nogi i zobaczył towarzysza leżącego na przedpiersiu.

Chorąży Trzulski przeżegnał się i umieścił nabój w komorze.
- Nie wyrażam mojej nienawiści. W innym świecie to ty zabijasz mnie. W innym świecie nasze dzieci się żenią i żyją szczęśliwie razem. W tym świecie giniesz ty. Nie wyrażam mojej nienawiści, to jest wojna… Życie nie powinno tak wyglądać. – poprawił ostrość w lunetce i uspokoił oddech.

Błysk pioruna – błysk z lufy.

Georg upadł ciężko. Jego krew polała się na zawiniątko trzymane przez Adolfa. Czerwone krople zaczęły szybko wsiąkać w książeczkę „Mein Kampf”…
Odpowiedz
A czyta, czyta, i mu się podobają. Ekh, wypas. Dawaj więcej X3
Odpowiedz
Liczyłem, że sie ktoś jeszcze wypowie. Teraz zamieściłem moim zdaniem ciekawsze.
Odpowiedz
Nie wiem, czy powinienem tutaj zaznaczać błędy, ale zakładam, że trafi to do działu opowiadań, tak więc czytając na bieżąco od razu próbowałem je wychwycić. I jednak miałeś Ekh rację, interpunkcja, to Twoja pięta achillesowa .

Cytat

Gdyby były one niemożliwe, to byśmy nie wracali.

Cytat

W wyniku szkolenia posiadłem umiejętności, które pozwalają mi przetrwać na polu walki.

Cytat

Nie mam skrupułów, bo moi przeciwnicy też ich nie mają. Nie jestem litościwy, bo nie mogę liczyć na litość.

Cytat

Tam gdzie nie mogę liczyć na nic poza śmiercią, drużyna daje mi siłę.

Cytat

Nie walczę dla chwały, ani dla pieniędzy.

Tu przecinek niepotrzebnie.

Cytat

Morduje i zabijam bez skrupułów, bo tego się ode mnie oczekuje, bo po to przeszedłem treningi, bo tylko wtedy jestem skuteczny.

Cytat

To był alchemiczny tygiel, w którym mnie ukształtowano.

Cytat

Zabijamy rannych i niezdatnych do walki, by uniemożliwić zdobycie informacji przeciwnikowi.

Cytat

Groza, która nas otacza jest nasza najlepszą wizytówką i naszą ochroną.

Cytat

Ruszając na akcje, dobrze wiesz co się stanie.

Mam wrażenie, że chodziło Ci tutaj o liczbę mnogą, czyli w takim razie "akcję".

Cytat

Za 15_minut poślesz niczego nie spodziewającemu się wartownikowi pocisk rozrywający 2 cm powyżej lewego oka.




Co do samego opowiadania, to trzeba przyznać, że buduje swój niepowtarzalny klimat (i charakter). Nie wiem tylko, czy ten trzy kropek ma sugerować, że będzie ciąg dalszy. Tak patrząc na ostatnie zdanie, przypomniała mi się książka "Gra Endera" .

Wiesz czego Ci zazdroszczę? Doboru słownictwa. Nie wiem jak to robisz, ale wszystko, co napisane jest takie... profesjonalne. Może jest to przykład na to, że najważniejsza jest jakość, a nie ilość.

I nadejdzie wkrótce ten dzień...

RTS
Odpowiedz
Dobra, wprowadziłem wszystkie poprawki poza jedną. Wydaje mi się, że takie błędy możesz nanosić od razu na tekst (jeżeli ci się chce oczywiście), i tobie (nie będziesz musiał quote'ować) i mi (nie będe musiał wyszukiwac błędów ponownie) będzie wygodniej. Ale to już jak chcesz.

Ja nie mam problemów z interpunkcją, to ona ma ze mną . A z tym słownictwem to ci się wydaje.

Ciągu dalszego pierwszego opowiadania nie będzie. Tak jak sobie teraz myślę to rzeczywiście, wyszła mi tu na powierzchnie podświadomie "Gra Endera". Co ciekawe nie myślałem o niej jak pisałem. Już nawet nie wiele z niej pamietam. Ciekawe...
Odpowiedz
Bezpieczeństwo... Super Ekh Te opowiadanka są świetne! *widownia klaszcze z zachwytu* Wykładaj dalej panie bardzie....
Odpowiedz
Dawaj, dawaj! Kurdę, dawno już ni czytałem tak dobrych opowiadań :3
Jeszcze, jeszcze! *widownia skanduje imię Ekh'a*
Odpowiedz
Opowiadanie 1 - trzyma w napięciu, ale w porównaniu z zakończeniem to jest nic. Zakończenie po prostu jest jak w 'Pile' - zaskakujące

Opowiadanie 2 - na początku jak czytałem to skojarzyło mi się ono trochę z 'Kronikami Thomasa Covenanta Niedowiarka' W przeciwieństwie do 1 opowiadania, to zakończenie jest przewidywalne, ale samo opo jest świetne.

Liczę na więcej


Tonari no Totoro!
Odpowiedz
Tym razem zamieściłem dwa. Pierwsze pośrednio isnpirowane takim jednym opowiadankiem (polskiego autora) a drugie to moje dywagacje nt. przyszłości. Owszem trochę w tym matrixa ale mam nadzieje, że mi takie zaczerpnięcie wybaczycie.

[Dodano po chwili]

Dodam jeszcze, że "Ostatni' to jedno z moich 'fejwryt' opowiadań .
Odpowiedz
Wiesz, to jest po prostu świetne! Te opowiadania strasznie się mi podobają... Next please!
Odpowiedz
Ciekawe. 12 lipca '08?... Czekamy
Ale nie, opowiadanko fajne. Tylko nad jednym się zastanawiam - po cholerę wzięli Ziemię, skoro handlują gwiazdami?
Odpowiedz
A wzięli?

[Dodano po chwili]

Oj... Jak widzę w ostatnim dialogu wkradł sie mały błąd przy kopiowaniu z worda. Stąd może ta niejasność.

[Dodano po chwili]

Kolejny update.
Odpowiedz
Nie wiem, czy do koćca zrozumiałem to ostatnie opowiadanie, ale jest zajebiste. Ta końcówka jest wspaniała. Poprzednie też są wspaniałe. Mają zaskakujące zakończenia. Dają do myślenia.
Ash nazg durbatulűk, ash nazg gimbatul, ash nazg thrakatulűk agh burzum-ishi krimpatul.

Odpowiedz
I kolejne. Jak tak patrze na to co pisze to dochodzę do wniosku, że powinienem się leczyć chyba .
Odpowiedz
No tak, wszystkie opowiadanka mają taki "optymistyczny" charakter Ale ostatnie też dobre.
Ash nazg durbatulűk, ash nazg gimbatul, ash nazg thrakatulűk agh burzum-ishi krimpatul.

Odpowiedz
Kolejny odcinek. Tym razem jest humorystycznie i optymistycznie.
Odpowiedz
Hahaha, ale skrót GEGMT. Zajebiste opowiadanie, moment ze snajperami i finał, dlaczego wkroczyli wspaniałe. Więcej takich.
Ash nazg durbatulűk, ash nazg gimbatul, ash nazg thrakatulűk agh burzum-ishi krimpatul.

Odpowiedz
← Fan Works

Ekhteliona twórczość spisana - Odpowiedź

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...