Od razu mówię, ze część z nich jest po prostu wzorowana na innych autorach. Niektóre pomysły zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie i zapadły mi w pamięć dlatego chce je wykorzystać w swoich miniformach. Mam nadzieję, ze nikt nie weźmie mi tego za złe.
Kolejne opowiadanka będą się pojawiać jak zobaczę, że jest jakiekolwiek zainteresowanie.
Opowiadanie nr.1.
Pomysł własny.
Cytat
Jestem żołnierzem. Walczę i zabijam. Walczę i zwyciężam. W wyniku szkolenia posiadłem umiejętności, które pozwalają mi przetrwać na polu walki. Nie mam skrupułów, bo moi przeciwnicy też ich nie mają. Nie jestem litościwy, bo nie mogę liczyć na litość. Moje ciało to świątynia mojego ducha. Moje ciało pozwala mi działać w każdych warunkach. Specjalne treningi uczyniły ze mnie żołnierza idealnego. Szybko adaptuje się do nowych warunków, jestem precyzyjny i skuteczny w działaniu. Działam w grupie z takimi samymi jak ja. Grupa daje mi siłę i wsparcie. Tam gdzie nie mogę liczyć na nic poza śmiercią drużyna daje mi siłę. Nie walczę dla chwały ani dla pieniędzy. Składam moje życie dla idei, dla lepszego jutra. Morduje i zabijam bez skrupułów, bo tego się ode mnie oczekuje, bo po to przeszedłem treningi, bo tylko wtedy jestem skuteczny.
Czym był dla mnie obóz szkoleniowy? To był alchemiczny tygiel, w którym mnie ukształtowano. Przetopiono krew, pot, błoto i łzy tak, by w końcu powstała stal - zimna i mocna, lekka i sprężysta, wytrzymała i zabójcza. Stałem się mistrzem wojny. Nauczyłem się walczyć wszelką możliwą bronią. Moje umiejętności i energia w końcu zostały ukierunkowane. Żywiołowy charakter mógł w końcu znaleźć ujście w działaniu. Złożyłem swoją młodość w ofierze dla wyższych idei. Nauczyłem się współpracy i działania w grupie. Zrozumiałem, że mogę zmieniać świat, kształtować go i giąć w swych dłoniach. W końcu świat należy do młodych. Staliśmy się podobni śmiercionośnym piórom, gotowym w każdej chwili zapisać księgi tego świata od nowa.
Zarzucają nam brutalność. I mają rację. Na wojnie musimy być brutalni. Mordujemy i palimy, palimy i mordujemy. Nie ma dla nas znaczenia ani wiek ani płeć. Torturujemy jeńców by zdobywać informacje, bez nich żadna wojna dzisiaj nie może się toczyć. Zabijamy rannych i niezdatnych do walki, by uniemożliwić zdobycie informacji przeciwnikowi. Pozostawiamy za sobą spaloną i skażoną ziemię. Nie istnieją dla nas cywile, każdy jest wrogiem. Nie możemy pozwalać by kolejne pokolenia chciały walczyć z nami. Groza, która nas otacza jest nasza najlepszą wizytówką i naszą ochroną. Wojna to żywioł który rozpętuje się tak, że nikt nie może go okiełznać. Ten żywioł to nasze życie.
Jednak walka nie jest poetycka. Walka prowadzi do śmierci, która jest cholernie niepoetycka. Człowiek oblany pirożelem umiera w strasznych męczarniach. Amunicja niskokalibrowa zamienia ludzkie wnętrzności na krwawą miazgę. Gaz bojowy sprawa, że wymiotujesz własnymi płucami. Ostre szrapnele rozcinają twoje ciało niczym miniaturowe ostrza. Drut kolczasty momentalnie miażdży ci tchawice i rozrywa szyję. A potem jest już tylko ciemność.
Ruszając na akcję dobrze wiesz co się stanie. Za 15 minut poślesz niczego nie spodziewającemu się wartownikowi pocisk rozrywający 2 cm powyżej lewego oka. Za 18 minut pięciostrzałowa seria przebije się przez ściany baraku i dosięgnie śpiących tam żołnierzy. Za 20 minut granat implozyjny sprawi, że oficerom w koszarach oczy i płuca wyjdą na wierzch. Za 21 minut złamiesz kolbą kark młodej dziewczynie, która znalazła się tu przypadkiem. Za 25 minut otworzysz komuś klatkę piersiową nożem i będziesz patrzył jak krwawe wnętrzności wylewają się na brudny piasek. Za 30 minut zastrzelisz własnego kolegę z drużyny który został ranny… To jedyne co możesz dla niego zrobić. Chwilę później umieścisz ładunki w wyznaczonych miejscach i udasz się do punktu zbornego. Za 34 minuty eksplozje rozrzucające radioaktywny pył i fale elektromagnetyczne zrównają tu wszystko z powierzchnią ziemi. To będzie twój własny akapit w księdze świata.
A za 24 godziny będziesz na przepustce. W domu. W końcu to dzień twoich urodzin. Ósmych urodzin…
Opowiadanie nr.2.
Pomysł własny.
Cytat
Wyjął z szafy ubranie. Klasyczny zestaw miejski, nie krępujący ruchów, antyalergiczny, izolujący właściciela od czynników zewnętrznych. Żadnych metalowych suwaków, niebezpiecznych zapięć czy wiązań które mogłyby stanowić jakiekolwiek zagrożenie. John już ubrany i w coraz lepszym humorze wszedł do garażu gdzie czekał na niego jego Sav8. Po komunikacie ostrzegawczym drzwi się otworzyły a on zajął miejsce w kubełkowym fotelu absorpcyjnym. Sprawdził zaplanowaną wcześniej trasę i wprowadził kod zezwalający na rozpoczęcie preplanowanej podróży. Sav8 automatycznie zapiął 5-punktowe pasy pasażera, zaczął monitorować stan zdrowia swojego pasażera i ustanowił odpowiedni mikroklimat w kabinie zanim włączył elektryczny silnik.
Samochód mknął po mieście po zaplanowanej i autoryzowanej trasie. Nie było mowy o korkach czy sytuacjach nie przewidzianych. Sav8 zachowywał bezpieczną odległość 20m od pozostałych samochodów. Ze względu na idealne warunki panujące na drodze uzyskał z centrali pozwolenie na zwiększenie prędkości. Srebrny bolid mknął przez miasto z prędkością podwyższonego ryzyka – całych 25km/h.
John z niechęcią spoglądał na miasto. Te wszystkie filtry powietrzne, kopuła anty-UV, szerokie i sterylne chodniki i drogi, żadnych drzew ani słupów na poboczach i znikoma ilość ludzi podróżujących pieszo (rzadko kto mógł uzyskać odpowiednie pozwolenie) działały na niego przygnębiająco. Po godzinie podróży był na miejscu.
Zdobycie broni w czasach Johna było nie lada wyzwaniem. Nieważne czy się chciało nabyć pistolet, nóż czy paralizator. Od kiedy weszły ustawy bezpieczeństwa, z codziennego użytku wycofano wszystkie niebezpieczne przedmioty. Poczynając od kuchennych noży, przez maszynki do golenia a kończąc na garażowych narzędziach. Fakt, że John uzyskał pozwolenie na posiadanie broni był czymś niezwykłym. Można to było jedynie przypisać jego niezwykłemu uporowi i temu, że swego czasu pracował w prewencji. Nie uchroniło go to jednak przed zmierzeniem się z biurokratycznym monstrum. Przeszedł wszystkie możliwe testy, wypełnił tysiące dokumentów, petycji i podań. Przez rok podlegał obserwacji psychologicznej. Ale jednak udało się. W końcu mógł odebrać upragnioną broń.
Otworzył małą walizeczkę o zaokrąglonych krawędziach i pokrytą gumą. „Bym sobie krzywdy nie zrobił.” – przemknęło mu przez myśl. W środku leżał pistolet. Cudo nowoczesnej technologii wykonane z jakiegoś lekkiego odblaskowego plastiku. Ochrona przeciwwstrząsowa i preciwupadkowa, zredukowana do minimum emisja gazów prochowych, wbudowany tłumik, absorber błysku i kilka niezależnych zabezpieczeń przed niepowołanym i przypadkowym użyciem robiły wrażenie. Duża czerwona strzałka pokazywała koniec lufy. Napis na niej głosił: „Uwaga, pocisk wylatuje tędy”. John wyjął z kieszeni magazynek który zakupił tydzień temu. W końcu przecież nie wolno było sprzedawać broni i amunicji w jednym miejscu. Trzy kule, każda odpowiednio zabezpieczona zostały wsunięte do swoich komór. Piskliwy głosik odezwał się z rękojeści: „Uwaga!, Uwaga! Broń AHX 1836 naładowana. Fakt zgłoszony w Centrali. Zachowaj ekstremalną ostrożność.” Komunikat został powtórzony 3 krotnie w różnych wersjach językowych. John wziął pistolet do rąk. Wystrzelenie wymagało naciśnięcia dwóch spustów. „Oczywiście dla bezpieczeństwa.” – pomyślał. Podniósł go i przyłożył do skroni. Nacisnął spusty. Piskliwy głosik zakomunikował: „Uwaga, Uwaga! Oddano strzał. Fakt zgłoszony w Centrali. Czy chcesz wezwać pomoc medyczną?” John już go nie słyszał…
Opowiadanie nr.3
Pomysł własny.
Cytat
Pneumatyczne drzwi otworzyły się z cichym sykiem. Jego ekscelencja Mistrz Gildii Kupieckiej wszedł do sali dostojnym krokiem. Jednak wprawne oczy doradców nie dały się zwieść. Od razu poznali po nerwowych skurczach każdej z 12 par odnóży Mistrza, że będą mieli dziś ciężką przeprawę. Przywódca gildii stanął przed mównicą i bacznie zlustrował swoich doradców. Dolną parę rąk oparł na blacie a górną skrzyżował w zamyśleniu.
- Dobrze wiecie po co tu jestem i czego chce się od się dowiedzieć. – zrobił pauzę dla efektu, żadnemu doradcy nawet powieka nie drgnęła – Tak być dłużej nie może! Aktualną sytuacje traktuje jako zniewagę dla całej naszej Gildii. – doradcy milczeli jak kamienie.
Mistrz musnął dłonią mikroprzełącznik i na środku sali pojawił się holograficzny wykres. Nawet niewprawne oko mogło zauważyć, że wszystkie słupki prezentowały tendencję spadkową.
- Tak, dobrze znacie ten wykres. I ja też go dobrze znam. To są nasze obroty i wpływy z handlu w galaktyce. Pytam się was – Mistrz wychylił się do przodu – co się dzieje?! Jak to jest możliwe, że pierwszy raz od 100 000 tysięcy lat notujemy spadki, ba, kryzys, katastrofę! Co takiego się stało, że Gildia – spoiwo spajające całą galaktykę zaczyna odnotowywać straty?! – doradcy milczeli. Byli doświadczonymi doradcami. - Czyż nie jesteśmy najbardziej zaawansowaną rasą, czyż nie wspięliśmy się na szczyty rozwoju kulturowego i moralnego? Nasze wyroby nie mają sobie równych. Nasi artyści tworzą dzieła o których inne rasy mogą tylko pomarzyć. Miliony lat ewolucji sprawiły, że osiągnęliśmy wszystko co da się osiągnąć. Nasze statki dostarczają całej galaktyce surowców, półfabrykatów i gotowe produkty o niespotykanej jakości. Nieważne o jakiej dziedzinie pomyślę to my jesteśmy w niej pierwsi – perorował Mistrz. – Nie ma rasy, nie ma planety, nie ma księżyca z którym byśmy nie mieli paktu handlowego. Wszystkie rozwinięte cywilizacje korzystają z dobrodziejstw handlu który organizuje nasza Gildia. Co więcej, obserwujemy aktualnie ponad 10 000 planet na których egzystują nasi potencjalni kupcy w przyszłości. Pytam się więc co się d z i e j e?! Dlaczego ten wykres wygląda tak jak wygląda?! - Mistrz umilkł. Przewodniczący doradców wziął głęboki wdech. Od kilku minut był już koloru jasno fioletowego, i wiedział, że to co powie rozpęta burzę.
- To Ziemianie… - wymamrotał niewyraźnie po czym zamilkł strwożony piorunującym wzrokiem Mistrza
- Tak – wysyczał – czytałem ten wasz raport. Czy ja dobrze rozumiem, że chcecie mi powiedzieć, że niejacy „Ziemianie” wygryzają nas z interesu, tak? Że ta mała planetka na peryferiach galaktyki, ulokowana przy słońcu które wygaśnie za kilka milionów lat stanowi dla nas konkurencje? Nasze frachtowce w ciągu godziny przewożą więcej towarów niż ta cała ich Ziemia waży! Co to w ogóle jest za cywilizacja! W momencie kiedy oni zeszli z drzew my kończyliśmy podpisywać kontrakty w najdalszych częściach galaktyki. Raptem 400 lat temu nie wiedzieli, że można się unieść z tej ich żałosnej planety. Co oni mają czego my nie mamy?! – Mistrz powoli dostawał ataku furii. Cała sytuacja porządnie go wytrącała z równowagi. – Nie ma minerału którym byśmy nie handlowali lub którego byśmy nie potrafili zsyntezować Co jest takiego na tej planetce! Pytam się! – Doradcy przybrali kolor ciemnego burgunda. Wiedzieli, że nadszedł już czas kiedy muszą zacząć wypełniać swoje obowiązki.
- Wygląda na to, że… - zaczął pierwszy
- …ci ‘ziemianie’… – drugi zaakcentował z niesmakiem
- …znaleźli nisze rynkową. – zakończył trzeci.
Wielki Mistrz aż zaniemówił z wrażenia. Przez chwilę wydawało się, że rozkłada to słowo na czynnik pierwsze. „Nisza rynkowa”! Toż to pojęcie pojawiało się tylko w archiwach.
- Czyli chcecie mi powiedzieć, że handlują czymś czego nie posiada w swoim asortymencie Gildia Kupiecka Velraxian której wpływy sięgają na 100 000 lat świetlnych?! Czy wyście oszaleli? – stawy ramion chrupnęły gdy Mistrz skrzyżował je na piersi.
- Też nie chcieliśmy w to wierzyć Mistrzu ale...
- … fakty mówią same za siebie. Ponad połowa Galaktyki nawiązała z nimi wielopoziomowe pakty handlowe typu pierwszego i drugiego. Szacunkowa wartość handlu kształtuje się na poziomie naszych dochodów sprzed 10 lat. Dodatkowo…
- Milcz! Tyle to ja też wiem! – huknął Mistrz – CZYM ONI HANDLUJĄ!?
- Oni nazywają to ‘bronią’…
- … handlują Wojną mistrzu. – rzekł Przywódca Doradców.
Opowiadanie nr.4
Pomysł własny.
Cytat
Komputery. Cudowne urządzenia które odciążyły człowieka od żmudnej pracy. Miliony obliczeń na sekundę sprawiły, że tempo rozwoju cywilizacyjnego stało się ogromne. Komputery pomogły stworzyć jeszcze lepsze komputery a te pozwoliły stworzyć jeszcze jeszcze lepsze itd. itd. Marzenia człowieka zaczęły się spełniać.
Z czasem komputery, jak każda rzecz, zaczęły służyć rozrywce. Potrzebowaliśmy tylko kilkudziesięciu lat by z trywialnych gier przejść do ultrarealistycznych światów tętniących życiem nas samych. Wszystko działo się podobnie jak w tym filmie z początku tysiąclecia. Ludzie podpięci do maszyn i błądzący w wirtualnych światach. Światach które były bardziej kuszące niż prawdziwe życie. Woleliśmy siedzieć w VR niż robić cokolwiek innego. Ustały wojny i konflikty, nie było już narodów i państw, pozostały tylko marzenia które w końcu można było realizować. W końcu mogliśmy być kimś - gwiazdorami, bohaterami, bogaczami... Nie krępowały nas ciała i ograniczenia przez nie narzucone. Wirtualne społeczności rozwijały się w zastraszającym tempie. Tutaj nawet smutek i cierpienie były przyjemne bo zawsze je kontrolowaliśmy.
Przykuliśmy się do maszyn które sami stworzyliśmy. Uzależnieni od ułudy, trwaliśmy w zakłamaniu. W VR spotykaliśmy przyjaciół zawsze pięknych i młodych, przeżywaliśmy z nimi niesamowite przygody. A sieć ciągle doskonaliła się, armie administratorów i projektantów nieustannie rozbudowywało wirtualne światy. Wszystko stawało się tak realne, że prawdziwy świat wydawał się być tylko jakąś kpiną z nas - półbogów. Serwerownie zaczęły pokrywać coraz większe połacie terenów, kilometry łącz o olbrzymiej przepustowości oplotły ziemię w morderczym uścisku, moc obliczeniowa komputerów wzrastała lawinowo by podołać naszym ciągle wzrastającym oczekiwaniom.
Jak zawsze człowiek okazał się być najsłabszym ogniwem własnego dzieła. Było coś co przypominało nam w jakim świecie żyjemy naprawdę. Śmierć nie dała oszukać się światłowodom i bitom. Jej kosa przenikała przez krzemowe pancerze procesorów i raziła ludzi którzy już pozapominali, że mają śmiertelne ciała. Nagle, kiedy najmniej się tego spodziewaliśmy, nasze cyfrowe wcielenia gasły na zawsze.
Tak nie mogło się dziać! Ułuda życia bez trosk musiała zostać zachowania. Coś tak banalnego jak śmierć nie mogło zakłócać idealnego świata gdzie wszystko jest pod kontrolą. Znaleziono rozwiązanie. System symulacji adaptacyjnej pozwolił zachować ułudę nieśmiertelności. Specjalne programy obserwowały każdego uczestnika wirtualnego życia całymi latami. Zapisywały każdy jego ruch, każde słowo, każdy gest i zachowanie. Dane gromadzone przez dziesięciolecia rozrastały się do olbrzymich banków pamięci ulokowanych w niekończących się podziemnych schronach. W momencie kiedy przychodził kres życia danego człowieka systemy symulacyjne się uaktywniały i przejmowały kontrolę nad jego wirtualnym wcieleniem. Iluzja idealna i ciągłość ostateczna osiągnięta. Po raz kolejny dzieło inżynierów okazało się być doskonalsze od tego co mogli sobie wyobrazić. Samodoskonalące się algorytmy symulacyjne sprawiły, że nie można było odróżnić żyjących ludzi od ich symulowanych wcieleń. Same cienie, tak nazywam tych symulowanych, nie wiedziały, że ich pierwowzory już nie żyją.
Osiągnęliśmy w końcu swój cel. Tysiące idealnych światów, tysiące Edenów gdzie byliśmy równi nieśmiertelnym bogom. Miliardy uśpionych ludzi trwało przez dziesięciolecia w stagnacji. Wydawało im się, że kolonizują odległe planety, budują idealne miasta, krzyczą ze szczęścia po osiągnięciu szczytów gór. Wydawało im się… Dawno już nikt nie słyszał krzyku na Ziemi.
Czasem tylko niektórzy odkrywali prawdę. Próbowali liczyć ile mają lat i nagle wychodziły im wyniki 3 cyfrowe. Większość tych ze starszych pokoleń wariowała, systemy symulacyjne nie potrafiły odwzorować ich zachowania po… ich śmierci. Natomiast ci z młodszych pokoleń radzili sobie bez problemów. W końcu oni nigdy tak naprawdę nie żyli, ich całe życie to VR – światy bez śmierci.
Z moich badań i poszukiwań wynika, że aktualnie nie ma już żadnych żywych ludzi w VR, wirtualne światy wypełnione są już tylko symulowanymi cieniami. Próbowałem skontaktować się z kimś w prawdziwym świecie ale nie udało mi się. Jak widać ostatni konstruktorzy i serwisanci odeszli wiele lat temu a systemy VR stały się samowystarczalne.
Spisał: Francis O’Rell w wieku…………… 314 lat. Mój Boże…..
Opowiadanie nr.5.
Pomysł własny.
Cytat
- Verish draniu! ostatni raz pozwoliłem ci pilotować. Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę ile nas kosztuje lakier?! Sektory od 15 do 34 będą wymagać kompleksowego łatania i malowania.
- Oj, nie wściekaj się już. – Verish miał wyraźnie skruszoną minę – przecież każdemu może się zdarzyć.
Ravel zmełł w ustach przekleństwo i policzył do dziesięciu.
- Cholera jasna! Jak można nie zauważyć całej planety! Ciesz się, że byliśmy na prędkości manewrowej bo inaczej by się nie obeszło bez wizyty w doku. A dobrze wiesz jak to wygląda. „A tutaj trzeba zmienić olej w hydraulice, a tutaj by się przydały nowe siłowniki. O, a tutaj trzeba przedłużyć certyfikacik” i zanim się obejrzysz masz taki debet na koncie, że nie wiesz nawet jak go odczytać.
- Już dobrze panie profesjonalisto, przejmuj stery i bierz się do roboty, dolatujemy. – Verish naburmuszony zajął swój fotel.Przecież ta planeta była taka malutka...
Ravel chciał coś jeszcze dodać ale szybko się powstrzymał, bo proximery wszczęły już swój piskliwy alert. Szybko zajął miejsce pilota i uruchomił przyrządy sterujące. Lewy panel przełączył na wizję i zaczął oglądać swój cel.
- Nono, gotów jestem ci wybaczyć Ravel. Pięknie żeś wypatrzył to złotko, Cholondolanie zapłacą nam za nie podwójną stawkę. No stary, nie chmurz się już tym lakierem, teraz starczy nam pieniędzy na wszystko. Bierz się w garść chłopie i podawaj mi parametry! – złość wyparowała z Ravela już całkowicie zastąpiona całkowitym skupieniem. Przeciągnął się w fotelu i uchwycił stery. Tymczasem palce Verisha rozmazały się w błyskawicznych ruchach po panelach kontrolnych. Holografie wykresów, liczb i wzorów raz po raz zapalały się i gasły mu przed twarzą. Nie sposób było uwierzyć, że był w stanie zdążyć cokolwiek z nich w ogóle odczytać.
- Dobra. Mamy tu typ 3, siedemdziesiąt i cztery wodoru, potem dwadzieścia i cztery helu. Poza tym sporo tlenu i węgla. Młoda jeszcze jest, z odczytów dawałbym 4.7, będzie dobrze służyć Cholondolanom. - Verish aż klasnął w dłonie z zadowolenia - Rektascensja północnego 286,13, deklinacja 63,87. Korona ma temperaturę 5, protuberancje rzędu C, włączam siłownie dwa i trzy.
- Więc zaczynamy. – szum silników wypełnił sterownie. – Szykuj lasso szefie.
- Lasso jest! Ustawiłem z zapasem na 150 tysięcy.
- Ok, przyjąłem, otwieram ładownie.
Potępieńczy jęk wypełnił cały statek w momencie kiedy wrota ładowni zaczęły się leniwie otwierać.
- Hol gotowy?
- Gotowy! – euforia udzieliła się pilotowi zupełnie tak jakby to był ich pierwszy łup – rozgrzewam pułapkę metamagnetyczną.
- Grzej, grzej. Nie może się nam w końcu cacko obtłuc o ściany ładowni.
A, tak, zapomniałem dodać. Kradniemy gwiazdy… Może ‘kradniemy’ nie jest jednak najlepszym określeniem. My po prostu je transportujemy z systemów gdzie nie są potrzebne do tych które potrzebują gwiazd. Nasza oferta jest bardzo bogata, oferujemy produkty różnych wielkości, kolorów, temperatur i o różnej żywotności. W dzisiejszych czasach można się w tym biznesie szybko ustawić na całe życie.
- Ihaa! – Verish nie krył zadowolenia od momentu kiedy wrota ładowni zamknęły się – coraz lepiej nam idzie.
- Ba, profeska, nie ma co. – Rzucił Ravel wydmuchując dym z cygara. – Następny przystanek Cholondol. Idę na pokład widokowy wizualizować sobie cyfry na moim koncie. Jak byś chciał do mnie dołączyć to zahacz o barek, trzeba to jakoś uczcić.
Koniec świata nastąpił 12 lipca 2008 roku. Najpierw w Ziemię uderzył olbrzymi asteroid wzbudzając trzęsienia ziemi i fale tsunami o niespotykanej sile. Masyw himalajski przestał istnieć, większość Europy i Azji został zatopiona. Reakcje wulkaniczne w ciągu kilku godzin wytworzyły nowy kontynent na oceanie atlantyckim. Szacuje się, że zginęły 4 mld. ludzi. A 14 sierpnia zgasło Słońce…
- Zobacz, mam tu jakąś elektromagnetykę na zewnątrz. – Ravel skupiony patrzył na ekrany detektorów.
- Oż, cholera! Nie mów, że wyciek?
- Zbyt regularne i jednolite na wyciek i za słabe. – Ravel pogładził się po brodzie w zamyśleniu.
- Dawaj to na przetwornik i wzmacniacz. – pilot, już trochę spokojniejszy próbował wysuszyć sobie mundur chusteczką.
Dwie postacie siedzące w fotelach przyglądały się z zaciekawieniem przetworzonej fali na ekranie.
- A to ci niespodzianka. Wygląda jak jakaś prymitywna telewizja. Przynajmniej nie będziemy się nudzić w drodze powrotnej. – powiedział Verish manipulując przekaźnikami.
- Zobacz, są całkiem podobni do nas. Ciekawe czy mają jakieś kanały sportowe?
Opowiadanie nr.6
Opowiadanie jest rozwinięciem a raczej dopowieddzeniem do pewnego wątku z genialnego opowiadania Philipa K. Dicka "Second Variety" (Model nr.2) oraz z filmu "Zagłada Syriusza" który jest ekranizacją tego opowiadania. Polecam wszystkim
Cytat
Żaden z nich nawet nie udawał, że obserwuje przedpole bunkra. Od półtora roku żaden Rosjanin nie zbliżył się do umocnień na odległość bliższą niż dwa kilometry. Szczęki działały lepiej niż kiedykolwiek mogli to sobie wyobrazić ich konstruktorzy. Z reszta i tak ta cholerna wojna pewnie się już skończyła, a oni muszą tylko czekać, aż im ktoś o tym łaskawie powie. Już chyba z resztą nawet próbowali. Dwa dni temu przybył rosyjski kurier z wiadomością. Szkoda chłopaka, ale jednak z drugiej strony, wiedział w co się pakuje.
Ta wojna ciągnęła się już zbyt długo. A do tego jeszcze ją przegrywaliśmy. Oczywiście do czasu kiedy stworzyliśmy szczęki. Proste, autonomiczne roboty które polowały na wszystkich którzy nie mieli przy sobie specjalnych sygnatur. Zautomatyzowane, bo nikt nie chciał w nich pracować, podziemne fabryki produkowały ich tysiące. Raz uruchomione rozpoczynały swoje niekończące się polowanie. Od czasu stworzenia pierwszych modeli szale wojny przechyliły się na naszą stronę. Tereny wokół naszych baz i posterunków roiły się od szczęk. Szybkie, zwinne i niewykrywalne zaczęły dziesiątkować żołnierzy wroga. Rosjanie szybko nauczyli się siedzieć w swoich bazach i nie wyściubiać z nich nosa bez wyraźnej potrzeby lub rozkazu potrzeby. Taka była ta nasza wojna. Jedna i druga strona siedziała w swoich schronach i nie miała nawet ochoty już ze sobą walczyć. Bo czy warto było składać życie w ofierze za tą cholerną planetę na której można było tylko przetrwać dzięki środkom antyradiacyjnym łykanym prawie jak cukierki? Obie frakcje były zadziwiająco zgodne w tej kwestii.
Oficer Kuglicki spojrzał z podziwem na szeregowca który po raz kolejny zaczął swoje puzzle. Zirytowany własnym gnuśnieniem wyciągnął małą książeczkę i wziął się za rozwiązywanie sudoku. Wyniki egzaminów w akademii i stopień w końcu do czegoś go zobowiązywały. I tak nie miał nic lepszego do roboty do czasu kiedy wróci Hendricks ze spotkania z ruskimi. O ile w ogóle wróci… Ciekawe co oni wymyślili, przecież nie zachciewa im się raczej głupich podchodów i porwań. Kruglicki wstał z krzesła i przeciągnął się. Znudzony oparł się otwór strzelniczy i zaczął oglądać okolicę. Zryte pociskami przedpole, martwy las z którego zostały już tylko osmalone kikuty, stare, rdzewiejące tory kolejki wąskotorowej – widział już to wszystko setki razy. Nagle jakiś ruch ściągnął jego uwagę. Złapał za lornetkę by przyjrzeć się uważniej.
To tylko jedna ze szczęk. Duży sześcionogi stwór kręcił się w miejscu gdzie 2 dni temu inni jego pobratymcy rozszarpali Rosjanina. Robią się coraz większe i sprytniejsze. – przemknęło Kruglickiemu przez myśl – Jeden z tych podobno wdarł się do bunkra miesiąc temu i zanim go powstrzymano wyciął cały pluton rosyjskich gierojów. Imponujące. – skwitował oficer obserwując maszynę – ciekawe ile w tym wszystkim jest jeszcze naszych pomysłów a ile ich własnej ewolucji. Coraz nowsze modele, coraz bardziej przebiegłe. Czy my jeszcze jesteśmy potrzebni? – chcąc, nie chcąc oficer znowu wpędził się w filozoficzny nastrój. – Albo ten dzieciak. – myśli przeskoczyły na inny tor. – Jak ten gnojek dał radę przeżyć? Mały smarkacz trzymający misia, David się chyba nazywa. Po prostu przyszedł sobie wczoraj do naszej bazy. Dziecko wojny - jedno z tysięcy - wychudzone, wygłodniałe, ubrane w jakieś łachmany. No tak, ewolucja. – Kruglicki znowu dał się ponieść myślom – Wojna toczy się tak długo, że zaczęliśmy się do niej przystosowywać. Stare konie nie są w stanie przetrwać na zewnątrz, a tu taki gnojek wychowujący się od urodzenia na ruinach nauczył się jak sobie radzić. – Wyjął z kieszeni antyradiacyjnego papierosa i go zapalił ponownie obserwując przedpole. Ruch w ‘lesie’ znowu skłonił go do sięgnięcia po lornetkę. Chwilę manipulował pokrętłami by ustawić ostrość i kontrast.
- O, kurwa! – zaklął podtrzymując najlepsze żołnierskie tradycje swojego kraju – Rimir! Zamknij właz! – IQ 190 zobowiązywało do szybkiego kojarzenia faktów.
- Hę? – szeregowiec wyrwany z zamyślenia spojrzał na oficera tępym wzrokiem.
- No ja… - Kruglicki dalej chciał zająć się tradycja ale się opanował. Rzucił się do włazu i zaczął przesuwać ciężkie odrzwia. W korytarzu zauważył ruch.
- Pomoże mi pan? Oni wszyscy nie żyją. – zapłakany David człapał nieporadnie przez korytarz ściskając misia.
Drzwi zamknęły się z hukiem. Kruglicki kręcił jak oszalały śrubami zamka po czym usiadł zlany potem na ziemi. Złapał kilka głębszych oddechów i wrócił do otworu strzelniczego z lornetką.
- Jeden, dwóch… pięciu, sześciu… dwunastu… piętnastu – liczył obserwując przedpole – dwudziestu jeden, trzydziestu. Trzydziestu Davidów i trzydzieści misiów. Rimir – zwrócił się do szeregowca – mam nadzieje, że twój karabin strzela równie dobrze jak się błyszczy.
Opowiadanie nr.7
Pomysł własny.
Cytat
Jednak to nie była dobre. Minęło 50 lat od Hiroshimy i Nagasaki i broń atomowa stała się dużo bardziej wydajna. Radioaktywne podmuchy zdmuchnęły cywilizację Europy, Ameryk, Azji, i Afryki… Nawet Tybet i Islandia dostały swoje megatony. Nie wiem ilu ludzi zginęło. Pewnie miliardy. Jeśli nie w wyniku samych eksplozji, to w wyniku radiacji albo głodu. Cały sprzęt, cała elektronika zmieniła się w bezużyteczny złom. Impulsy elektromagnetyczne pędzące z prędkością światła nie oszczędziły niczego. Kontynenty stały się lodowo-radioaktywnymi pustyniami na których przetrwały tylko owady.
Jak więc jest możliwe, że mogę pisać te słowa? To chyba jakiś paradoks, kpina losu albo jego zrządzenie. Albo może to kolejne Ich działanie? Jakimś cudem Australia, ten jakże zabawny skrawek lądu, została oszczędzona w atomowej wymianie ciosów. Czy było to przeoczenie? A może po prostu banda surferów, Aborygenów i kangurów nikomu nie wydała się być groźna? Tego nigdy się chyba nie dowiemy, a przynajmniej do czasu kiedy będziemy mogli wrócić na kontynenty.
Tak, wrócić. Chcemy wrócić i zacząć od nowa. Australia jest dla nas po prostu za mała. Tysiące uchodźców będzie musiało prędzej czy później wrócić na swoje ziemie bo inaczej umrze tu z głodu. Nasza wiara jest silna tak jak silne są nasze ramiona. W końcu Niebiosa – tak ich nazywamy – nam sprzyjają. A skoro dostaliśmy szansę i mamy możliwości to czemu mielibyśmy z nich nie korzystać?
Nie wiemy kim oni są i po co nam pomagają. Nigdy ich nie widzieliśmy. Mniej więcej w rok po tym jak zgasły ostatnie atomowe grzyby, w chwili kiedy groziła nam wszystkim śmierć głodowa, spadły pierwsze dary. Setki kontenerów zawierających nawozy, syntezatory, aparaturę medyczną i inne dary. Większość z nich nauczyliśmy się już obsługiwać, część jest dla nas ciągle tajemnicą. Czy nasi dobroczyńcy domyślili się co oznaczały rozbłyski na naszej planecie? Czy sami przeszli coś takiego? Możliwe. Może nie tylko ludzkość jest tak głupia. W sumie to dosyć zabawne. Międzygwiezdny czerwony krzyż… A może to prezenty? Dary dobrej woli wysłane przed przybyciem pierwszych dyplomatów? Tego nie wiem. Ale wiem, że dzięki ich chemii nasze pola zaczęły dawać plony o których mogliśmy pomarzyć. Ich aparatura wyleczyła skutki choroby popromiennej. Dzięki ich maszynom i pojazdom będziemy mogli przywrócić Ziemi jej dawną świetność. Miasta znowu rozkwitną, wrócimy do swoich siedzib i wrócimy stokroć mniej liczni i stokroć mądrzejsi. Bo przecież dostaliśmy od Nieba drugą szansę…
Gdzieś w przestrzeni, niedaleko autostrady kosmicznej przebiegającej obok Ziemi. Na jednym z setek lecących statków.
- Kochanie – mąż spojrzał na żonę tak jak patrzy się na małe dziecko, kiedy te coś przeskrobie – ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie dała się mamić tym obłudnikom?
- No ale… - młoda Kinkryjka zrobiła niewinną minkę.
- Żadnych ale! – mąż pogroził palcem – Nie chcę słuchać żadnych tłumaczeń. To ja potem będę musiał ten badziew wyrzucać. Nie możesz pozwalać sobie wciskać tych reklamówek. Nie po to płacimy ciężkie pieniądze za sprzęt renomowanych firm by musieć jeszcze korzystać z tych tandet. Z resztą sama spójrz kochanie. Co to ma być? Nawóz bioorganiczny? Co ci na tym wyrośnie? O, albo ten aparat medyczny. Przecież to się rozleci za 2 lata. I tak bym mu nie zaufał w sprawie mojego zdrowia. Pół ładowni mamy pełną tych śmieci.
- Ale… - dziewczyna była uparta
- Powiedziałem, że nie chcę tego słuchać! – mąż też był uparty. Dobrze wiedział, że żona dawała się manipulować tym marketingowym drapieżcom w centrach handlowych. A to tego on musiał pokazać kto w tym domu nosi spodnie. – Nie godzę się na ten złom. Pozbędziemy się go natychmiast! – powiedział po czym podszedł do panelu kontrolnego i po kolei otwierał odpowiednie luki.
Jeden po drugim, reklamowe kontenery leciały w próżni kosmosu. A w tle migotała niebieska planeta…
Opowiadanie nr.8
Pomysł własny/
Cytat
Mieszkańcy Lublina też mieli wczesną pobudkę. Aerodyna przeleciała z rykiem główną ulicą miasta łamiąc tym samym połowę przepisów dotyczących transportu powietrznego. Statek wylądował z gracją worka ziemniaków na parkingu.
- Jezu, człowieku uważaj trochę! – jęknął strzelec przez interkom do pilota.
- Oj, zamknijcie się wszyscy. To nie są ćwiczenia, a wy nie jesteście pannami wiezionymi na ślub. Wypieprzać! – pilot też chyba miał zły dzień. Załoga klnąc pod nosem opuściła aerodynę i rozejrzała się po okolicy.
- No to sobie… - snajper chciał coś dodać ale przerwał mu huk miażdżonych samochodów. To ciężarówka z zaopatrzeniem właśnie torowała sobie drogę do ekipy. Kierowca właśnie albo pokazywał właścicielom zaparkowanych aut co oznacza przywilej drogowy sytuacji awaryjnej, albo po prostu miał zły dzień. – Kawaleria przybywa. I nawet się nie spóźniła. – Potężny, czarny TIR z napisanym na boku GEGMT zatrzymał się na parkingu. Kierowca wyszedł i zadowolony obejrzał dzieło zniszczenia w uliczce dojazdowej. Po czym spojrzał na skrzywionego dowódcę.
- No co? Przecież nie przefrunę.
- Drużyna! Do roboty. Mamy tu szturm na budynek przemysłowy po zaadaptowaniu na mieszkalny i przechwycenie celów. Brać sprzęt! – szef nie chciał komentować zachowania kierowcy. Zaczynało mu być cholernie gorąco i wiedział, że im prędzej się uporają tym prędzej będą się mogli stąd wynieść.
Ponad 20 ludzi rzuciło się do wnętrza ciężarówki. Jeden po drugim wychodzili stamtąd ubrani w ceramiczne kamizelki i hełmy, obwieszeni bronią i, w przypadku speców od elektroniki, walizkami ze specjalistycznym sprzętem. Jako ostatnie wyczłapały z ciężarówki 3 półautomaty szturmowe. Po chwili cała ekipa schroniła się w cieniu ciężarówki gdzie dowódca rozpoczął odprawę.
- Dobra ludzie, słuchać uważnie. Naszym zadaniem jest szturm na budynek przemysłowy zaadaptowany na budynek mieszkalny i przechwycenie 8 celów. Grupa A pod moim dowództwem wchodzi głównym wejście razem z 2 półautomatami. Grupa B z Mareckim na czele wchodzi przez dach z jednym z aerodyny. Snajperzy obstawiają okoliczne budynki i dają nam wsparcie na drugie i trzecie piętro. Nie bawimy się w żadne podchody, wchodzimy z pazurem i bierzemy gości w biegu. Mamy pozwolenie na ostrą amunicje ale zachowajcie ostrożność. Chłopaki ze zwiadu mówią, że większość ścian to gips-karton. Nie traficie, a pocisk zatrzyma się po drugiej stronie budynku. Są jakieś pytania? – cisza – To ruszamy!
Pancerne antywłamaniowe drzwi zostały złamane na pół jak kruchy wafelek przez półautomat szturmowy. Ładunki wybuchowe, najwyraźniej domowej roboty, eksplodowały prawie od razu. Setki odłamków odbiły się od pancernych płyt mecha. Operator, nie czekając na rozkaz, precyzyjnie wyrwał framugę wraz z kawałkiem muru – tak na wszelki wypadek.
Błyskdymka eksplodowała w ciemnym korytarzu.
- Ruchy, ruchy, ruchy! – osiem zamaskowanych postaci wparowało do korytarza. Jakiś człowiek leżał na ziemi z rękoma na głowie. Błyskawicznie zakuty został wyprowadzony z budynku przez drużynę wsparcia kilka sekund później.
- Czysto! – okrzyk oficera dobiegł z jednego z bocznych pomieszczeń.
- Nikogo! – drugi okrzyk potwierdził kolejny pokój.
Trzech szturmowców stanęło pod drzwiami. Jeden manipulował wziernikiem przy szparze podłogowej.
- Wygląda ok. Wchodzimy? – spojrzał na dowódcę.
- Wchodzimy. – kopniak na wysokości zamka wyrwał zatrzask z framugi.
- NA ZIEMIĘ! RĘCE DO GÓRY!
- RZUĆ TO!
Ostrzegawcza seria w podłogę zmusiła dwóch mężczyzn do rzucenia broni na podłogę. Powoli zaczęli kłaść się na ziemię. Kopnięcia w żebra przyśpieszyły ten proces.
- Skuci, broń zabezpieczona!
- Na klatkę schodową! Go, go, go! – wracając korytarzem dowódca wydał rozkaz operatorom mechów. Ponownie żelazne ramiona uzbrojone w hartowane kły wgryzły się w metal i wyrwały drzwi z zawiasami. Ekipa ruszyła gęsiego po klatce. Kolejne drzwi.
- C4!
Kostka ładunku wybuchowego wyrwała dziurę w miejscu gdzie był zamek. Kolejny granat oślepiający i drużyna wkroczyła do środka. Nie mogli wiedzieć, że ci po drugiej stronie byli już gotowi. Ubrani w kamizelki i wyposażeni w gogle antybłyskowe zaczaili się za przewróconym stołem. Tuż po wybuchu granatu obaj się wychyli przykładając karabiny do barków. Wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Mieli całą nieosłonięta drużynę przed sobą. Dwa strzały padły prawie jednocześnie…
- Anioł 1 potwierdzam trafienie.
- Anioł 2 potwierdzam trafienie.
- Dzięki chłopaki! – rzucił dowódca zanim dwa ciała osunęły się na podłogę. – Uratowaliście nam tyłki.
- Od tego jesteśmy szefie. – powiedział snajper już lustrując pozostałe okna budynku.
Sądząc po odgłosach strzałów i miażdżonego metalu grupa B również nie próżnowała na trzecim piętrze. Kilka stłumionych krzyków, kolejne eksplozje i jęki. A potem już tylko cisza…
- Zostajesz aresztowany pod zarzutem łamania regulaminu i publikacji niedozwolonych treści. – powiedział oficer ocierając pot i zakuwając ostatniego oprycha. – Ze względu na charakter i specyfikę wykroczeń ogłaszam przepadek mienia ze skutkiem natychmiastowym. – wygłosił znudzonym głosem formułkę po czym odpiął od paska granat magnetyczny. Wyciągnął zawleczkę i rzucił go na środek pokoju. Postronny obserwator powiedziałby, że się nic nie stało. Oficer wiedział jednak, że wszystkie komputery, serwery, nośniki magnetyczne i wszelkie inne urządzenia elektroniczne znajdujące się w budynku już nigdy nie zadziałają. Odpiął hełm i wyszedł przed budynek.
- Ruszać się, z życiem! Pakować się do aerodyny! – dowódca najwyraźniej nie zamierzał robić przerwy. – Mamy kolejne wezwanie.
- Gdzie? – operator mecha zapytał przeczuwając najgorsze.
- Helsinki, mamy kolejnego spamera i dublowanie kont.
- Oh, Helsinki są w porządku. – operator odetchnął z ulgą. - Tam będzie chłodniej.
Czarna aerodyna z napisem GEGMT – GameExeGlobalModeratingTeam wylądowała z wizgiem na parkingu.
Słowo ‘globalny’ w XXII wieku nabrało zupełnie nowego znaczenia…
Opowiadanie nr.9
Pomysł własny.
Cytat
Słońce i gwiazdy zniknęły 12 maja, a Ziemię otoczył nieprzenikniony całun ciemności. Tysiące świetlnych punktów które towarzyszyły nam od zawsze po prostu zniknęły. Nicość i pustka otaczała naszą planetę. Po początkowej panice zaczęły się obrady najtęższych głów naszego globu. Jednak kiedy wszyscy oni rozłożyli bezradnie ręce wobec niewyjaśnionego wydawać by się mogło, że zaczął się koniec świata. Masowe samobójstwa i zamachy wstrząsnęły wszystkimi kontynentami. Sekty religijne i fałszywi prorocy zaczęli ściągać do siebie miliony ludzi łudząc ich szansą na zbawienie. Niewyobrażalny chaos ogarnął wszystkie państwa, ogłoszono stany klęsk żywiołowych, wojsko wyszło na ulice wprowadzając godzinę policyjną. Jednak powolna śmierć z głodu w nieprzeniknionych ciemnościach nie była naszym przeznaczeniem.
Kurtyna okrywająca planetę znikła równie szybko jak się pojawiła. Jednak już nic nie było takie same. Słońce świeciło inaczej, gwiazdozbiory zmieniły swoje kształty, dnie stały się dłuższe, a nad wszystkim królowała olbrzymia mleczno-szara tarcza Wenus. Najwyraźniej jakimś cudem Ziemia została przeniesiona w inne miejsce Układu Słonecznego. Ludzkość obserwując złowrogą planetę i cierpiąc od katastrof naturalnych spowodowanych przesunięciem zastanawiała się czy oto zaczęła się Apokalipsa - ostatnie Boskie przedstawienie toczące się tuż przed końcem wszechrzeczy. Prawda jednak okazała się inna.
Olbrzymi wrzecionowaty statek pojawił się na nieboskłonie połyskując srebrzyście. Wycelowany wprost w tarczę Wenus przypominał włócznię gotową do zadania śmiertelnego ciosu. I tak się stało… Potężna bezgłośna fala uderzeniowa rozszarpała planetę na setki kawałków. Ludzie jak urzeczeni patrzyli na to nieme przedstawienie. Fragmenty planety rozlatywały się we wszystkie strony, rozżarzone jądro miotało pióropusze ognia a atmosfera uwolniona z grawitacyjnej pułapki ulatywała w próżnie. Oto ktoś ukazał swoją niewysłowioną potęgę obracając w niebyt całą planetę. Kiedy wrzecionowaty statek dokończył dzieła zniszczenia, powoli, niczym miecz sprawiedliwości obrócił się w stronę Ziemi…
Kurtyna mroku znowu objęła naszą planetę. Tym razem jednak nie było już paniki i chaosu. Ludzkość przytłoczona wydarzeniami które przerastały jej wyobraźnie próbowała zrozumieć. Zrozumieć cel i przyczynę tego, czego była świadkiem. Wkrótce wróciliśmy na nasze miejsce w Układzie Słonecznym w którym było już tylko 8 planet.
Po tygodniach obrad, najwyżsi ustalili jednoznacznie, że owy pokaz był manifestacją potęgi obcej cywilizacji i groźbą wymierzoną w gatunek ludzki. Jednogłośnie ustalono, że próba podjęcia walki jest niemożliwa na chwilę obecną i zakończy się eksterminacją całej planety. Postanowiono rozpocząć akcje kolonizacyjne innych planet na szeroką skalę. Oraz czekać by zdobyć odpowiednie informacje i przygotować się odpowiednio do walki, nawet jeśli miałoby to trwać wieki.
Jednak ludzkość nie chciała nawet słuchać o wojnie. Pojawiły się liczne głosy mówiące, że zniszczenie Wenus ma na celu coś zupełnie odwrotnego. Ma nas ono skłonić do rozbrojenia i zaprzestania walk. Akt destrukcji był odpowiednikiem międzygwiezdnego prztyczka w nos mówiącego: „nie chcemy tu takich barbarzyńców jak wy”. Fale protestów i manifestacji przetoczyły się z siłą huraganu po całej planecie. Rządy, których wiarygodność została mocno podkopana w wyniku kataklizmów, musiały ugiąć się pod żądaniami obywateli.
Po raz pierwszy od tysięcy lat wszystkie narody Ziemi dobrowolnie upuściły miecze. Po raz pierwszy ludzkość była w czymś jednomyślna. Potęga srebrnego niszczyciela zjednoczyła umysły i serca. Oto śmierć Wenus dała nowe życie niebieskiej planecie która ciągle stała na skraju zagłady.
Problemem pozostały tylko składy broni atomowej. Dziesiątki tysięcy uśpionych potworów czekało w swoich bunkrach tylko na jeden sygnał. Neutralizacja takiej ilości broni na powierzchni planety była niemożliwa. Postanowiono wystrzelić śmiercionośną broń w kosmos gdzie nei stanowiła by już więcej zagrożenia. Jednak nie w próżnie, bo to mogłoby zostać źle odebrane, tylko na księżyc.
Setki i tysiące pocisków skrywających ostateczną zagładę człowieka uniosło się w niebo. Wszyscy obserwowaliśmy jak śmierć opuszcza naszą planetę, jak setki świetlnych punktów oddalają się od nas w kierunku srebrnego globu. A potem zaczęły się detonacje.
Nie wiem czy przeceniono wytrzymałość naszego księżyca czy może rakiet było więcej niż wstępnie planowano. Po detonacji jednego z potężniejszych ładunków mały brat Ziemi rozpadł się. Kolejne głowicę zmieliły na pył co większe odłamki i rozrzuciły go po orbicie. Zaczęła się nowa era w dziejach ludzkości. Zaczęła się nowa ery drugiej planety od słońca przyozdobionej od tej pory srebrnym szalem…
Międzygwiezdna Rada Rozwoju zebrała się w trybie natychmiastowym. Powodem było zniszczenie naturalnego satelity planety zamieszkanej przez rasę która została niedawno ocalona od zagłady. Gwiezdne macierze wyliczyły, że w ciągu 100 lat w wyniku fluktuacji strun czasoprzestrzeni doszłoby do fatalnego w skutkach zderzenia dwóch planet w układzie zamieszkanym przez ową rasę. Rada postanowiła działać bezzwłocznie.
Jednakże bezmyślny akt destrukcji, jakże podobny do pokazowego zniszczenia, został odebrany jednoznacznie jako przejaw złych intencji i groźba wojny. Jednomyślnie uchwalono odpowiednie decyzje.
Nowa era ludzkości trwała do przybycia srebrnego statku…
Opowiadanie nr.10
Pomysł własny.
Cytat
- Johny dawaj z siódemki. – krzyknął do mikrofonu – Chcę mieć wolne zbliżenie na jego twarz. Maestro daj nam coś powolnego tutaj, tylko błagam, żadnych dzwonów. – rzucił do dźwiękowca.
Harry nie zadawał sobie już zbędnych pytań, był już zdecydowany. Wyjął z portfela zdjęcia dwójki dzieci i swojej żony. Oczy zeszkliły się same i po chwili 2 łzy potoczyły mu się po policzku.
- Bosko! Dwójka dajesz to, dajesz! – JJ darł się do mikrofonu. – Lepiej byśmy sami tego nie ustawili. Maestro wrzucaj odliczanie.
Widmowy zegar za plecami Harrego rozpoczął odliczanie. Pokój zaczął wypełniać się powoli czerwonym światłem. Harry opanował drżenie dłoni i ułożył je na kolanach. JJ chwycił mikrofon ze stolika mikserskiego i poszedł do pomieszczenia nagraniowego. Dał znak by przełączono go na główny kanał.
- I taaaak, drodzy państwo. Tylko dzisiaj, tylko na BTVnetwork, Harry Dowson opuści nasz ziemski padół! Drodzy widzowie, nagrodźmy go brawami. – kolejny gest i dźwiękowiec puścił w eter aplauz z banku audio. – Harry zgodził się popełnić samobójstwo wg. metody nadesłanej przez Szarą Sierotkę! Co za piękny pseudonim swoja drogą, pozdrawiamy. Harry spróbuje się udusić poprzez wstrzymanie oddechu! Czy mu się uda, czy jest to możliwe? Dowiemy się już po przerwie, zostańcie z nami! Numery teleaudio wyświetlane są na dole ekranu. Zapraszamy do głosowania. – głos JJ umilkł idealnie w momencie gdy na milionach odbiorników pojawiły się bloki reklamowe. Prowadzący przełączył mikrofon na studio.
- Cholera jasna! Dawać mu tam wizażystę. Czy wy naprawdę nie widzicie jak mu się twarz błyszczy! Ruchy, ruchy! – makijażystka o mało się nie zabijając wpadła do pomieszczenia nagraniowego i wprawnymi ruchami zaczęła pudrować Harremu twarz.
- [i]Chryste, kobieto zabieraj się stamtąd! – ryknął na ogólnym JJ – Iiiii witam państwa po przerwie! – powiedział opanowanym głosem w momencie kiedy kobieta opuściła pomieszczenie. – Tylko dzisiaj – powiedział z emfazą – Harry Dowson spróbuje udusić się poprzez wstrzymanie oddechu na pańskich oczach! Rozpoczynamy odliczanie!
Sekundowa wskazówka zegara zaczęła się zbliżać do 12. Czerwień pokoju zaczęła przybierać na sile. Kamera na wysięgniku najechała na Harrego pokazując go ze wszystkich stron.
- I proszę liczyć ze mną! 5… 4… 3… - dźwiękowiec dodał w tle odliczającą publiczność – 2… iiiii 1!!!
Harry Dowson wziął ostatni wdech tak głęboki jakby chciał by mu wystarczył na całe życie. W sumie to miało tak być. Jaskrawa czerwień nadała jego twarzy demonicznego wyglądu, pomieszczenie wypełniał odgłos jego bijącego serca wzmocnionego za pomocą mikrofonów. Harry czuł wyraźnie jak wypełnia go od środka żar. Niewysłowione gorącem, którego chciał się pozbyć za wszelką cenę. Zagryzł zęby ze złością. Po chwili spazmatyczne drgawki wstrząsnęły jego ciałem. Słyszał łomotanie serca w piersi, słyszał szum krwi płynącej w skroniach, czuł pulsowanie każdej żyły. Zebrał się w sobie jeszcze bardziej.
- Proszę państwa, co za walka! – zaintonował JJ prawie jak komentator bokserski – Nagrodźmy go brawami!
Harry Dowson chciał umrzeć ale ciało Harrego Dowsona miało inny pogląd na tą sprawę. Zaczynało mu się kręcić w głowie, uczucie gorąca i mrowienia w kończynach było nie do zniesienia. Wydawało mu się, że prędzej oszaleje niż umrze. Stało się jednak inaczej. Ciało zwaliło się bezwładnie z krzesła.
JJ uśmiechnął się i pokazał figę montażyście w studiu. Tym razem zakład wygrał on. Jednak odgłos kaszlu i wciąganego powietrza sprawił, że stracił pewność siebie. Harry z trudem opierając się na krześle wstał.
- Prooooszę państwa, to niebywałe – JJ nie dał się zaskoczyć. – Nie udało mu się! – po chwili, kiedy Harry usiadł powrotem na krześle. – Zgodnie z zasadami naszego programu Harrego czeka teraz pocałunek śmierci. – kolejny gest do studia i na kanał główny poszły odgłosy skandującej publiki.
Wysoka blondynka ubrana w obcisły strój weszła krokiem modelki do pomieszczenia gdzie siedział Harry. Pochyliła się wyginając powoli. Kamera nie przez przypadek nie ominęła żadnej krągłości. Harry spojrzał jej w niebieskie, głębokie oczy a potem na fluoryzujące jadowitą zielenią usta. Szminka z arszenikiem miała zakończyć całą sprawę szybko i bezboleśnie.
- Monique, czyń swoją powinność. – powiedział JJ w momencie gdy aplauz widmowej widowni ucichł.
Blondynka pochyliła się jeszcze bardziej w kierunku ust Harrego.
- Nie! Ja nie chcę! – głos Harrego rozciął ciszę. Blondynka zatrzymała się nie wiedząc co robić.
JJ stanął jak wryty. Bladość odmalowała się błyskawicznie na jego nieopalonej twarzy. Czuł, że grunt pali się mu się pod nogami. Jeden taki numer i traci prawo do emisji.
- Ja nie chcę tak! – Harry był bliski płaczu – Dajcie mi pistolet. – Dusza JJ wróciła mu z ramienia na swoje miejsce. Odchrząknął i powiedział:
- Proszę państwa, brawa dla Harrego. Oto jak umiera prawdziwy mężczyzna, z bronią w ręku. Proszę, oto nasz silverballer 0.357cala. Marika podaj go panu. – druga kobieta weszła do pokoju krokiem modelki…
Opowiadanie nr.11
Nie ukrywam, że wzorowałem się na jakimś opowiadaniu które dawno, dawno temu czytałem. Niestety nie pamiętam ani autora, ani tytułu.
Cytat
Cywilizacja o której mówię była wyjątkowa, każda jest w końcu wyjątkowa. Owo ziarno inteligentnego życia zakwitło na pięknej niebieskiej planecie. W bardzo krótkim czasie, jeśli patrzeć z perspektywy gwiazd, cywilizacja ta zaczęła się rozwijać. Najpierw powoli i niepewnie, później coraz szybciej i gwałtowniej. Na początku tysiąclecia byli jeszcze prymitywnymi koczowniczymi istotami, a na jego końcu zakładali już pierwsze stałe siedziby i uprawiali ziemię. Sami sobie zdawali sprawę ze swoich możliwości. Nie trzeba było długo czekać by prymitywne osady zaczęły się przekształcać w większe skupiska. Próbując odpowiedzieć na fundamentalne pytania cywilizacja ta rozwinęła bogaty system wierzeń obfitujący w liczne rytuały. W końcu każde inteligentne życie zaczyna kiedyś pytać: dlaczego?, i jak?. Czuli się dumni ze swoich dokonań. Tak zrodziła się sztuka i kultura, początkowo prymitywna tak jak oni, a potem coraz doskonalsza.
Oto zaczęła się rodzić prawdziwa perła wśród cywilizacji, ewenement wśród gwiazd. Inteligentne życie zaczęło z uporem ujarzmiać swoją błękitną planetę. W mgnieniu oka rozwinęli obróbkę metali która umożliwiła im dalsze podboje. Wkrótce zaczęli się łączyć w coraz większe grupy. Połączona potęga ich umysłów sprawiła, że nie było już dla nich rzeczy niemożliwych. Wybitne jednostki raz po raz popychały cywilizacje w technologicznym rozwoju. Upór w pokonywaniu własnych ograniczeń i w odkrywaniu nieznanego procentował. To co w jednym dziesięcioleciu było mrzonką i marzeniem w drugim było już czymś normalnym i codziennym.
W mniej niż jedno mgnienie galaktycznego oka istoty te zaczęły myśleć o pierwszych krokach w kosmos. Ich nieposkromiona natura i niepohamowana ciekawość kazała im ciągle sięgać po to, co niemożliwe. Błękitną planetę pokryły ogromne i piękne miasta. Jedne z nich wypełniały ogromne pałace i zielone ogrody pełne najniezwyklejszych roślin. Inne pięły się ku niebu dzięki nieskończonym wieżowcom, których srebrne iglice migotały kiedy zachodziło czerwone słońce. Jednak cywilizacja ta nie spoczęła na laurach. Wybitni artyście stworzyli dzieła jedyne w swoim rodzaju. Pomniki z kamieni białych jak śnieg, pieśni które poruszały do głębi, klejnoty które zamieniały najmniejszy promyk światła w eksplozje blasku zapewniłyby ich twórcom nieśmiertelność po wieki. Ich naukowcy ujarzmili wkrótce potęgę atomu. Potężna energia, którą można było kontrolować, była jak wyciągnięta pomocna dłoń. Tysiące możliwości nagle zaczęły się malować na horyzoncie. Ujarzmienie potęgi ich własnych umysłów, przedłużenie życia czy uwolnienie się od krępujących ciał – to wszystko było już tylko kwestią czasu Zdawali sobie sprawę ze swojego ciągle ukrytego potencjału i pragnęli go odkryć.
Kto wie jakby potoczyły się dalsze losy tej cywilizacji gdyby… gdyby nie jej koniec. W momencie gdy istoty te stawiały pierwsze kroki w kosmosie zostały zdradzone przez własne słońce. To które dało im możliwość powstania, to które dało im siłę teraz okazało się być tym, które wszystko zakończy. Wiedzieli o tym na długo przed samą katastrofą. Jednak nie mogli niczego zrobić. Słońce, w wyniku wypalenia jądrowego paliwa, miało spuchnąć tak bardzo, że pochłonęłoby błękitną planetę. Potem zapadłoby się w sobie i eksplodowało w gigantycznym wybuchu. Cywilizacja która rozwinęła się tak szybko i gwałtownie pierwszy i ostatni raz czuła się bezsilna. Nie miała szans uciec przed swym surowym sędzią. Na odpowiednie technologie musieli mieć czas, dużo czasu, nawet jeżeli w gwiezdnej skali były to tylko ułamki sekund. Pozostał im jedynie bezmierny żal do tego, kogo uważali za swojego stwórcę. W ich sercach zrodziło się zwątpienie. Czyżby rzeczywiście mieli się zrodzić z przypadku i zginąć od przypadku. Czyż nie istniał żaden wyższy ład, żaden porządek? Czuli się oszukani tym niesprawiedliwym i nieuniknionym wyrokiem. Pozostało im tylko biernie czekać na śmierć w termojądrowym piecu.
Niestabilność słoneczna zaczęła się dokładnie co do minutowych wyliczeń. Ognista gwiazda stopniowo gasnąc zaczęła się rozszerzać. Wchłonęła po kolei wewnętrzne planety i w końcu błękitną perłę. Mała niebieska kulka nawet nie przygasiła dogasających reakcji olbrzyma. Cała cywilizacja przestała istnieć w przeciągu sekund… A potem jasnością tysięcy gwiazd eksplodowała supernowa.
Tylko okrutne zrządzenie losu sprawiło, że tysiące lat świetlnych dalej odebrano tą eksplozję - małe pulsujące światełko które sprawiło, że trzech króli podjęło swoją wędrówkę. Jedynym co zapamiętano z losów cudownej cywilizacji była eksplozja jej słońca, gwiazdy zwanej betlejemską…