Najspokojniejszy ze wszystkich wydawał się być Eteryk. Wirtualny, chociaż z racji swojej Tradycji musiał być przyzwyczajony do podróży przez portale, miał nieco nerwowe ruchy, które bardzo starał się ukryć. Odwrotnie Kosacki, wyglądał na niezbyt zdenerwowanego, ale po jego niepewności i pasywnym zachowaniu mogłeś łatwo się domyślić, że jest to dla niego zupełnie nowe.
Linka naprężyła się, zaczęła rozwijać, ciągnąc cię lekko. Adept postąpił do przodu ku portalowi i jako pierwszy wszedł w niego. Sekundę później poczułeś dwa lekkie szarpnięcia, znak, że wszystko jest ok i cała reszta powiązanej ze sobą ekspedycji może ruszać.
"Przybywamy na tę ziemię w pokoju, w imieniu całej ludzkości" - pomyślał, postępując za resztą w taflę portalowej cieczy, gazu, pola, jakkolwiek to nazwać. Podróże poza Zasłonę zawsze były dlań równie fascynujące, co niebezpieczne. Choć przez dziesięciolecia zahartował siłę swej woli do poziomu niezłomności, to sfera Ducha, z dość oczywistych względów, pozostawała dla niego novum. Co więcej, same duchy i inne sferyczne istoty, które bytowały po tamtej stronie mogły mieć do niego stosunek jeszcze bardziej ambiwalentny, niż do standardowych złodziei i intruzów, jakim byli Przebudzeni. A może do tego uda im się natrafić na grupę obrońców mamusi Gai? Kto wie, kto wie? Ani chwili nudy w świecie pośrednim...
Zbliżając się do powierzchni portalu Gassonet zamknął oczy i skupił się na duchowym aspekcie swojej osoby. Na tym nieznanym, wciąż wątpliwym i niewiarygodnym wymiarze jego samego, który przez długie lata leżał pogrzebany głęboko pod stopami zakrwawionej, wygłodniałej Bestii. Nie wątpił w pedantyczną skrupulatność i moc obliczeń Synów Eteru oraz niezawodność ich konstrukcji, lecz mimo wszystko starał się zapewnić sobie możliwie najmniej problematyczne i nieprzyjemne przejście.
Gdy przechodziłeś przez taflę błękitu poczułeś mrowienie, a kilka niewielkich ładunków statycznych uziemiło się na twoim ubraniu. Wkroczyłeś w portal raźno, rozluźniając się - przy zmianach siły grawitacji, stosunku wymiarów albo kierunku ciążenia korzystnie było być gotowym, lecz rozluźnionym.
Po drugiej stronie panowała ciemność, ale poza tym wymiary i siły wydawały się całkiem przyjazne. Oczy powoli przyzwyczajały się do półmroku. W nikłej, zielonkawej poświacie zobaczyłeś odrapane, pociągnięte żółtą farbą ściany jakiegoś technicznego korytarza. Pod sufitem biegły zakurzone i odrapane rury różnych średnic, a na betonowej podłodze gdzieniegdzie widziałeś plamy jak po wyschniętych, a nie dość pieczołowicie wyczyszczonych kałużach. Korytarz z prawej niknął w mroku, z lewej kończył się zakręcającymi schodami. Nad tobą huczało rytmiczne, głuche dudnienie elektronicznej muzyki.
Dwie rzeczy zaniepokoiły cię bardziej niż sam wygląd tego miejsca. Pierwsza to natychmiastowe, łatwo wyczuwalne dla Euthanatosa uderzenie entropicznego rezonansu. Twoja magia fatum musiała działać tu z niesamowitą siłą, w przeciwieństwie do magii fortuny. Źródło rezonansu nie było zdefiniowane. Mógł to być umieszczony tu artefakt, albo skumulowana energia psychiczna dawnych wydarzeń. Dziedzina mogła też być stworzona przez kogoś, kto już przy jej kreacji planował wykorzystanie w niej magyi rozkładu, mógłbyś też wymyślić kilka innych prawdopodobnych scenariuszy. Rezonans był i nigdzie się nie wybierał.
Drugi problem zauważyłoby nawet dziecko. Byłeś sam, a linka, na końcu której powinien znajdować się Adept, leżała lekko tylko napięta przed tobą, kierując się po schodach na górę. Podobnie linka prowadząca do Kosackiego niknęła w mroku po twojej lewej.
Rozejrzawszy się po nowo poznanym miejscu, automatycznie poczuł charakterystyczny dreszcz lekkiego podniecenia, porównywalny z zanurzeniem się w wannie pełnej nieco zbyt ciepłej wody po pełnym trudów dniu. Rezonans napinał powietrze wokół niego jak ciemną, entropiczną strunę, która przy zbyt mocnym szarpnięciu grozi zerwaniem i rozcięciem tykających ją palców. A jednak właśnie to - zapach dawnych efektów magyi rozkładu, widmowe echo negatywnych wspomnień wyrytych w czasie jak blizny na skórze, czy też jakakolwiek inna przyczyna stojąca za nadaniem temu wymiarowi takiego właśnie charakteru - powodowało, że czuł się tu pewniej i lepiej, niż gdziekolwiek indziej. Śmierć to śmierć, niezależnie od formy, nazwy czy stanu skupienia. Ta prosta, niemal banalna zasada, pozwalała dawnemu Kainicie rozumieć Entropię inaczej, niż czyniła to większość.
Gdy minął pierwszy dreszcz, a dwa główne problemy stały się dla niego jasne, Gassonet postanowił spróbować dwóch rozwiązań.
Po pierwsze skupił się wokół wypełniającej to miejsce Entropii. Nie chciał jej naginać, formować podług swej woli, przynajmniej jeszcze nie teraz. Nie zamierzał nachalnie szarpać struny, której napięty rezonans niechybnie urwałby mu łeb razem z nowiutkimi płucami, którymi nie zdążył się jeszcze porządnie nacieszyć. Entropia zawsze była dla niego żywą istotą, choć słowo "żywa" nie odpowiadało zbytnio naturze tego zjawiska. Dlatego też zamknąwszy oczy skupił się i wyciszył jeszcze bardziej, chcąc usłyszeć wszystko, co natura tego miejsca mogła powiedzieć mu osobie. Zanurzył się w dominująca tu sferę, ciekawy jej struktury, źródła, potencjalnych związków z Czasem.
Po drugie, gdy "po pierwsze" zakończyłoby się względnie pomyślnie, Gaston zamierzał empirycznie sprawdzić naturę drugiego problemu. Zwijanie i ciągnięcie kolejno jednej i drugiej linki aż do normalnego naprężenia i jakiegoś odzewu z drugiej strony powinno powiedzieć mu kto gdzie jest, a przynajmniej gdzie go nie ma. Ostatecznie pozostawało skierować się tak daleko w stronę bardziej napiętej z nich, jak tylko było to możliwe.
Poczułeś Sferę niemal od razu. Zamknąłeś oczy i pod twoimi powiekami zawirowały delikatne wzory, reprezentacje zmarszczek rzeczywistości, tak łatwo wplątujących się we wzorce efektów Entropii, które mógłbyś czynić ot tak, na poczekaniu... Wąchałeś je, a one pachniały, dałbyś przysiąc, niczym najświeższa krew przedpotopowego matuzalema. Oszołomiony, dopiero po chwili odzyskałeś swoją percepcję. Wzory miały, jak najbardziej, źródło, bo ściany nie były nimi przesiąknięte. Wręcz przeciwnie, tworzywo dziedziny wydawało się sterylnie czyste, nieskażone jakimkolwiek rezonansem czy śladem przeszłości. Z drugiej strony, czuć było, że jest stare, że stoi tu od dziesięcioleci oraz że kiedyś było fragmentem większej całości. Ten dysonans zbił cię z tropu, bo niemożliwym jest, by nikt nie czynił tu nigdy żadnej magyi, co więcej, nawet jeśli gdyby to była prawda, i tak czyny poprzednich właścicieli zostawiłyby jakiś psychiczny odcisk. Tymczasem mury były puste.
Kierunek, z którego emanował rezonans był na razie trudny do określenia. Nie znałeś tej dziedziny, rezonans za mocno się odbijał, żebyś mógł powiedzieć nawet z grubsza skąd dochodzi.
Wreszcie, pociąganie za sznurki nie dało zbyt wiele, owszem, naprężały się, ale gdy tylko pociągałeś mocniej, popuszczały. A gdy je popuszczałeś - naprężały się od nowa. Jakby były zawinięte na dużych, sprężynujących szpulach, jak w odkurzaczu. Każdy z nich mógł kończyć się w kadzi z kwasem albo w rękach nieprzytomnego kompana, któremu akurat odjęło sporo wagi. Rzecz jasna, odzewu również nie było dane ci doświadczyć.
O ile natura anomalii, którą stanowiła ta sfera, domena czy czymkolwiek też było owo miejsce, fascynowała go i z przyjemnością zabierze się za jej filozoficzną analizę w najbliższym czasie, o tyle drugi problem był znacznie bardziej doraźny. Byłoby równie niepożądane, co możliwe, że oba końce linki znajdowały się przy ciałach martwych kompanów. To nasunęło mu pewien pomysł. Wykorzystując obie linki niczym kable, wysłał dwa "impulsy" Entropii w obu kierunkach, by sprawdzić jaką "informację zwrotną" przyniosą. Pierwsze skojarzenie było co prawda podyktowane jego ostatnimi kontaktami z Eterykami i Wirtualnymi, lecz w istocie efekt opierał się na zasadzie funkcjonowania żywej tkanki i układu nerwowego. Zależnie od tego, czy entropiczny impuls po drugiej stronie "kabla" napotka żywą energię, czy też swój martwy, entropiczny odpowiednik, taką też informację o swych towarzyszach Gaston uzyska na odległość.
Skoncentrowałeś się i wysłałeś impulsy. Nasłuchiwałeś odpowiedzi długo, męcząc zmysły i szukając jakiejkolwiek odpowiedzi. Nie nadeszła żadna. Oznaczało to, że żywych osób na końcach linki na pewno nie było, ale tym bardziej jeszcze nie było na jej końcach osób martwych. Gdyby tylko dało się odczuć jakąś odpowiedź, jakieś odbicie albo cokolwiek, choćby reakcję domniemanego końca liny, mógłbyś coś założyć. Teraz mogłeś jedynie przewidywać, domyślać się czy to otoczenie wessało twój efekt czy może na końcu jest coś, co go zniwelowało. Nadal nie miałeś żadnej informacji o swoich kompanach.
Usiadł na podłodze by odpocząć nieco i pomyśleć. Trudno było określić w jego aktualnym położeniu cóż to za Dziedzina, Domena czy jakkolwiek zwać miejsce, w którym się znalazł. Anomalie przez niego wyczuwane, wraz z odcięciem od dwóch towarzyszy, nasuwały mu pewien logiczny wniosek.
- Bury, jeśli to kolejna z twoich lekcji poglądowych... - mruknął pod nosem i odprężył się, starając wyciszyć.
Jak dotąd wszystko tutaj wykazywało przedziwną dychotomię, swoisty dualizm istnienia. Tyczyło się to zarówno rezonansu, jak też zniknięcia kompanów Gastona. On sam czuł się dziwnie zawieszony w jakimś stanie "pomiędzy". Co zatem, jeśli w trakcie przejścia znalazł się w jakiejś czasowej pętli? Jeśli każdą nogą stał w innym wymiarze tej samej rzeczywistości, lecz różnej czasoprzestrzeni? Odruchowo spojrzał na zegarek, jakby wskazówki miały nagle posłużyć mu za kompas wyznaczający kierunek, w którym należy podążać, by znaleźć potrzebne odpowiedzi. Wchodząc powoli w płytką medytację próbował dokładniej zrozumieć panujący tu schemat Czasu, który mógł powiedzieć mu, dlaczego jego kompani nie-istnieją i istnieją jednocześnie, podobnie jak tworzywo tegoż miejsca, sprawiające wrażenie prastarego i świeżo malowanego na raz.
Zagłębiłeś się w uczuciu, którym napełniało cię to miejsce. Nie byłeś pewien co myśleć. Z jednej strony samo miejsce było przeraźliwie puste, jakby samo w sobie nie istniało. Miałeś pewność, że gdybyś próbował ze wszystkich sił wyczuć aurę, rezonans tego miejsca, zwariowałbyś, dokładnie tak jak wariują ludzie w dźwiękoszczelnych komnatach ciszy, pogrążeni w ciemnościach i próbujący usłyszeć cokolwiek poza odgłosami własnego ciała. Z drugiej, było wypełnione rezonansem Artefaktu, teraz byłeś już pewien i nawet w umyśle zacząłeś nadawać mu imię. Rezonans pulsował w pustce, nie pochłaniany przez ściany, przenikający korytarze, odbijany i zwielokrotniony do granic obłędu. Entropia. Czas. Spojrzałeś na wskazówki zegara. I mało nie zwróciłeś posiłku.
Czas w tym miejscu płynął w sposób, jakiego jeszcze nie widziałeś. W jednej chwili potrafił biec normalnie, by zatrzymać się na dobre - chociaż nadal mogłeś się poruszać i myśleć - i zaraz znów ruszyć, w szaleńczym tempie, gdzie ziemskiej sekundzie odpowiadało tutejsze tysiąc lat. Z rozbieganym wzrokiem pod zamkniętymi powiekami próbowałeś śledzić upływ czasu, lecz nawet mag twojego formatu nie mógłby nadążyć za chaotycznym tańcem wskazówek twojego wewnętrznego, uniwersalnego zegara Tellurii.
W odruchu obrony stłumiłeś swoją medytację, a gdy otworzyłeś oczy, byłeś pewien, że w twojej świadomości mignął ci symbol. Jaki jednak? Nie potrafiłeś sobie powiedzieć. Zdyszany, pozornie miałeś się wyciszyć i osiągnąć zrozumienie. Zamiast tego, miałeś w sercu jeszcze więcej wątpliwości, a w duszy znajomy niepokój. Taki, który ostatnio czułeś, gdy wraz z krwią z twego ciała próbowała wyśliznąć się dusza.
Powoli otworzył oczy i bardzo wolno wypuścił z płuc powietrze, regulując lekkie drżenie przepony pobudzonej zwiększonym stężeniem adrenaliny.
Wszystko to wyglądało coraz gorzej i zarazem coraz ciekawiej. Nie mógł jednak siedzieć tu w nieskończoność odprawiając swoje filozoficzne gusła, trzeba w końcu ruszyć dupę i pójść w prawo lub w lewo... Ale zanim to zrobi, sytuacja wymaga jeszcze jednej rzeczy...
- Ty, który trwasz w niezmiennym pędzie, początku końca, wężu nieskończonych imion... - zaczął cicho swą nietypową mantrę - ... który trwasz ponad i poza czasem, władco tajemnic i niezadanych pytań, cyklu entropii, który przenikasz wszystkie wymiary, w powierzchni któryh jestem nieistotnym pyłem, zechciej mi, kurwa, pomóc w tej sytuacji, bo nie mam pojęcia w co się wpierdoliłem!
- Wejście wyjściem, wyjście wejściem, czego nie rozumiesz tym razem, że w desperackim akcie bezsilności wzywasz na pomoc mnie? - zasyczał ci do ucha, ledwo wypowiedziałeś ostatnie słowo wąż. Nadal znajdowałeś się tam, gdzie byłeś, lecz wokół ciebie wił się piękny, soczyście kontrastowy koralowy wąż, zwojami czerni i czerwieni oplatając twoje ramiona i tułów.
- Czy chcesz, żebym był ci bramą i kluczem? To nie tania gra przygodowa, byś mógł mnie użyć jak wygodnego sojusznika, mój tymczasowy pojemniku. Czegóż chciałbyś usłyszeć, w swej niezmierzonej ograniczoności?
- Twój tymczasowy pojemnik nie wątpi, że kolejne wezwanie cię jak wygodnego sojusznika z gry przygodowej jest dla ciebie doskonałą okazją do popisania się swą nieskończoną mądrością w obliczu jego niezmierzonej ograniczoności. - odparł kąśliwie, jak to węże, żmije i różne ich pomioty miewają w zwyczaju, jednocześnie obserwując z nieziennym zainteresowaniem jaką tym razem formę przybrał jego Awatar.
- W końcu to jedyna stale przyjemna aktywność towarzysząca tym, których czas się nie ima, nieprawdaż? A jednak ja, choć jakieś tam pojęcie o ponadczasowości już posiadam, w swym śmiesznym z twej perspektywy istnieniu nie trafiłem jeszcze na taką anomalię. Czas tutaj wydaje się sprzeczny, dychotomiczny. A jeśli jeden wymiar rzeczywistości jest taki, cała rzeczywistość rychło zwali się nam na łeb. Nie życzyłbym sobie tego, a ponieważ ta moc i wynikająca z niej anomalia jednoznacznie kojarzy mi się z tobą, to wzywam cię jako eksperta w tych sprawach. W końcu od kogo innego miałbym nauczyć się czegoś wartościowego w takiej sytuacji? - zapytał, szeroko rozkładając ręce w geście bezradności, dołączając do tego ciepły, życzliwy uśmiech.
- Od siebie. Po to chyba jesteś moim wcieleniem, by samemu się rozwijać. Nie mogę wymusić na tobie wstąpienia, czyż nie? - zasyczał, w pogoni za własnym ogonem wpełzając ci pod pachę - Przyjemność, lecz nie niespodzianka. Zapominasz, że ja wiem. Dowcipy nie są śmieszne, gdy zna się je zanim się je usłyszy.
- Dychotomia, podwójność, a jak najbardziej. Czas w tej dziedzinie jest czystym chaosem. Nie uchwycisz go, tak prędko się zmienia. Jednak wiedz, że w perspektywie kilku miliardów lat, czas w tej dziedzinie dąży do tego samego co twój rodzimy, znajomy. Jeśli będziesz miał odrobinę szczęścia, może nawet wyjdziesz stąd w podobnym okresie jak wszedłeś. HihihiHIHIHAHAHAHA, pamiętasz, jakie jest jedno słowo, którego znaczenia nie pojmuję?! - zapytał wąż, już prawie, prawie łapiąc swój ogon.
- To chyba dwa słowa: "nigdy" i "zawsze". - Gassonet z pewnym rozbawieniem przyglądał się zachowaniu Awatara. Ach, te romantyczne, spektakularne wyobrażenia o naturze bogów i im podobnych stworzeń... - Samodzielny rozwój - jak najbardziej, jednak nowa wiedza nie może pojawić się znikąd w miejsce niewiedzy i nierozwiązanych zagadek. Jeśli ma nawet w niej wyrosnąć, ziarno musi przylecieć z wiatrem. Przynajmniej w ograniczonym umyśle śmiertelnika. Do czego zatem prowadzi nas Twoja zagadka, jeśli dobrze ją rozwiązuję?
- Niestety, zapomniałeś, że ja nie zapominam. To słowo to "niespodzianka". Chciałbym powiedzieć, że mi przykro, że nie zgadłeś, ale nie przepadam za kłamstwami. - w pogoni za ogonem opasał cię ściśle, kłapiąc zębami i już niemalże do niego sięgając - Doświadczenie rodzi wiedzę. To chyba nie byłoby sprawiedliwe, gdybym powiedział ci wszystko już na samym początku drogi, prawda? Gdybym ci zdradził czy to ty jesteś tym, który ze mną Wstąpi, jaki byłby sens tej podróży? Tę zagadkę musisz rozwiązać sam. Nie obawiaj się tej Dziedziny, nie ze względu na jej szaleńczy Czas.
Otwarta paszcza węża rozwarła się nad ogonem i okręcając się wokół twojego ramienia zacisnęła zęby na jaskrawej czerwieni wężowego dupska. Złapawszy się sam, Ouroboros zaczął przyspieszać, powoli rozmywając się w szkarłatną smugę. Nie zostało wam wiele czasu, lubił przerywać wasze rozmowy w taki sposób. Nigdy się jednak nie przyznał, czy robi to z nudy czy z wyrachowania. A może jeszcze z innego powodu?
Prawdopodobnie z obydwu. Gassonet westchnął krótko, uderzył dłońmi o kolana z głośnym klaśnięciem i podniósł się z podłogi. Dłuższe siedzenie w miejscu nie zaowocuje ani zniesnieniem jaja, ani nagłą iluminacją, a czas, nawet tak szalony jak ten tutaj, nie lubi, by go marnować.
Nie zastanawiając się dłużej, Euthanatos podążył korytarzem prowadzącym teoretycznie do tego końca linki, na którym powinien znajdywać się kolega Eteryk.
[Eteryk jest ostatni. Zakładam, że idziesz w jego stronę, czyli w stronę swojego towarzysza Euthanatosa. Sorry za zwłokę - różne sprawy.]
Skierowałeś swoje kroki w prawo, w stronę ciemnego korytarza. Lekko napięta linka prowadząca do na razie pozostawionego samemu sobie Wirtualnego Adepta ciągnęła się za tobą z cichym sykiem.
Mrok otoczył cię nieprzyjemnym dotykiem, niemal rzeczywistym i fizycznym. Czułeś muśnięcia na skórze i chłód. Dookoła ciebie, miałeś wrażenie, zaczęły zbierać się głosy i dźwięki. Po chwili mrok stał się zupełnie nieprzenikniony dla twojego wzroku. Uczucie niepokoju, które wcześniej dało o sobie znać znów się pojawiło.
Poczułeś silnie szarpnięcie za linkę przyczepioną do twoich pleców. Ustałeś stabilnie, ale szarpnięcie nie wyglądało jak sygnał - jeśli już, to rozpaczliwe wołanie o pomoc.
Niewiele myśląc, rzucił się biegiem przed siebie. Na tyle ostrożnie, na ile pozwalał mu pośpiech, byle tylko nie rozbić gęby przy potknięciu o jakiś ukryty stopień czy dziurę w podłodze. Że niby ciemność? Jeśli ktoś zamierzał go przestraszyć, to życzył mu szczęścia. Na własne oczy widział, co niektórzy Lasombra potrafią zrobić z mrokiem. Po czymś takim żaden inny nie robił na nim wrażenia.
Zacząłeś biec, przedzierając się przez gęstą czerń. Ledwo mogłeś oddychać, a już po paru krokach miałeś wrażenie, że jesteś zanurzony w gęstym, nieprzejrzystym oleju, który plącze ci się wokół nóg i przemocą wdziera do gardła. Linka, z którą wcześniej szarpał młody Euthanatos owinęła się wokół twojego biodra i czułeś, że przynajmniej podążasz we właściwym kierunku. Wytężyłeś siły i wtedy niespodziewanie czerń odpuściła, wyrzucając cię, z trudem łapiącego równowagę, na środek kręgu, pogązonego w półmroku, lecz jużnie duszącej czerni. Wokół ciebie stało dwanaście luster, za którymi ściany niknęły w mroku. Linka z przedniej sprzączki dążyła w stronę z której przyszedłeś.
Pomiędzy lustrami, całkiem blisko jednego z nich leżał Kosacki, twój tradycyjny towarzysz. Wyglądał na pogrążonego w głębokim śnie.
Zatrzymał się momentalnie tam, gdzie stał. Z nie do końca jasnych przyczyn osadzone w tej scenerii lustra nasunęły mu skojarzenie ze Strażnikami... Ech, przyzwyczajenia...
Starał się nie spoglądać w lustra ani też nie podchodzić do nieprzytomnego mężczyzny. Skupił się na nim, początkowo obserwując, czy dostrzeże jakieś drobne poruszenia, charakterystyczne dla snu lub też oddech unoszący klatkę piersiową. Jeśli nic to nie da, spróbuje wyczuć, czy po Kosackiego faktycznie przyszedł sen, czy też jego entropiczna siostra. Dopiero wtedy ostrożnie przyjrzy się lustrom, gotów zamknąć oczy, odskoczyć lub rozbić je w drzazgi, jeśli tylko za ich pośrednictwem miałoby dorwać go jakieś cholerstwo.
- I'm starting with the man in the mirror... - zanucił cicho pod nosem.