Siedziaeś na zapleczu niegdysiejszej świątyni Kościoła katolickiego w niewielkim pomieszczeniu, które na upartego można było nazwać plebanią. Po drugiej stronie stołu, na którym oprócz krzyża i sfatygowanego egzemplarza Pisma znajdowała się sterta równie sfatygowanych zeszytów i kilka jeszcze bardziej sfatygowanych map, siedział zwierzchnik Kościoła Humianitarnego, młodego, acz dynamicznego ruchu, chyba jednego z normalniejszych, na jakie można było natrafić w całym Salt Lake, a może i całych stanach. Ojciec Archivald Granite był mężczyzną w sile wieku, choć mimo wszystko odniosłeś wrażenie, że wygląda młodziej, niż w rzeczywistości powinien z racji wieku. Na sobie miał wysłużoną opończę, podobną mniszej, pod nią zaś dziwnie skrojoną, niepasującą do całości kamizelkę. Przy ścianie za nim, tuż pod wiszącym na niej krucyfiksem, stał Winchester z kolbą porytą w dziwaczne znaki kultu i pomalowaną na żółto. Zarówno Granite jak i jego Kościół byli ci nieznani, zaś z tego, co zdążyłeś zasłyszeć przed przyjściem na to spotkanie, dowiedziałeś się tylko, że kiedyś był wojskowym w stopniu sierżanta, służącym w kanadyjskim korpusie wparcia armii amerykańskiej w ramach wojskowej współpracy międzynarodowej. Mimo to natykając się na niego parę dni temu po krótkiej rozmowie odniosłeś pozytywne wrażenie o tym człowieku, który zamierzał właśnie złożyć ci pewną propozycję.
- Ojcze Lorenzo, pozwolę sobie przejść od razu do rzeczy, bo grzechem byłoby marnować niepotrzebnie czas, tak mój, jak i ojca. Nasz Kościół organizuje pielgrzymkę dla dużej grupy wiernych, pierwszą tych rozmiarów w historii naszej młodej wspólnoty. Jej celem jest Nowy Jork, droga jest więc długa, trudna i niebezpieczna, a pielgrzymka ma ruszać najdalej za kilka dni. Poszukuję ludzi, którzy byliby w stanie zapewnić wiernym pomoc i ochronę, mając na myśli zarówno opiekę duchową, jak fizyczną. Słyszałem, że jest ojciec doświadczony w kwestiach dalekich podróży i nie ukrywam, że chętnie widziałbym tam kogoś, kto zna trudy dalekich wypraw i w razie potrzeby posłużyłby radą i pomocą. Oczywiście zdaję sobie sprawę jak niespodziewana i ryzykowna byłaby dla ojca taka podróż, dlatego zrozumiem, jeśli nie będzie ojciec zainteresowany.
Ojciec Lorenzo chwilę wpatrywał się w Archivalda jakby dokładnie analizując podane informacje - Zaiste, trudna i niebezpieczna będzie to podróż... - uchwycił podbródek i skierował wzrok w ziemię, by po chwili przemówić - ...Ale czy nie naszą misją wobec Boga jest pomagać tym ludziom prowadząc ich ku zbawieniu? - wrócił wzrokiem do rozmówcy. Jednakże wzrok Lorenza był jakby nieobecny - Łaska boska będzie z nami. Czuję, że będzie miał na nas patrzenie w tejże misji. Rad będę móc przysłużyć się sprawie - rzekł dumnie wracając myślami na Ziemię.
Granite uśmiechnął się lekko.
- Cieszy mnie ojca determinacja. Nadmienię więc, że do pomocy i zapewnienia bezpieczeństwa wiernym, poza kilkoma członkami naszej wspólnoty będzie przeznaczony także pewien Sędzia z Federacji. Podobno dużo podróżuje, a w Nowym Jorku ma paru przyjaciół i zaoferował się, gdy tylko usłyszał o naszej pielgrzymce. Dziwny człowiek - skonstatował Archivald, marszcząc lekko brwi - , ale niewątpliwie pomocny. Na pewno ma ojciec jakieś pytania, osobiste potrzeby. Postaram się pomóc jak tylko mogę. - zakończył, splatając palce dłoni i wpatrując się w ciebie uważnie.
- Każda pomoc będzie potrzebna w tejże wyprawie - skomentował sprawę sędziego po czym zadumał się na chwilę - Zatem, ojcze Archivaldzie, ilu jest pielgrzymów? Jaką siłą ognia dysponujemy? Ilu zbrojnych będziemy mieć pod banderą Boga? Nie da się ukryć, że będziemy łakomym kęskiem dla grzesznych dusz zamieszkujących Pustkowia. Jeśli Bóg będzie miał na nas dobre patrzenie i nie będzie sprawdzał siły ognia unikniemy różnej maści bestii szatańskich, ale bandytów raczej się nie uda... - powiedział nieco zasmucony, lecz dodał po chwili - Jednakże wierzyć trzeba, że i to zło nas obejdzie! - rzekł wnosząc wzrok ku krzyżu i przeżegnał się.
- Samych wiernych przewiduję około pięćdziesięciu. - odpowiedział, przerzucając zeszyty pośród których szukał chyba jakiejś listy. - Do tego siedmiu członków naszego zgromadzenia, którzy zapewnią ochronę podróżującym, jeden z naszych speców, sędzia Vhailor, ojciec Callahan i ojciec. - wskazał na ciebie, skłaniając nieznacznie głowę. - No i oczywiście kierowca.
- Mhm, mhm...rozumiem... - powiedział niemal jak do siebie - Czy zaplanowana jest już trasa pielgrzymki? - zapytał nie spoglądając na ojca, lecz wzrokiem błądząc gdzieś po posadzce.
Granite wyjął na wierzch starą, podniszczoną mapę i wskazał palcem na Salt Lake.
- Planujemy ruszyć pozostałością dawnej autostrady 80 przez niegdysiejsze rezerwaty Indian, aż do Gór Laramie i dalej do Nebraski. Następnie wzdłuż rzek, mijając Piaskowe Góry, aż do Illinois. Tam, zależnie od stanu dróg i innych czynników, zdecydujemy czy ruszać na północ, mijając ruiny Chicago, czy bardziej na południe, w okolice St Louis. Dopiero stamtąd wybralibyśmy najkrótszą drogę do Nowego Yorku.
Umilkł na moment, jakby jeszcze raz rozpatrując wszystkie za i przeciw.
- Nie ukrywam, że w kwestii wyboru trasy i samej podróży liczę na ojca doświadczenia w podróżach po kraju. Sędzia Vhailor również będzie w tej kwestii pomocny, przynajmniej sam tak twierdzi.
- Hmm... - zamyślił się Lorenzo spoglądając na mapę - Osobiście proponowałbym nieco inną trasę - wskazał palcem na Salt Lake City i wędrował nim palcem wzdłuż 80-tki. Dotarł do punktu przed Lincolnem - Na południe jest 81-ka i skierować ku St. Joseph. Burmistrz udzieli nam pomocy. To Boży sługa. Lincoln to niestety siedlisko bezbożników. Tylko nazwa została sakralna. Podobnie Kansas. Lepiej unikać. Należałoby się udać potem do Indianapolis. Krzywda nie powinna się tam nam stać. Następnie wciąż 70-tką, aż do Harrisburga. Potem na północ już NY niedaleko - skończył podróż palcem i wyprostował się sprzed mapy.
Archivald potarł dłonią krawędź wydatnej szczęki, zastanawiając się nad twymi słowami.
- Lincoln? Ale czemu akurat tam? To oznacza dość długą podróż wzdłuż Missouri, a to oznacza z kolei poważne problemy z radiacją, mutantami i bandytami zgromadzonymi wokół rzeki. To znaczy - tak mi się wydaje, bo moje doświadczenia w tej materii są praktycznie żadne. - dodał pospiesznie, podnosząc ręce w geście poddania. - W razie czego zdam się na ojca osąd i wiedzę.
Jasna cholera, coś mi mapa zaszwankowała. Chodzi mi o miasteczko St. Louis, gdzie St. Joseph to dzielnica...I 70-tką i tak jedzie się przez Kansas. Nie wiem skąd wziąłem ten cały Harrisburg...Cuda-wianki, panie dzieju!
- Nikt nie mówi, że będziemy się trzymać blisko rzeki. To byłoby samobójstwo. Przed Lincoln kierując się na południe ominiemy aglomeracje bandytów. Tamtejsze drogi to może nie ideał, ale da się jechać - nagle jednak Lorenzo jakby posmutniał - Wydaje mi się jednak, że ze względu na naszych pielgrzymów nie unikniemy Kansas. Omijanie miasta to spory kłopot i nadkładanie i tak długiej drogi. Mam jedynie nadzieję, że od czasu mojego ostatniego tam pobytu coś się zmieniło i jest lepiej. Słudzy Boży nie byli tam cieple przyjmowani...Jednakże kierując się 40-tką najszybciej dotrzemy do St. Louis.
Podczas twojej przemowy przewodniczący Humianitarystów spoglądał to na ciebie, to na mapę, kiwając głową ze zrozumieniem.
- Dobrze, przystańmy na ten moment na tę wersję. - zgodził się, gdy skończyłeś mówić. - Wszystko ostatecznie i tak rozstrzygnie się w trakcie podróży, bo nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkich prób, którym podda nas Pan. Czuję się zobowiązany zapytać, czy ma ojciec jakieś szczególne potrzeby w kwestii zaopatrzenia lub innych, związanych z wyjazdem? Nasz Kościół służy całą skromną pomocą, jakiej może udzielić w zamian za wsparcie ze strony ojca.
Lorenzo odszedł od mapy rozmyślając - Ponad zapasy, którymi będą dysponować pielgrzymi to jedyne o co mogę poprosić to amunicję kalibru .32 do mojej strzelby myśliwskiej. Pustkowia pełne są demonicznych bestii - odpowiedział.
Pozwoliłem sobie użyć broni znanej z Fallouta. Mam nadzieję, że to nie przeszkadza?
[Dopóki nie jest to blasterowy dezintegrator obcych - nie ma problemu ]
- Trzydzieści dwa... trzydzieści dwa... - powtarzał Granite, mrużąc jedno oko. - To chyba da się zrobić, ojciec Callahan powinien posiadać coś takiego w swoim małym "zbiorze". - stwierdził z zagadkowym uśmiechem. - Ile dokładnie sztuk ojcu potrzeba? I czy coś oprócz tego? Ewentualnie jeszcze jakieś pytania? A może herbaty lub czegoś mocniejszego? Że też dopiero teraz proponuję, ech, maniery... - pokręcił głową z wyraźnym niezadowoleniem. - Przepraszam najmocniej, zbyt wiele rzeczy na raz na zbyt nietęgiej głowie.
Lorenzo ciepło popatrzył na rozmówcę - Niech się Ojciec nie przejmuje. W dzisiejszych czasach Bóg wymaga od nas tyle, że głowę stracić można - zaśmiał się skromnie - Herbata wystarczy - dodał przechadzając się wokół stołu - 2 lub 3 magazynki wystarczyły by na jakiś czas. Ta broń przy dobrym oku nie wymaga tony amunicji, a i części łatwo znaleźć, by ją w razie problemów naprawić. A co do pytań, jak się żyje, tu w Salt Lake? Co przybywam do miasta powstaje więcej...kultów religijnych. Aż zastanawiam się ile z nich tak na prawdę służy sprawie...- zakończył zamyślonym tonem.
- Hah, wszystkie! - zakrzyknął, wstając z krzesła i idąc do niewielkiej kuchenki, przy której stała obdrapana butla z gazem. - Tyle, że każdy własnej. No, może nie każdy, nie sądźmy tak surowo innych... - zreflektował się, odkręcając gaz i stawiając na palniku czajnik, a następnie sięgając do szafki, której drzwiczki zaskrzypiały przeciągle. Wyjął blaszane, czerwone pudełko o walcowatym kształcie i wsypał do dwóch szklanek po łyżeczce czegoś ciemnego i zasuszonego. - Smutna prawda jest taka, że gro z nowych zgromadzeń powstaje za sprawą lub w interesie osób, których intencje i wiara pozostawiają co najmniej wiele do życzenia. Wędrowni uzdrowiciele, którzy w zastanawiającej większości okazują się pochodzić z Vegas, grupy byłych gangerów, którym nie wyszło z wielu względów w dotychczasowym życiu, więc oto "nawracają" się na inną drogę zarobkowania... - tłumaczył, opierając się plecami o blat. - Z resztą, czy nasi bardziej "zdeklarowani" religijnie bracia wiele się od nich różnią? Wystarczy wymienić bogobojnych pastorów Kultu Węża czy członków Czerwonego Słońca. - skrzywił się wyraźnie, by za moment zdjąć gwiżdżący czajnik i zalać herbatę, z którą wrócił do stołu.
- Prawdą jest, że nasz Pan nie ułatwia nam życia ponad miarę, zaś nasi "bracia" czynią je jeszcze trudniejszym. Nam pozostaje jedynie prowadzić zbłąkane i skołowane owieczki ścieżką, którą uznajemy za relatywnie najmniej przerąbaną. - zakończył nietypowo, biorąc łyk gorącej herbaty. Zrobiłeś to samo i o mało nie popłakałeś się po kopie, który zafundowało ci kilka zeschniętych listków, pływających we wrzątku. Była to herbata, bez dwóch zdań, ale trzepała w garnek jak czysta gorzała, od razu stawiając na nogi i wywracając język w drugą stronę.
- Mmm.. a niech to, zapomniałem o cukrze.
- Nie będzie potrzebny - stwierdził po tym jak skosztował pociesznej herbaty. Zastanawiał się, czy po jej wypiciu będzie chociaż w stanie się przeżegnać - Zaiste, napisane jest, że wielu fałszywych proroków będzie po świecie krążyć. Tylko jak biedne owce, mają wiedzieć, który pasterz chce ich zbawienia, a który ich zguby? Ech...- westchnął ciężko i opłukał gardło - Każdy z nas prowadzi misję. My jednak staniemy po prawicy Ojca i jego aniołów, a tamci zapłacą wiecznym potępieniem! - rzekł niemal nerwowo, jednak natychmiast ochłonął - Jednak te biedne zagubione dusze..Pozostaje im pomóc oraz modlić się- skończył z pokorą w głosie.
- Oby... oby... - powtórzył głucho Granite, wbijając nieobecny wzrok w blat. Otrząsnął się jednak szybko. - A co sprowadza ojca do Salt Lake? I czemu tak chętnie rusza ojciec w kolejną podróż w poprzek nieprzyjaznego kraju? Przypuszczałem, że ktoś, kto podróżuje tak wiele, chciałby odetchnąć choć na moment od trudów wyprawy. - pytał, biorąc do ust kolejny łyk herbaty. Piło się ją niemal jak zimną czystą whisky.
- Co mnie tu sprowadza? - powtórzył pytanie ojca i rozpoczął powolną wędrówkę w tę i we wtem - Właśnie to o czym mówi ojciec. Tutaj mogę odnaleźć spokój i wyciszenie. Mam czas na kontemplacje, spokojną rozmowę z Bogiem. Tam, na Pustkowiu ciężko o to, gdy cały czas trzeba zachować czujność, by nie zakończyć Misji przedwcześnie - stanął w miejscu i upił głębszego łyka. Lekko nim potrzęsło. Spojrzał na rozmówcę - Czy apostołowie mieli czas na odpoczynek? - było to pytanie retoryczne - I tak samo ja, niosący słowo Boże. Na odpoczynek przyjdzie czas. A że może się ów czas zakończyć w każdej chwili zależnie od Jego woli, trzeba wykonywać swe zadanie - upił kolejnego łyka. Tym razem nieco płytszego co by go nie wstrząsnęło znów.
Twój rozmówca ponownie pokiwał wolno głową na znak zrozumienia. Dopiliście herbatę w milczeniu, kontemplując kwestie wiary i logistyki, każdy we własnym zakresie. Gdy szklanki wreszcie zostały opróżnione z pobudzającej substancji, duchowny zapytał:
- Czy mogę jeszcze czymś ojcu służyć, coś wyjaśnić, czy też woli udać się już ojciec na spoczynek przed podróżą?