Sesja CSki

[ Ilustracja ]

Pośród kłębów papierosowego dymu, dźwięków muzyki, rozmów i urywanych śmiechów unoszących się w powietrzu, siedziałaś na miękkiej sofie "Edenu", jednej z porządniejszych knajp w Salt Lake, czekając niestrudzenie na kogoś, kto miał przyjść na spotkanie z tobą w imieniu Archivalda. Przy dość minimalistycznym wystroju i ciemnej tonacji wnętrza, "Eden" rozświetlały neony przedstawiające symbole niemal wszystkich Kościołów i kultów, jakie istniały w mieście. Nad barem elektryczną czerwienią pluło gościom do drinków Czerwone Słońce pojebów od Grimberga, nad kiblem wił się wściekle zielony zwierz Kultu Węża, nad parkietem wirowała obłąkańczo dyskotekowa kula, rzucająca wszędzie wokół islamskie półksiężyce. Ty siedziałaś dokładnie pod zbitymi razem znakami HC, sącząc leniwie herbatę, za zamówienie której barman poczęstował cię spojrzeniem zarezerwowanym dla największych psycholi i modliłaś się, by którykolwiek z pastorów miał się zjawić, zjawił się szybko...

... i uwolnił cię od tego fanatyka.

- Mówię prawdę, mogę przysiąc na krzyż i gitarę, widziałem go. - zapewniał po raz piąty w ciągu dziesięciu minut Bill McCoy. - Objawił mi się wczoraj w nocy, on sam, sam Król, jedyny i nieśmiertelny. Przekazał mi, bym wytrwał w wierze i głosił prawdę o Nim jeszcze mocniej, niż dotąd czyniłem. Bym nie wstydził się swego głosu, bo on sam natchnie mnie swoim geniuszem i...
Kolejne słowa Bila przelatywały obok twych uszu wraz z głębokim westchnieniem wydobywającym się z płuc. Wyznawcy Kościoła Nieśmiertelnego Króla byli skrajnie nieszkodliwi i jeszcze skrajniej upierdliwi, choć wszyscy mieszkańcy i kultyści tolerowali ich jako nieszkodliwych i generalnie rzecz biorąc pociesznych oszołomów. W istocie tak właśnie było - przyjaźni, bezpośredni, zawsze zabawowi i otwarci, nadawali się teoretycznie na idealnych kumpli do piwa czy wypadu na wieczór.

Ale ile, na wszystkie świętości i do kurwy nędzy, można było słuchać pierdolenia o Zmartwychwstały Elvisie Presleyu?!

Tak, o tym mogli nawijać bez końca, przekonując wszystkich Bogu ducha winnych nieszczęśników o ukojeniu, radości i nadziei płynącej z przyjęcia Dobrej Nowiny o zmartwychwstaniu "Króla", wraz z którym odrodzi się Prawdziwy Duch Stanów, a wraz z nim cały naród i w konsekwencji świat. Dałoby się to przeżyć, jak i ich dzwony, cekiny, tandetne kamizelki, żelowane włosy i parę innych detali, ale ich metodą ewangelizacji, na nieszczęście dla wszystkiego, co żyje, był śpiew. Rzecz jasna nie jakiś tam gospel czy podobne pierdoły, nieeee...
Była wszak tylko jedna, nieśmiertelna muzyka.

- Hej, Zoyka, zaśpiewaj ze mną! Hej tam, barman! Wyłącz no te hałasy i zapodaj "Love me tender"! - ku twemu przerażeniu zawołał w stronę baru.
Odpowiedz
Kimkolwiek nie był człowiek, wysłany przez Archivalda, miał kiepski pomysł z tą knajpą.
Wróć. Nie kiepski. Koszmarny. Aaarghhh!!!
A może to sam Archivald miał zły pomysł?

Dziwiło mnie, co to za tajemnice, co to za sprawa, która wymaga pośredników między mną a Archim... Yyy, znaczy Ojcem Granite. No właśnie, wciąż był Pasterzem, nie zapominaj, Zoe, Pasterzem, może występuje wreszcie w swojej oficjalnej roli i to właśnie jako głowa HC ma mi coś do powiedzenia, nie jako dobry tatuś? Przyzwyczaiłam się chyba za bardzo do tego, że nasze stosunki są wręcz familiarnie bezpośrednie.
Ale nie mogłam się przyzwyczaić do knajp, jak dobre nie były. Eden należała do tych stojących wyżej rangą od speluny, jednak nie na tyle drogich, żebym nie mogła zamówić tu herbaty. Co prawda barman prawie zabił mnie wzrokiem, ale w końcu chyba przywykł do tego, że wielu wierzących ma dziwniejsze obyczaje niż abstynencja. Napój był całkiem niezły, zalatywał nieco wygotowaną ścierą, to normalne, ale i tak był lepszy od tego, co popijałam w szopie, służącej za "pracownię", gdzie, jak sobie uświadomiłam właśnie, chyba musiałam nieźle zdziczeć, bo wszystko tu mnie drażniło.
Czas chyba wyjść do ludzi, pomyślałam ponuro. Gnębiło mnie to rzucone w zadyszce przez zasmarkanego wyrostka: "W Edenie o tej i o tej, masz przyjść, to człowiek Ojca" i już nawet nie wiem co było dalej, bo smarkacz, korzystając z mojej konsternacji, złapał mnie za kieszeń i wyrwał z niej na chybił trafił część zawartości, zdaje się, że materiały opatrunkowe. Gówniarz cholerny, mały egoista... Ech, a kto go niby miał wychować...
Śmierdziało mi to wszystko. Co, czyżby "Sierżant", jak nazywaliśmy ojczulka, naprawdę przestraszył się tych plotek o nas? Chciałam bardziej dorosłego traktowania, a nie zrywania kontaktów...! No, merde!
Tak sobie gderałam w duszy, mimo woli chwytając rozgorączkowane mowy i okrzyki - tutaj między jedną szklanką, a drugą, między kolejnymi kieliszkami czy kuflami - odbywało się prawdziwe targowisko wyznaniowe. Prym wiedli chyba ci hałaśliwi, nieznośni wyznawcy Króla czy jakoś tam. Właśnie miałam się skrzywić na bzdurzenie Billa, kiedy omal się nie zakrztusiłam.

"Zoyka, zaśpiewaj ze mną?!" Queeeee?!


Cholera... Chyba udam, że nie słyszę faceta, pomyślałam. W końcu w hałasie mogło mi coś umknąć. mogło? mogło. A jak nie odpuści, coś się wymyśli... No przecież słów nie znam, nie mam głosu i co to w ogóle za robienie z siebie durnia?! A pewnie dla nich liryki przebojów jakiegoś gwiazdora to jak Biblia. Zawsze mogę się wykpić, żem dusza niegodna i grzeszna, by plamić święte songi swoim brzydkim altem... Huh.
Zaczęłam pić stygnącą już herbatę szybciej niż zwykle, modląc się, by ktokolwiek to był, ten człowiek od Archiego, zjawił się zaraz, teraz i na myk - i uwolnił mnie od Billa. Z pewnym zaskoczeniem odnotowałam, że Mc Coy mnie zna. W sumie czemu nie... Nie było tu wielu osób mojego... hm, "fachu". Ja sama kojarzyłam go tylko jako naczelnego krzykacza tych strojnisiów od "Króla". On mnie pewnie kojarzył jako "żółtą".
— Mince... — mruknęłam pod nosem.
[font="Courier New"](...)Zanim zawirują ostatnie przed oczami
Psychodeliczne koła przedsennych majaczeń
Oddam za biel czystą jej dzisiejsze barwy
Tak bardzo wyzbyte dawnych swoich znaczeń


Febrę śmiertelną, różowe więc wypieki
Na liniejących ścianach brunatne zacieki
Żółć promieniotwórczą
I szpitalną zieleń
Brudną przezroczystość stłuczonych butelek
Krew rdzawą, czerwień krwawą
Błękit sinej skóry
Niezdrowo matowych tęczówek lazury


Wypłucz proszę, kolory, jak kiedyś na kanwę
Losu mojego prządko, naniosłaś te barwy
Rozszczepione w pryzmacie twojego kaprysu
Złącz je razem teraz w supeł życiorysu
[/font][font="Courier New"]
Białą flagę wywieszam i prawdą bieleję:
Że wtedy przed oczami wcale nie ciemnieje
Płonąc w blasku z nadzieją jedną pozostanę
W nim wyprażone – barwy zostaną wyprane
[/font] [font="Courier New"]

(Z wiersza: \"Biel\", listopad 2011. Nie kradnij. Wkurzony autor jest gorszy niż radiacja.)




[/font]
Odpowiedz
LOOOOOW MIIIIIIIIIIII!!!!! - TENDERRRRRRRRR!!!! LOW MI SŁIIIIIT...!!!!!!!!!!!!!! - rozpoczął swój mały Festiwal Tortur Muzycznych Bill, zupełnie nie zważając na reakcję twoją czy zgromadzonych, którzy na dźwięki infernalnego wycia odruchowo złapali za noże, spluwy i kufle. Efekty były mizerne, bo McCoy, pochłonięty fanatycznym uniesieniem, albo nie mógł, albo nie chciał zauważyć do czego prowadzi jego darcie ryja.
- Morda! - zakrzyknął jeden z czterech mężczyzn siedzących przy stole w drugim kącie sali. Bill zdawał się jednak niezrażony jego uprzejmą prośbą i postanowił uczynić za dość jego potrzebie miłości, wydzierając się jeszcze mocniej.
"Elvis naprawdę zmartwychwstanie" - pomyślałaś, zakrywając uszy jak przy wybuchu granatu. - "A przynajmniej przewróci się w grobie".
W tej chwili z całą pewnością przewróciło się jedno krzesło, gdy jeden ze słuchaczy oratorium McCoya zerwał się z niego raptownie. W stronę Billa, a więc także twoją, poleciał pierwszy kufel.
Odpowiedz
[font=\"Times New Roman\"][size=\"2\"][Zmiana narracji na 3-osobową. Tak mi chyba wygodniej będzie. \"\"][/font]
[/size]
"LOOOOOW MIIIIIIIIIIII!!!!! - TENDERRRRRRRRR!!!! LOW MI SŁIIIIIT...!!!!!!!!!!!!!!" — ...wybrzmiało z siłą trąby jerychońskiej. Zoe skuliła się z cichym jękiem, osłaniając uszy. "Sacredieu"... Kiedy pierwszy kufel poleciał w jej stronę, oszołomiona tą nagłą iluminacją Billy'ego, dziewczyna po prostu skuliła się, odchylając lekko i łokciami zasłaniając głowę. Wszystko działo się zbyt szybko, by z gracją akrobaty wykonać szereg uników i jeszcze się schować. Niemniej, przycupnięta przy stole, Zoe w ułamku chwili zdała sobie sprawę, że pod ten sam stół albo będzie trzeba dać nura, albo w ogóle wiać stąd. Nie była bezbronna, ale jak tu się wdawać w karczemną awanturę? "Gènial..."
Póki co, z obawą łypnęła okiem na to, co się tu wyprawiało. I miała nadzieję, że trajektoria lotu kufla nie wypada nad jej czaszką.
Herbatę oczywiście rozlała. No.
[font="Courier New"](...)Zanim zawirują ostatnie przed oczami
Psychodeliczne koła przedsennych majaczeń
Oddam za biel czystą jej dzisiejsze barwy
Tak bardzo wyzbyte dawnych swoich znaczeń


Febrę śmiertelną, różowe więc wypieki
Na liniejących ścianach brunatne zacieki
Żółć promieniotwórczą
I szpitalną zieleń
Brudną przezroczystość stłuczonych butelek
Krew rdzawą, czerwień krwawą
Błękit sinej skóry
Niezdrowo matowych tęczówek lazury


Wypłucz proszę, kolory, jak kiedyś na kanwę
Losu mojego prządko, naniosłaś te barwy
Rozszczepione w pryzmacie twojego kaprysu
Złącz je razem teraz w supeł życiorysu
[/font][font="Courier New"]
Białą flagę wywieszam i prawdą bieleję:
Że wtedy przed oczami wcale nie ciemnieje
Płonąc w blasku z nadzieją jedną pozostanę
W nim wyprażone – barwy zostaną wyprane
[/font] [font="Courier New"]

(Z wiersza: \"Biel\", listopad 2011. Nie kradnij. Wkurzony autor jest gorszy niż radiacja.)




[/font]
Odpowiedz
Kufel roztrzaskał się na łbie Billa, zasypując wszystko odłamkami szkła. Zanurkowałaś pod stół, jednak nie dość szybko, bo kilka mniejszych odłamków skaleczyło cię lekko w policzek. Wiedziałaś, że teraz zacznie się na całego.
McCoy wstał chwiejnym krokiem, przy okazji przewracając krzesło. Jeden z facetów z końca sali, zapewne ten sam, który rzucał (nie widziałaś dokładnie z perspektywy podstołowej podłogi) również wstał, choć zamiast wywracać krzesło zabrał je ze sobą, a następnie zrobił z niego użytek. Rozległ się głośny trzask łamanego drewna, na linii twojego wzroku pojawił się powalony wyznawca Elvisa, zasypany deszczem drzazg i odłamków oraz gradem ciosów spadających na jego łeb, przy głośnym dopingu gawiedzi.
Odpowiedz
Oszołomiona wydarzeniami Zoyka nie od razu odczuła ból. Dopiero kiedy policzek ją zapiekł i zaswędział, a ciepła ciecz spłynęła wzdłuż niego, dziewczyna syknęła.
Oczywiście, rana nie mogła być duża, jednak z pewnością musiała wyglądać na większą. Delikatna Zoe nie miała skóry aligatora. To, że czasem potrafiła skutecznie przemóc ograniczenia swojego ciała, zawdzięczała bardziej uporowi niż zdolnościom natury fizycznej.
— Ałłłć... C'est tout? To wszystko, na co was stać?! — krzyknęła półszeptem, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. Instynkt podpowiedział jej, żeby się schronić, kazał osłonić głowę i szukać ratunku. Ale przebudzona świadomość podpowiadała teraz co innego. Coś, co wiązało się z wściekłością, ba, świętym oburzeniem. A także z wyrzutem sumienia, świtającym już w głowie:
"Cholera, przecież oni zatłuką tego biednego świra jak psa!!! W końcu nic im nie zrobił, sacrament! Co mam zrobić?! A ci się jeszcze cieszą, i to mają być "wierni"!"
Trzeba będzie jakoś zareagować... Zaczęła zbierać się z tej niewygodnej pozycji, ni to półleżącej ni przyklęku, przesuwając spoczywający na plecach karabin na przód, by potem dyskretnie go zdjąć... A później... Zoe poczuła zimną strużkę potu, spływającą wzdłuż pacierza... Potem trzeba będzie wstać, złożyć się do strzału... I...
...kurde, chyba po prostu wystrzelić, jeśli nie przemówi im do sumienia. Zoyka zawsze chciała móc umieć się obronić, toteż uczyła się posługiwać bronią, ale jak tu porównywać tarcze i wypchane śmieciami kukły do normalnego, żywego celu? "Boże, chyba naprawdę nie będę musiała tego zrobić", przeraziła się, słysząc szalone trzepotanie serca i czując, że gardło ma z drewna. Ktoś inny potrafiłby chwycić za spluwę bezpośrednio zza pleców i wypalić zza stołu, ale nie ona. Tak czy owak, nie mogła na to spokojnie patrzeć, mimo iż miała nogi jak z waty. Nie takich zachowań miała ludzi nauczyć Apokalipsa... "Merde, merde, merde... Opanuj się, spokojnie..."
Przedpotopowa, niewygodna broń ciążyła bardziej niż zwykle, kiedy Zoe ostrożnie podnosiła się ze swojego "okopu". Modliła się, by przez moment awanturnicy byli jeszcze zajęci Billem i dopingiem siebie samych nawzajem, choć tu o McCoya chodziło także. Przed oczyma stanął dziewczynie Archivald, dopingujący ją na treningu. Sierżant nie chciałby chyba widzieć wychowanki na trzęsących się nogach. Święty płomień wiary i wizja opiekuna dodawały sił. Strach przed tym, że naprawdę wydarzy się tragedia i to jeszcze sama Zoyka będzie musiała wycelować do człowieka - odejmowały je.
Oczywiście, wystrzelić tylko w ostateczności, w ostateczności... "Co ja robię... Trzymaj się! Spokojnie... Ah, crotte..."
[font="Courier New"](...)Zanim zawirują ostatnie przed oczami
Psychodeliczne koła przedsennych majaczeń
Oddam za biel czystą jej dzisiejsze barwy
Tak bardzo wyzbyte dawnych swoich znaczeń


Febrę śmiertelną, różowe więc wypieki
Na liniejących ścianach brunatne zacieki
Żółć promieniotwórczą
I szpitalną zieleń
Brudną przezroczystość stłuczonych butelek
Krew rdzawą, czerwień krwawą
Błękit sinej skóry
Niezdrowo matowych tęczówek lazury


Wypłucz proszę, kolory, jak kiedyś na kanwę
Losu mojego prządko, naniosłaś te barwy
Rozszczepione w pryzmacie twojego kaprysu
Złącz je razem teraz w supeł życiorysu
[/font][font="Courier New"]
Białą flagę wywieszam i prawdą bieleję:
Że wtedy przed oczami wcale nie ciemnieje
Płonąc w blasku z nadzieją jedną pozostanę
W nim wyprażone – barwy zostaną wyprane
[/font] [font="Courier New"]

(Z wiersza: \"Biel\", listopad 2011. Nie kradnij. Wkurzony autor jest gorszy niż radiacja.)




[/font]
Odpowiedz
Rozległ się huk, na tyle głośny i nagły, że przeraziłaś się, że niechcący pociągnęłaś za spust. Nie był to jednak huk wystrzału, a otwieranych na oścież kopniakiem drzwi do lokalu, w których stanęła postać w szerokim czarnym kapeluszu, czarnym płaszczu i eleganckiej czarnej koszuli z koloratką pod szyją.
Callahan.
Ojciec Frank, jak zwał się wysoki, lekko siwiejący mężczyzna o ostrych rysach twarzy i wciąż mocnej, pomimo czterdziestki na karku, budowie, był jednym z ludzi, których darzyłaś ogromną sympatią i sentymentem. Należał do tych głosicieli Słowa, którzy od pieprzenia farmazonów z ambony woleli grywać w kosza z dzieciakami w najgorszych dzielnicach i przy tej okazji tłumaczyć im, że rozwalanie łba każdemu, kto trochę nas wkurzy, nie jest najlepszym pomysłem na życie, tak doczesne, jak i wieczne. Callahan oficjalnie nie należał do żadnego Kościoła. Sam przedstawiał się po prostu jako sługa Boży i chrześcijanin, ale z wami trzymał się najbliżej. Od lat był dobrym przyjacielem Archivalda i od zawsze szanowali go tak zwykli ludzie, jak i najgorsze zakapiory i męty z mafią włącznie.
Widząc McCoya przekopywanego po podłodze kaznodzieja podszedł szybkim krokiem w stronę butującego go kowboja. Ten, widząc potencjalne zagrożenie, bezceremonialnie rzucił się na przeciwnika i spotkał się z równie bezceremonialnym powitaniem. Nie widziałaś kiedy w ręku Callahana pojawił się kastet, który z głośnym "Alleluja, skurwysynu!" wybił mu na zębach Dobrą Nowinę. Kowboj padł na wznak, uciszając swym upadkiem podniecone głosy swoich kumpli. Kaznodzieja spojrzał nieruchomo po obecnych.
- Pokój, bracia!
- Pokój! - wyrwało się z kilkunastu gardeł, których właściciele unieśli kufle, butelki i szklanki na znak powitania i stukając nimi o blaty wrócili do poprzednich rozmów, jakby nic się nie wydarzyło. Callahan podszedł do McCoya, nie omieszkując przy tym przejść po nieprzytomnym zabijace i pomógł mu wstać. Gdy zobaczył ciebie jego poważna, poorana zmarszczkami twarz rozciągnęła się w uśmiechu.
- Zoycia, zostaw to badziewie. Nie pamiętasz, że nasz Pan mówił "kto kulkę sprzedaję ten kulkę dostaje"?
Odpowiedz
— Yyy... Ojciec Frank?!
— wyrwało się Zoe z wyrazem zaskoczenia, ulgi i radości jednocześnie... No, może jeszcze z nutką przestrachu sprzed minuty, kiedy to pomyślała, że naprawdę strzeliła.
"I jak tu nie wierzyć w Opatrzność..."
Zmieszała się przy tym lekko, wiedząc, jak komicznie (żałośnie?) musi wyglądać z tą giwerą u boku. Tacy ludzie jak Callahan pozbawiali ją złudzeń, że sztuka strzelania w wydaniu Zoe Wild jest czymś więcej niż nieporozumieniem. Ale Archivald od początku nalegał, żeby Zoe ćwiczyła się raczej w "porządnych spluwach, nie pistolecikach". Poniekąd dlatego, że z takimi właśnie przechadzali się tutejsi kaznodzieje — wszystkich wyznań. Czy opowieści o "Enclave of Shooters" — grupie snajperów Archivalda, były prawdą, tego Zoe nie wiedziała. Faktem było, że coś w rodzaju "straży kościelnej" HC posiadał, jak i inne grupy wyznaniowe, z tą może różnicą, że humanitarianie specjalizowali się w strzelaniu precyzyjnym. "Jak zaczniesz posługiwać się porządną bronią, będzie ci łatwiej poradzić sobie nawet z taką, która wyda ci się niewygodna, a na którą możesz być czasem skazana. Poza tym posiadanie broni to dziś jak posiadanie dżinsów przez naszych przodków. Liczy się jako świadectwo niepozwalania innym na plucie w brodę", tłumaczył Sierżant. "C'est ça... Efekt psychologiczny w moim wydaniu musi być powalający", przemknęło Zoyce przez myśl po słowach Callahana.
— Witaj... — poprawiła pas z archaicznym cudem rusznikarstwa, tak by wreszcie owo przestało ją tylko obijać. Dotknęła policzka, na którym krzepła już brzydka czerwonobrunatna kreska. Z tej strony twarzy Zoyka miała dłuższe włosy, kosmyk przylepił się do ranki. Trudno było nazwać postawę i wygląd Zoe godnymi misjonarki. Żółta bandanka zsunęła się na czoło. "Czyżby to sam Callahan był posłańcem od Archiego?"
Zanim jednak zacznie wypytywać Franka...
— Billy, wszystko w porządku? — wracając do przytomności, wyszła zza stołu, kierując się w stronę ofiary rozróby. Spojrzała na Callahana przepraszającym wzrokiem, mówiącym "Najpierw pacjent". McCoy dostał lanie, przyda mu się pomoc lub skierowanie do medyka HC, który, zwłaszcza znając Zoykę, powinien się w takim wypadku zająć poszkodowanym bez opłat. Zoe nie omieszkała też rzucić wzrokiem na agresora, wzdrygając się lekko. Dostał od Franka to, na co zasłużył, ale i jego nie wypadało tak zostawiać... Nie, Zoe nie potrafiłaby przemaszerować po nim z wdziękiem Callahana.
[font="Courier New"](...)Zanim zawirują ostatnie przed oczami
Psychodeliczne koła przedsennych majaczeń
Oddam za biel czystą jej dzisiejsze barwy
Tak bardzo wyzbyte dawnych swoich znaczeń


Febrę śmiertelną, różowe więc wypieki
Na liniejących ścianach brunatne zacieki
Żółć promieniotwórczą
I szpitalną zieleń
Brudną przezroczystość stłuczonych butelek
Krew rdzawą, czerwień krwawą
Błękit sinej skóry
Niezdrowo matowych tęczówek lazury


Wypłucz proszę, kolory, jak kiedyś na kanwę
Losu mojego prządko, naniosłaś te barwy
Rozszczepione w pryzmacie twojego kaprysu
Złącz je razem teraz w supeł życiorysu
[/font][font="Courier New"]
Białą flagę wywieszam i prawdą bieleję:
Że wtedy przed oczami wcale nie ciemnieje
Płonąc w blasku z nadzieją jedną pozostanę
W nim wyprażone – barwy zostaną wyprane
[/font] [font="Courier New"]

(Z wiersza: \"Biel\", listopad 2011. Nie kradnij. Wkurzony autor jest gorszy niż radiacja.)




[/font]
Odpowiedz
Z pewnym trudem uniosłaś wyznawcę Króla do pozycji półsiedzącej. Przelewając ci się przez ręce i kołysząc głową raz w lewo, raz w prawo, zaintonował nieprzytomnie:
- Tuochę mniej konuelsacji, tuochę mniej aksji... - przy okazji wypluwając parę zębów. Cóż, widać nawet po przemianie w stonogę w głowie miał tylko piosenki Elvisa.
Choć obity i zakrwawiony, McCoy nie wyglądał jakby miał zaraz zejść, choć na karaoke kariery już nie zrobi. Chcąc wdrożyć w życie swój plan wysłania go do znajomego doktora usiłowałaś go podnieść, ale Bill bynajmniej ci w tym nie pomagał. Widząc twoje wysiłki Callahan krzyknął w stronę kumpli zaczepnego kowboja.
- Hej, dobrzy ludzie, zabierzcie brata swego do medyka jakiego. I tego tu brata - wskazał kopnięciem nieprzytomnego agresora - także. Tylko szybko i lepiej, żeby wyznawca Elvisa naprawdę tam trafił, bo inaczej ja trafię do was.
Na tak uprzejmą prośbę trzej faceci zerwali się z krzeseł, pomogli wstać McCoyowi oraz zebrali z podłogi swojego kompana.
- Szczęść Boże. - powiedział za nimi pastor, po czym zdjął z głowy kapelusz i zmiótł nim ze stolika resztki potłuczonego szkła.
- A taka spokojna knajpa była kiedyś... No co tam mała? Wszystko w porządku? Miałabyś ochotę na wycieczkę?
Odpowiedz
— A która knajpa jest spokojna? Eden czy inna, cela revient au même...* — westchnęła ponuro Zoe, z ulgą, ale i lekkim niepokojem przekazując "pacjenta" trzem drabom... "Oby Billy trafił do dobrego lekarza, bo nie ręczę za siebie, choć mam mniej siły niż wy", pomyślała patrząc chwilę za oddalającymi się feralnymi gośćmi baru.
Potem spojrzała na Callahana, szeroko otwierając jaskrawozielone oczy. Gogle o pomarańczowych szkiełkach miała na głowie i w tej chwili można było zobaczyć wyraźne świadectwo zmian, jakie zaszły w ludziach urodzonych w czas apokalipsy — zabarwienie miało chory, choć może i dla niektórych interesujący odcień.
Nie kryła zdumienia.
— Wycieczkę? Wy...zaraz!
Serce uderzyło w piersi potężnym łupnięciem. Wycieczkę... Lęk mieszał się z podnieceniem i dziecinnymi fantazjami, ilekroć myślała o wyprawieniu się na znaczniejszą odległość od SLC. Tym razem była wręcz pewna, że "wycieczka" związana jest jakoś z osobą Archivalda, który nie mógł spotkać się z Zoe jak zwykle, tylko wysyła "emisariusza".
— Frank, powiedz wprost: Co się dzieje z Archi... Z Granite'em?
Zmarszczyła brwi i uważnie popatrzyła na Franka, starając się patrzeć mu w oczy, co łatwe nie było, bo człowiek ten miał spojrzenie tego kalibru, co Archivald: przenikliwe, mężne i tajemnicze zarazem, a drobna Zoe musiała zadzierać głowę, by dosięgnąć wzroku rozmówcy, co mogło dosyć komicznie wyglądać. Jednak Petite do śmiechu nie było.
Wcale!

* \"To to samo\"; \"Na jedno wychodzi\"

E: Literówki
[font="Courier New"](...)Zanim zawirują ostatnie przed oczami
Psychodeliczne koła przedsennych majaczeń
Oddam za biel czystą jej dzisiejsze barwy
Tak bardzo wyzbyte dawnych swoich znaczeń


Febrę śmiertelną, różowe więc wypieki
Na liniejących ścianach brunatne zacieki
Żółć promieniotwórczą
I szpitalną zieleń
Brudną przezroczystość stłuczonych butelek
Krew rdzawą, czerwień krwawą
Błękit sinej skóry
Niezdrowo matowych tęczówek lazury


Wypłucz proszę, kolory, jak kiedyś na kanwę
Losu mojego prządko, naniosłaś te barwy
Rozszczepione w pryzmacie twojego kaprysu
Złącz je razem teraz w supeł życiorysu
[/font][font="Courier New"]
Białą flagę wywieszam i prawdą bieleję:
Że wtedy przed oczami wcale nie ciemnieje
Płonąc w blasku z nadzieją jedną pozostanę
W nim wyprażone – barwy zostaną wyprane
[/font] [font="Courier New"]

(Z wiersza: \"Biel\", listopad 2011. Nie kradnij. Wkurzony autor jest gorszy niż radiacja.)




[/font]
Odpowiedz
- Och, ależ nic. - machnął lekceważąco ręką, po czym odchylił się w stronę baru. - Whisky z lodem raz proszę!. - spojrzał znów na ciebie i uśmiechnął się, podpierając dłonią twarz. Zobaczyłaś, jak spod mankietu koszuli wystaje kawałek wyblakłego, zapewne więziennego tatuażu.
- Archivald jest zajęty sprawami organizacyjnymi, a jak zapewne już wiesz organizowanie grupy dewotów we względnie spokojną i zdyscyplinowaną bandę nie należy do najprostszych. Nie patrz tak na mnie zielonooka. - zaśmiał się na widok twej miny. - Jedziemy na pielgrzymkę.
Barman postawił przed nim szklankę z zamówionym trunkiem. Callahan sięgnął po nią niespiesznie.
- Uprzedzając twoje następne pytanie: nie wiem jeszcze dokąd. Wiem, że daleko i na pewno nasz dobry Zbawiciel nie omieszka spuścić nam na łby paru przechujowych prób. - uśmiechnął się półgębkiem i wychyli łyk.
Odpowiedz
— Pielgrzymkę?!
No tego to się Zoe nie spodziewała. Jadą na pielgrzymkę? Archie organizuje ludzi?
Faktycznie, wielu wiernych różnych wyznań jeździło z misjami ewangelizacji, do miejsc bardziej lub mniej "świętych" czy też zwyczajnie po to, by odwiedzić krewnych w wierze, mieszkających poza Salt Lake City.
Kościół Humanitarny prowadził bardziej osiadły tryb życia. Niemniej, czasami odwiedzał braci w Nowym Jorku, ruszał na jakąś zorganizowaną akcję pomocy komuś czy uskuteczniał inne tego typu wyprawy. Ale były one rzadkością i tylko ci członkowie HC, którzy mieli coś wspólnego z Aniołami Miłosierdzia, przemierzyli nieco więcej dróg. Czy raczej bezdroży.
— Nazywasz dewotami niewłaściwych ludzi — dorzuciła po chwili. — Chyba co nieco różnię się od Billa, prawda? Archivald też nie ma nic wspólnego ze zdewociałym obłąkańcem. Nie można mówić tak o ludziach, którzy mają po prostu swoją prawdę i trzymają się jej, nie czyniąc krzywdy nikomu. W tym czasie, jak ten, kompas potrzebny nam bardziej niż kiedykolwiek...
Od tej mini-tyrady zaschło jej w gardle. Ale nie podobał się jej lekceważący ton Franka, chociaż Callahana lubiła i na swój sposób potrafił jej zaimponować.
— Szklankę wody. Może być z sokiem, jeśli jakiś masz. Tylko uważaj, poznam się na świństwie. Na kolor — tym razem odezwała się do barmana. Oparła się z ulgą o ladę. "Na kolor" oznaczało to, co w dawnych czasach "na kreskę", z tą różnicą, że o ile sklepikarz czy barman nie spodziewał się, żeby ten czy ów pijaczek kiedykolwiek zapłacił za ową "kreskę", o tyle po specu — a humanitarianie słynęli z tych uczciwych — oczekiwał zapłaty w formie usług za jakiś czas. W świecie, w którym nie było pieniędzy, działała zasada: "Pomogę dziś, pomożesz jutro". Jeśli ilość zamówień "na kolor" uzbierała się dosyć spora, to czasem wyrównywało to cenę całego zlecenia.
— To dziwne, że nawet nie wiesz dokąd... Ech... — wpatrzyła się na moment w czerwone, neonowe słońce. — Kiedy ruszamy?
"Ciekawe, jaka jest historia tego "malunku"... Bizarre..." — odwróciła się od świateł i zerknęła niby to mimochodem na "pamiątkę" pod mankietem Franka.
"Niegrzecznością byłoby pytać, ale... Zabawne, że ja w zasadzie nic o nim nie wiem, a ufam mu. O Archim też niewiele wiem. Czy ja jestem naprawdę aż tak naiwna?"
I Zoyka pierwszy raz od dłuższego czasu przestraszyła się nieco: szczerości własnych uczuć i tej doprawdy optymistycznej wiary w ludzi...
[font="Courier New"](...)Zanim zawirują ostatnie przed oczami
Psychodeliczne koła przedsennych majaczeń
Oddam za biel czystą jej dzisiejsze barwy
Tak bardzo wyzbyte dawnych swoich znaczeń


Febrę śmiertelną, różowe więc wypieki
Na liniejących ścianach brunatne zacieki
Żółć promieniotwórczą
I szpitalną zieleń
Brudną przezroczystość stłuczonych butelek
Krew rdzawą, czerwień krwawą
Błękit sinej skóry
Niezdrowo matowych tęczówek lazury


Wypłucz proszę, kolory, jak kiedyś na kanwę
Losu mojego prządko, naniosłaś te barwy
Rozszczepione w pryzmacie twojego kaprysu
Złącz je razem teraz w supeł życiorysu
[/font][font="Courier New"]
Białą flagę wywieszam i prawdą bieleję:
Że wtedy przed oczami wcale nie ciemnieje
Płonąc w blasku z nadzieją jedną pozostanę
W nim wyprażone – barwy zostaną wyprane
[/font] [font="Courier New"]

(Z wiersza: \"Biel\", listopad 2011. Nie kradnij. Wkurzony autor jest gorszy niż radiacja.)




[/font]
Odpowiedz
- Na dniach. - odparł szybko, puszczając wcześniejsze uwagi mimo uszu. Z ochotą wychylił kolejny łyk "wody ognistej", gdy przed tobą pojawił się sok pomarańczowy.
- Rarytas, nie ma co. - zauważył Callahan, oceniając klarowną barwę cieczy. - Być może jutro, być może za dwa dni, dowiem się od Archiego. Pytanie, czy piszesz się na to i jeśli tak, to czy wiesz, na co się piszesz. - zapytał, tym razem poważniej. - Gdziekolwiek to nie będzie, wszystkie pielgrzymki mają to do siebie, że muszą być dalekie. Inaczej traciłyby sens. A w tym wypadku daleka podróż, czy to wzdłuż, czy w poprzek Stanów, oznacza gangerów, mutanty, zabójców, promieniowanie, problemy techniczne, zaopatrzeniowe i wszelkie inne możliwe średnio co trzy kilometry, do tego w akompaniamencie śpiewanych chórem psalmów. Do tego wszystkiego jedzie z nami jakiś Sędzia, co też nie wróży nam szkółki niedzielnej.
Odpowiedz
Zoe szybko upiła spory łyk soku. Dobry, nawet bardzo dobry, zapewne na kolorek przybędzie gambli.
Przybędzie? Jak będzie po Zoyce, to gówno przybędzie i nikt nie postawi nagrobka niefortunnemu specjaliście.
Zacisnęła mocno palce na szklance, marszcząc czoło.
Czy bardziej przysłuży się komukolwiek, narażając swój chudy tyłek gdzieś na trasie, czy wręcz przeciwnie, tchórząc, kiedy tam, w zmęczeniu, kłopotach i pyle sponiewieranej ziemi — jej bracia i siostry będą głosili Prawdę?
Callahan mógł się śmiać, drwić, lekceważyć religię. Ale Prawda jest tylko jedna: to Nauka. Próba. Sprawdzian. Pokuta. Także dla Zoe. Nie po to Archie uczył ją obrony i czytania ludzkiej psychiki, żeby nigdy miała nie wystrzelić lub też zawsze ze wszystkimi się zgadzać i nie sprzeciwiać złu, lub udawać, że ono nie istnieje.
Dłoń jeszcze mocniej otoczyła szklankę. Aż knykcie zbielały. Była to dłoń szczupła i delikatna, ale zręczna. No i był jeszcze mózg.
Przecież i tak jestem tu zupełnie sama, nie licząc znajomych, pomyślała. Przecież nawet Archie nie zastąpi mi ojca, a poczciwa wdowa Rooney matki. Jenny nigdy nie zrozumie, że za "szampon" do włosów nie płaci się bateriami i amunicją, Jimmy'emu nie przemówisz do rozumu — nadal będzie wyciągał do ciebie łapska uwalane smarem, chociaż powiedziałaś, że nic z tego nie będzie. Jak można głosić naukę Dzieci Apokalipsy, siedząc w warsztacie i nie dosypiając, bo akurat Duttonowie musieli się posprzeczać o wyższość ramy okiennej nad szybą.
Compris. Wchodzę w to. Zacznę się pakować już dziś. Vive le Canada... — odparła dziwnie twardym, zdecydowanym głosem, brzmiącym niżej niż zazwyczaj. Wypiła sok jednym haustem, jakby piła whisky, nie poczciwy napój dla abstynentów i rozejrzała się po wnętrzu knajpy tak, jakby żegnała się z tym miejscem.
[font="Courier New"](...)Zanim zawirują ostatnie przed oczami
Psychodeliczne koła przedsennych majaczeń
Oddam za biel czystą jej dzisiejsze barwy
Tak bardzo wyzbyte dawnych swoich znaczeń


Febrę śmiertelną, różowe więc wypieki
Na liniejących ścianach brunatne zacieki
Żółć promieniotwórczą
I szpitalną zieleń
Brudną przezroczystość stłuczonych butelek
Krew rdzawą, czerwień krwawą
Błękit sinej skóry
Niezdrowo matowych tęczówek lazury


Wypłucz proszę, kolory, jak kiedyś na kanwę
Losu mojego prządko, naniosłaś te barwy
Rozszczepione w pryzmacie twojego kaprysu
Złącz je razem teraz w supeł życiorysu
[/font][font="Courier New"]
Białą flagę wywieszam i prawdą bieleję:
Że wtedy przed oczami wcale nie ciemnieje
Płonąc w blasku z nadzieją jedną pozostanę
W nim wyprażone – barwy zostaną wyprane
[/font] [font="Courier New"]

(Z wiersza: \"Biel\", listopad 2011. Nie kradnij. Wkurzony autor jest gorszy niż radiacja.)




[/font]
Odpowiedz
- Ha! To ci dopiero zdecydowanie i mocny duch. - zaśmiał się kaznodzieja, uśmiechając promiennie. On również opróżnił swą szklankę, podniósł się z krzesła, nałożył kapelusz i postawił na blacie jeden nabój do rewolweru.
- Alkohol to śmierć. - powiedział ironicznie. - Chodźmy, ten przybytek nie ma nam dziś wiele do zaoferowania. A ktoś postanowił się dzisiaj spakować. - dodał, mrugając do ciebie łobuzersko.
Wyszliście z "Edenu" na oświetloną jasnymi neonami ulicę. Jak niemal wszystkie w Salt Lake, także ta skąpana była w świetle elektrycznie zasilanych symboli i reklam sekt, kościołów i zgromadzeń. Skądś dobiegało cię niesione przez wiatr echo gospelowego chóru, skądinąd dźwięczne bicie dzwonów, z jeszcze innej strony ostre, chrapliwe kazanie, wzmacniane i zniekształcane przez umieszczony na latarni megafon tak, że jedynym jego przekazem stało się niewątpliwe potępienie grzeszników i niewiernych.
Na w pół oczyszczone odgruzowane ulice niemal zupełnie rozpadającego się miasta sporadycznie wypełniali przechodnie, chroniący się w miarę możliwości przed silniejszymi podmuchami wiatru, mogącego nieść ze sobą drobiny zabójczego pyłu. Widziałaś rozświetloną synagogę, w której ostatnimi tygodniami rezydowali mormoni, oddaloną o zaledwie jedną, spękaną trzęsieniami ziemi przecznicę od zawalonej katedry Kościoła Chrystusowego Dni Ostatnich. Na murze okalającym nieistniejący już budynek, który niegdyś wznosił się naprzeciwko "Edenu", ktoś napisał zielonym sprayem:

[font="Comic Sans MS"]JEZUS ŻYJE![/font]

pod spodem zaś ktoś inny dopisał czerwony komentarz:

[font="Impact"]Ale się nie rozmnaża[/font]
Odpowiedz
Nie dało się ukryć, że określenie "dewoci" pasuje przynajmniej do części wiernych — różnych wyznań — zachowujących się tak, jak przed Apokalipsą grupy ludzi zwane kibicami.
Obok żywego Jezusa, który cierpiał na impotencję, w myśl sloganów na murach, można było znaleźć: "Modlitwa. Jedność. Posłuch" czy też "Zbawi nas Przedwieczny, reszta wypierdalać". Zoe rozejrzała się z uwagą, bo nawet w "swoim" mieście nie prowadziła zbyt intensywnego trybu życia, najczęściej siedząc nad zleceniami. A na osiedlu HC takie napisy spotykało się zdecydowanie rzadziej. spod pomarańczowych szkiełek włożonych już gogli błyskały na lewo i prawo zaciekawione spojrzenia.
Zgorzknienie zamieniło tych ludzi w cyników, myślała Zoyka. "Nie tędy droga, w całej katastrofie ludzkości nie o to chodziło..."
— Cóż, chyba już pójdę. Masz rację, że nie ma tu wiele do roboty. Możesz wpaść do nas na kolację — dorzuciła życzliwie. — Bardzo możliwe, że zanosi się na na większe wietrzysko, lepiej w takim wypadku siedzieć w pieleszach.
Powiedziała "nas", chociaż miała na myśli głównie swoją kanciapę. Ale humanitarianie już tacy bezpośredni byli i słynęli raczej z gościnności niż zamykania drzwi przed nosem — a to ostatnie było powszechne w tych czasach.
"Może dowiem się czegoś o nim", przyszło Zoe do głowy.
No i jakoś nie uśmiechało się jej wracać samej w tym feralnym dniu. Decyzja, którą podjęła, była tak szaleńcza, że Zoe była pełna najgorszych przeczuć. "Znaki...znaki"...
[font="Courier New"](...)Zanim zawirują ostatnie przed oczami
Psychodeliczne koła przedsennych majaczeń
Oddam za biel czystą jej dzisiejsze barwy
Tak bardzo wyzbyte dawnych swoich znaczeń


Febrę śmiertelną, różowe więc wypieki
Na liniejących ścianach brunatne zacieki
Żółć promieniotwórczą
I szpitalną zieleń
Brudną przezroczystość stłuczonych butelek
Krew rdzawą, czerwień krwawą
Błękit sinej skóry
Niezdrowo matowych tęczówek lazury


Wypłucz proszę, kolory, jak kiedyś na kanwę
Losu mojego prządko, naniosłaś te barwy
Rozszczepione w pryzmacie twojego kaprysu
Złącz je razem teraz w supeł życiorysu
[/font][font="Courier New"]
Białą flagę wywieszam i prawdą bieleję:
Że wtedy przed oczami wcale nie ciemnieje
Płonąc w blasku z nadzieją jedną pozostanę
W nim wyprażone – barwy zostaną wyprane
[/font] [font="Courier New"]

(Z wiersza: \"Biel\", listopad 2011. Nie kradnij. Wkurzony autor jest gorszy niż radiacja.)




[/font]
Odpowiedz
"Znaki są wszędzie", jak mawiała pewna starowinka przychodząca na msze Archivalda, gdy jeszcze cały wasza Wspólnota mogła pomieścić się w dziesięciu ławach opuszczonej przez baptystów kaplicy. W Salt Lake znaki, zwłaszcza te drogowe, wykorzystywano za pomocą miejscowego prostego kodu do informowania o położeniu świątyń poszczególnych kultów, co było równie potrzebne miejscowym, co pomocne dla przyjezdnych. Mimo gogli twoja twarz, postawa, a może ton głosu były wystarczający czytelnymi znakami dla Franka, by mógł odczytać z nich powstałą w twej duszy niepewność.
- Nie sądzę, byś powinna wracać sama w tę "uroczą" noc. - powiedział, jakby odczytując twe ostatnie myśli. - Rozumiem, że taka nagła zmiana nie jest dla ciebie łatwa. Chciałabyś o coś zapytać...? Porozmawiać? - pytał, gdy zaczęliście iść w kierunku twojego domu.
Odpowiedz
Zaskoczyła Zoe i nieco zmieszała reakcja Callahana. Może trochę zaniepokoiła? To znaczy, właściwie, nie tyle sama reakcja, co fakt, że dziewczynie nie idzie jeszcze zbyt dobrze ukrywanie własnych uczuć. Kamienna twarz, żelazne spojrzenie, bla-bla, cholera, wszystko to potrzebne było w dzisiejszym świecie, ale tylko ktoś taki jak Frank nie wyglądałby z taką pozą głupio!
— Dzięki — uśmiechnęła się. — Właściwie to kogoś takiego jak ty można by zapytać o wiele spraw. Nikt nic o tobie więcej nie wie, a możan rzec, że jesteś tutaj sędzią — kontynuowała bez fałszywych pochlebstw, bezpośrednio i szczerze. — Archivald też ma swoje tajemnice. Czasami zdaje mi się, że był kimś więcej niż zwykłym wojskowym...
Przerwała na chwilkę, by popatrzeć na jeden z neonów. Właściwie to nie był neon, Gwiazda Chaosu, upleciona z drutu, przystrojona świecidełkami podobnymi do choinkowych. Tajemnicza, nieco złowroga, jak sam kult. Ale piękna na swój sposób. Tak, SLC było w swoim zniszczeniu piękne, gdy nadciągała wieczorna szarówka. Światła były jak nimb, mogłeś, człowieku, uwierzyć, że to nie rdza, lecz chrom lśni w tym blasku, że pada on na porządne domy, nie rudery.
Zoe mieszkała od jakiegoś czasu pod nieco lepszym adresem, niż kiedy była mała. Barak z dykty, falistej blachy i wraków zastąpiły nieźle zachowane ruiny starej kamienicy, które, połatane starannie, służyły teraz za domostwo kilkorgu osobom. Dobrze zachowane, choć osmalone do najgłębszej czerni schody wiodły na górną kondygnację, gdzie w ciasnych, ale nawet miłych klitkach mieszkało przez ścianę z masy papierowej wiecznie skłócone, hałaśliwe małżeństwo Duttonów. Ona zajmowała pokoik z kuchnią-piecykiem, u niego stał zachowany, trochę wygięty, ale sprawny sejf. Zapewne w sejfie spoczywało więcej rupieci niż dóbr, ale... Ale, ha!!! Marsha Dutton wciąż się żaliła, że mąż pozbawia ją dochodów, których pilnuje jak jaki smok jaskini, Jaocb Dutton zaś kazał jej milczeć, skoro ma cieplejszy pokój z kuchenką, cieszyć się powinna, męcząca, zrzędliwa baba.
Na dole rezydowały Zoe i wdowa Rooney oraz Rufus, chemik. Nawet przy tak dobrotliwej osobie, jak ta starsza pani, Zoyka nie dała rady pracować u siebie. Zajmowała więc także prowizoryczny warsztat nieopodal, służący jednocześnie, o zgrozo, za skład opału i miejscowy magazyn dla ubogich — składzik, na który wrzucano graty z przedziału "nam już przydać się nie mogące, ale ktoś biedniejszy skorzysta". Zoyka wiele razy zbierała się, by postarać się o inny lokal, przecież w takich warunkach mogła któregoś dnia wylecieć w powietrze. I zawsze brakowało jej odwagi albo uznawała, że komuś innemu należy się upatrzone miejsce. Koniec końców, siedziała większość czasu w szopie, od czasu do czasu nawiedzając swój kąt: przedzielony na pół większy pokój, dawny salon, z którego część zajmowała wdowa. Tam zamierzała "przyjąć" Franka.
— Czasem zastanawiam się, jak możliwe jest dożyć tu śmierci... Trochę mnie to przeraża... — powiedziała jeszcze w odpowiedzi na drugą część spostrzeżenia swojego znajomego.
[font="Courier New"](...)Zanim zawirują ostatnie przed oczami
Psychodeliczne koła przedsennych majaczeń
Oddam za biel czystą jej dzisiejsze barwy
Tak bardzo wyzbyte dawnych swoich znaczeń


Febrę śmiertelną, różowe więc wypieki
Na liniejących ścianach brunatne zacieki
Żółć promieniotwórczą
I szpitalną zieleń
Brudną przezroczystość stłuczonych butelek
Krew rdzawą, czerwień krwawą
Błękit sinej skóry
Niezdrowo matowych tęczówek lazury


Wypłucz proszę, kolory, jak kiedyś na kanwę
Losu mojego prządko, naniosłaś te barwy
Rozszczepione w pryzmacie twojego kaprysu
Złącz je razem teraz w supeł życiorysu
[/font][font="Courier New"]
Białą flagę wywieszam i prawdą bieleję:
Że wtedy przed oczami wcale nie ciemnieje
Płonąc w blasku z nadzieją jedną pozostanę
W nim wyprażone – barwy zostaną wyprane
[/font] [font="Courier New"]

(Z wiersza: \"Biel\", listopad 2011. Nie kradnij. Wkurzony autor jest gorszy niż radiacja.)




[/font]
Odpowiedz
- Co takiego? - zapytał Callahan, siadając w na wpół pożartym przez mole, na wpół rozdrapanym przez koty fotelu. - Śmierć? Czy perspektywa życia? Czy może cały ten świat, ze śmiercią czającą się na każdym kroku i nędzną namiastką życia, niegodną nawet karaluchów, które notabene wyszły na tym wszystkim chyba najlepiej?
Odpowiedz
"Dożyć śmierci... No ładnie palnęłaś, Zoe", pomyślała Zoyka.
Ale też nie dziwiła ta nieco paradoksalna wypowiedź, gdy zdać sobie sprawę, że wyrażenie "dożyć starości" zdezaktualizowało się. Bo kto był dziś stary? Garstka tych spośród ocalałych, którzy w momencie ataku Molocha dawno przeżyła młodość. Stąd też "dożyć śmierci" — czyli zgonu człowieka poczciwego, pośród bliskich, pod dachem, we własnym domu. "Dożyć śmierci" było więc całkiem sensownym celem: doczekać momentu, kiedy przyjdzie kostucha, czy to w asyście tej, czy innej choroby — kiedy przyjdzie sama z siebie, nie wezwana przez Przypadek: mutków, gangerów czy wypadki drogowe.
Zatem... "Dożyć śmierci" tutaj, w Salt Lake City? Nigdy się nie dowiedzieć, co jest poza, nie wyściubić nosa, nie sprawdzić, czy obrana droga miała sens, nie rozgryźć tajemnicy Molocha, nie ujrzeć Kanady, nawet spalonej?
— Wstyd to powiedzieć, ale chyba perspektywa życia — odparła nieco niechętnie, jakby przełamując się, po dłuższym milczeniu. — Naprawdę cenię sobie tych ludzi i są mi bliscy, ale mam czasem wrażenie, że przesypiam życie. Samej śmierci się nie boję, raczej tego, że zasłużę sobie na najpaskudniejszy jej rodzaj... Noo, i tego co będzie potem, jeśli nie zdam egzaminu...
Widać było po Zoyce, że nie spędziła życia w towarzystwie, bo gaduła i osoba, której wszędzie pełno, miałaby bardziej podzielną uwagę. Tymczasem Petite nic nie szło. Przekroczywszy próg, uświadomiła sobie, że cały ten czas paradowała z ranką na policzku. Ledwie dostrzegła ułamane lusterko samochodowe, które służyło jej do codziennej toalety, prawie je stłukła. Potem ulała zbyt wiele spirytusu na wygotowany gałganek, robiący za gazik. W pomieszczeniu rozszedł się ostry zapach alkoholu. Cięta ranka miała równe brzegi, nie była głęboka, zaczynała się więc już schodzić, zmieniwszy w skośną, wypukłą kreskę. Policzek był nieco opuchnięty i zaczerwieniony, ale wyglądało na to, że jest dobrze. Chyba... Sama czynność zajęła Zoe nieco dłuższą chwilę niż powinna, co ją tylko zdenerwowało. Łokciem strąciła puszkę z napisem "Cocoffee". Syknęła ze złością, zdjęła czapkę i gogle, które zsuwały się na czoło. Podniosła puszkę i mówiła dalej, wrzucając po jednej ciemnobrązowej pastylce do dwóch glinianych kubeczków, które zrobiła, będąc jeszcze dzieckiem, pomalowanych na — o zgrozo — świński róż.
— Nie powinny być zbytnio radioaktywne — zachichotała, wiedząc, że nie da się do końca zdezaktywować gliny ze współczesnych Stanów. Dolała do krzywych kubków nieco wody, wciąż trochę ciepłej. Mimo tego, że kuchenka ledwo dychała i groziła katastrofą, Zoyka czasem jej używała. — Jak byłam młodsza, myślałam, że nad "-ffee" powinno się wstawić kreskę, akcent, się znaczy. Jedno "f" skreślałam i dorysowywałam kreskę. Zawsze myślałam, że to się powinno czytać jako: "Czekoladowa wróżka", po francusku, zatem jest w tym błąd. tymczasem to jakiś wyrób czekoladopodobny, ale szprycowany laboratoryjnie kofeiną, nawet nieźle smakuje. Ponoć na tym cholernym Posterunku to wymyślili, bezduszne, niewierne zdolniachy. Dał mi to pewien kupiec wędrowny, któremu naprawiłam uprząż. Chciał mnie z Jenny nawrócić na jakiegoś świadka, Jehowy bodajże... Karaluchy? Może i wyszły lepiej, ale ja wolę myśleć i czuć jak człowiek. Proszę! Zanim coś zjem, mam w zwyczaju się rozgrzać.
Podsunęła sobie zydel z paskudnie sklejoną nogą i usiadła tak jak zwykle, "na amerykankę", jedną nogą zarzucając na drugą, w końcu nie nosiła sukienek. Oparła obie dłonie, już bez rękawiczek, o kubek i spojrzała znad brzeżka paskudnego tworu rąk własnych na Franka. Jej oczy się uśmiechały, była rozgadana... Och, wszystko jest dobre na to, żeby ukryć nerwy. Chciała też, żeby rozmowa nabrała swobody, by móc podpytać Callahana o to i owo.
[font="Courier New"](...)Zanim zawirują ostatnie przed oczami
Psychodeliczne koła przedsennych majaczeń
Oddam za biel czystą jej dzisiejsze barwy
Tak bardzo wyzbyte dawnych swoich znaczeń


Febrę śmiertelną, różowe więc wypieki
Na liniejących ścianach brunatne zacieki
Żółć promieniotwórczą
I szpitalną zieleń
Brudną przezroczystość stłuczonych butelek
Krew rdzawą, czerwień krwawą
Błękit sinej skóry
Niezdrowo matowych tęczówek lazury


Wypłucz proszę, kolory, jak kiedyś na kanwę
Losu mojego prządko, naniosłaś te barwy
Rozszczepione w pryzmacie twojego kaprysu
Złącz je razem teraz w supeł życiorysu
[/font][font="Courier New"]
Białą flagę wywieszam i prawdą bieleję:
Że wtedy przed oczami wcale nie ciemnieje
Płonąc w blasku z nadzieją jedną pozostanę
W nim wyprażone – barwy zostaną wyprane
[/font] [font="Courier New"]

(Z wiersza: \"Biel\", listopad 2011. Nie kradnij. Wkurzony autor jest gorszy niż radiacja.)




[/font]
Odpowiedz
← Sesja Neuroshimy

Sesja CSki - Odpowiedź

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...