Pośród kłębów papierosowego dymu, dźwięków muzyki, rozmów i urywanych śmiechów unoszących się w powietrzu, siedziałaś na miękkiej sofie "Edenu", jednej z porządniejszych knajp w Salt Lake, czekając niestrudzenie na kogoś, kto miał przyjść na spotkanie z tobą w imieniu Archivalda. Przy dość minimalistycznym wystroju i ciemnej tonacji wnętrza, "Eden" rozświetlały neony przedstawiające symbole niemal wszystkich Kościołów i kultów, jakie istniały w mieście. Nad barem elektryczną czerwienią pluło gościom do drinków Czerwone Słońce pojebów od Grimberga, nad kiblem wił się wściekle zielony zwierz Kultu Węża, nad parkietem wirowała obłąkańczo dyskotekowa kula, rzucająca wszędzie wokół islamskie półksiężyce. Ty siedziałaś dokładnie pod zbitymi razem znakami HC, sącząc leniwie herbatę, za zamówienie której barman poczęstował cię spojrzeniem zarezerwowanym dla największych psycholi i modliłaś się, by którykolwiek z pastorów miał się zjawić, zjawił się szybko...
... i uwolnił cię od tego fanatyka.
- Mówię prawdę, mogę przysiąc na krzyż i gitarę, widziałem go. - zapewniał po raz piąty w ciągu dziesięciu minut Bill McCoy. - Objawił mi się wczoraj w nocy, on sam, sam Król, jedyny i nieśmiertelny. Przekazał mi, bym wytrwał w wierze i głosił prawdę o Nim jeszcze mocniej, niż dotąd czyniłem. Bym nie wstydził się swego głosu, bo on sam natchnie mnie swoim geniuszem i...
Kolejne słowa Bila przelatywały obok twych uszu wraz z głębokim westchnieniem wydobywającym się z płuc. Wyznawcy Kościoła Nieśmiertelnego Króla byli skrajnie nieszkodliwi i jeszcze skrajniej upierdliwi, choć wszyscy mieszkańcy i kultyści tolerowali ich jako nieszkodliwych i generalnie rzecz biorąc pociesznych oszołomów. W istocie tak właśnie było - przyjaźni, bezpośredni, zawsze zabawowi i otwarci, nadawali się teoretycznie na idealnych kumpli do piwa czy wypadu na wieczór.
Ale ile, na wszystkie świętości i do kurwy nędzy, można było słuchać pierdolenia o Zmartwychwstały Elvisie Presleyu?!
Tak, o tym mogli nawijać bez końca, przekonując wszystkich Bogu ducha winnych nieszczęśników o ukojeniu, radości i nadziei płynącej z przyjęcia Dobrej Nowiny o zmartwychwstaniu "Króla", wraz z którym odrodzi się Prawdziwy Duch Stanów, a wraz z nim cały naród i w konsekwencji świat. Dałoby się to przeżyć, jak i ich dzwony, cekiny, tandetne kamizelki, żelowane włosy i parę innych detali, ale ich metodą ewangelizacji, na nieszczęście dla wszystkiego, co żyje, był śpiew. Rzecz jasna nie jakiś tam gospel czy podobne pierdoły, nieeee...
Była wszak tylko jedna, nieśmiertelna muzyka.
- Hej, Zoyka, zaśpiewaj ze mną! Hej tam, barman! Wyłącz no te hałasy i zapodaj "Love me tender"! - ku twemu przerażeniu zawołał w stronę baru.