Słońce...
żar lejący się z nieba, odciskający się na twym grubym, szczelnym ubiorze ciężki piętnem gorąca.
Pył. Wszędzie pył, piach, kurz... Tumany wzbijane w powietrze przez zbłąkane podmuchy orzeźwiającego wiatru.
Była to pustynia. Jak niemal wszystko dzisiaj, niemal wszędzie, gdzie poszedłeś. Od jedenastu dni nie spotkałeś jednak pół człowieka ani zwierzęcia, nie licząc jednego zmutowanego psa. Mimo to szedłeś spokojnie przed siebie, choć nie byłeś w stanie określić położenia, a jedynie ogólny kierunek, w którym zmierzałeś wraz ze swym zwierzęcym towarzyszem.
Apenimon wysunął swój cienki, długi język by zbadać temperaturę i wilgotność powietrza, po czym zasyczał z trzewi w wyraźnym niezadowoleniu. Uspokajająco poklepałeś go po twardym, łuskowatym łbie pełnym wypustek i zrogowaceń.
Nie był to pierwszy raz, gdy wędrowaliście tak bez wyraźnego celu i kierunku, z kurczącymi się zapasami wody i żywności, czekając tylko na to, co przyniosą ci Duchy. I na pewno nie ostatni.
Obok spękanej, jałowej ziemi, pokrytej szczeciną uschniętego diabelskiego ziela i kamieni, rozciągała się równie spękana i poznaczona bliznami czasu droga, asfaltowe wspomnienie po cywilizacji dawnego świata, pogrzebane w grobowcu jego niepamięci.
Powietrze na horyzoncie drgało, niczym szarpana nerwowo struna, ukazując niewyraźne, złudne kształty, tak często przywodzące do zguby niewprawnych głupców, którzy wędrowali po pustkowiach wbrew swemu przeznaczeniu. Znałeś wiele podstępów starej i nowej przyrody, jednak tym razem było możliwe, że majaczące na horyzoncie kształty istotnie są jakimiś zbliżającymi się z oddali obiektami.
Apenimon syknął ponownie, rozglądając się leniwie za jakąś ofiarą. Mimo to czułeś jego zdenerwowanie. Nie jadł od tygodnia, a choć było to stanowczo za mało, by zagrozić jego zdrowiu, to po takim okresie głodu robił się nerwowy i zrzędliwy.