[ Ilustracja jeśli sobie życzysz ]
Siedziałeś na ziemi, słuchając szeptów szalejącej poza jaskinią piaskowej zamieci. Jedną ręką kreśliłeś w brudzie i pyle rytualny ideogram, drugą wygrzebywałeś potrzebne przedmioty z kupki tego, co pozostało po waszym środku transportu.
Jaskinia była w gruncie rzeczy górą złomu, żelastwa pozostałego po dziesiątkach zbitych w jedną kupę samochodów, których tysiące mijałeś już wzdłuż pozostałości głównych autostrad do Detroit. Gór żelastwa takich, jak to, było wystarczająco dużo, by w razie nadchodzącej burzy łatwo było znaleźć sobie relatywnie szczelne schronienie.
- A ten znowu będzie żarł metal, no nie mogę, po prostu nie mogę, na pamięć mojej świętej pamięci babki, pierdolnę po prostu. Noż jebaniutki... - nadawał niczym automat twój towarzysz, obserwując - nie po raz pierwszy z resztą - jak przygotowujesz przedmioty do spalenia, by nawiązać kontakt z Duchami. Tym razem były to jednak pozostałości jego Forda Taurusa, w którego szczątkach hulał właśnie piach i wiatr. Wóz Ernando Gomeza, który przewiózł cię przez całą drogę aż z Illinois, pamiętał jeszcze czasy sprzed wojny. Tak twierdził jego właściciel i ten jeden raz byłeś gotów zawierzyć słowom swojego kompana z Vegas. Gdybyś miał też jego skłonność do hazardu, byłbyś gotów postawić swój tomahawk w zakładzie o to, że ów Ford był starszy od najstarszego mężczyzny w twoim plemieniu, a to oznaczało, że był to naprawdę zabytek.
Mimo wszystko ten zabytek jakimś cudem przejechał Stany w poprzek, a potem zawiózł cię znad Missisipi aż tutaj, we względne pobliże Detroit. Układ był prosty - Gomez znał się na pokerze, robieniu z gamblerów frajerów oraz hawajskich koszulach, które nosił zawsze i wszędzie, jednak elektronika była dla niego magią czarniejszą od chmury Tornado, zaś o samochodach wiedział tyle, że jeżdżą. Zgodziłeś się podtrzymać Ducha jego wozu przy tej fizycznej formie w zamian za darmową podwózkę na północ, co wydawało się ofertą równie korzystną, co jedyną. Kilka nocy przed waszym spotkaniem twojego konia zeżarły jakieś zbłąkane mutanty, a choć podróż na własnych nogach nie przerażała cię w żadnej mierze, to konie mechaniczne (choćby i "rdzawego umaszczenia") były znacznie bardziej atrakcyjną formą przemieszczania się.
Ernando okazał się radosnym, choć nieco upierdliwym kompanem. Łysiejący brunet koło trzydziestki, z pociągłą twarzą, okrągłych, rozbieganych oczach i twarzy, z której ani na chwilę nie schodził uśmiech, a także ustach, które nie zamykały się nawet na moment. Lubił mówić i nie przeszkadzało mu, gdy zamiast odpowiedzi czy aktywnego słuchania podczas jego wywodów rozlegało się ciche pochrapywanie Indianina na siedzeniu pasażera. Gomez posiadał też imponujący zestaw wszelkiej maści naszyjników o religijnym lub magicznym znaczeniu - pięć rodzajów krzyży, cztery rodzaje gwiazd, kilka indiańskich lub pseudoindiańskich symboli i przynajmniej dziesięć znaków najdziwniejszych kultów z Salt Lake. Na twój gust jeśli choć połowa z nich miała faktyczne powiązanie z jakimiś duchami, Gomez powinien skończyć marnie za taką ich obrazę.
Działo się jednak inaczej, czego najlepszym dowodem był fakt, że prehistoryczny Taurus wciąż trzymał się w jednym kawałku. Oczywiście swój poważny udział w tym wszystkimi miały twoje działania, ale nawet twe umiejętności mogłyby nie wystarczyć na taką korozję na kółkach.
Ostatecznie stało się - dwie godziny temu skrzynia biegów po prostu rozsypała się Gomezowi w rękach, zaś do jej buntu dołączyła równolegle chłodnica (którą poskładałeś wcześniej z elementów przytaszczonego nie wiadomo po co grzejnika) oraz alternator.
Tak oto siedzieliście teraz w jaskini utworzonej przez kilkanaście samochodowych szkieletów, do których wkrótce dołączyć miał też Ford Ernanda. Do Detroid mieliście przynajmniej dwa dni drogi, a mając na podorędziu kilka przydatnych pozostałości po świętej pamięci Taurusie, wolałeś zaoszczędzić zapasy wody. Dlatego z kupki wymontowanych elementów, których stan pozwalał sądzić, że zamieszkiwały je wciąż żywe Duchy, wyjąłeś dwie świece zapłonowe, które umieściłeś w środku wyrysowanego ideogramu. Spalając je i uwalniając ich Duchy od bezużytecznej już powłoki, zamierzałeś wprowadzić się w płytki trans, który uwolniłby twego własnego Ducha od potrzeb fizycznego ciała przynajmniej na jedną noc. Zapasy mimo wszystko wolałeś zostawić na później. Ostateczny cel twojej podróży był jeden - zobaczyć Jego, samego Boga Bogów, który pożerał niestrudzenie kolejne połacie tej spaczonej ziemi. Przez ostatnie miesiące jedynym twym kierunkiem była północ, a teraz, nareszcie, byłeś o krok od miejsca, z którego byłbyś już o krok od Niego. W Detroit na pewno znajdą się szaleńcy, którzy równie ochoczo jak ty (choć może z innych pobudek) ruszą prosto w paszczę Bestii.
A przynajmniej tak twierdził Ernando.
- Stary, jak babcię kocham, ja naprawdę rozumiem twoje religijne uczucia i pewnie Moloch się bardzo cieszy, jak palisz jego mechaniczne dzieci czy jak to tam zwał, ale to są NAPRAWDĘ DOBRE świece, można je opchnąć za kilkanaście porządnych gambli, zamiast spalać ot tak po prostu. - nawijał bez opamiętania i niemal bez przerw na oddech. Zauważyłeś, że niemal przy każdej okazji Ernando wspominał swoją babkę lub dziadka. Zauważyłeś też, że jeśli wierzyć wszystkim wspominkom i opowieściom, miał ich jak dotąd piętnaścioro.
- Chyba, że chcesz się sztachnąć, to zupełnie inna sprawa, ale wtedy to sam mogę ci dać coś sto razy lepszego po dwieście razy lepszej cenie. Dosik, mam tu gdzieś czysty gram ziółka prosto z Miami, nawet twój szaman czy kto tam nie miał takiego stuffu, masz to jak w banku. Po tym nawet te ich dwudziestometrowe aligatory odpływają w przestrzeń, dla ciebie to będzie tylko dziesięć... gdzie ja, co ja mówię?! pięć gambli plus tamta maseczka przeciwgazowa, bo tobie przecież do niczego ona nie potrzebna...
Siedziałeś na ziemi, słuchając szeptów szalejącej poza jaskinią piaskowej zamieci. Jedną ręką kreśliłeś w brudzie i pyle rytualny ideogram, drugą wygrzebywałeś potrzebne przedmioty z kupki tego, co pozostało po waszym środku transportu.
Jaskinia była w gruncie rzeczy górą złomu, żelastwa pozostałego po dziesiątkach zbitych w jedną kupę samochodów, których tysiące mijałeś już wzdłuż pozostałości głównych autostrad do Detroit. Gór żelastwa takich, jak to, było wystarczająco dużo, by w razie nadchodzącej burzy łatwo było znaleźć sobie relatywnie szczelne schronienie.
- A ten znowu będzie żarł metal, no nie mogę, po prostu nie mogę, na pamięć mojej świętej pamięci babki, pierdolnę po prostu. Noż jebaniutki... - nadawał niczym automat twój towarzysz, obserwując - nie po raz pierwszy z resztą - jak przygotowujesz przedmioty do spalenia, by nawiązać kontakt z Duchami. Tym razem były to jednak pozostałości jego Forda Taurusa, w którego szczątkach hulał właśnie piach i wiatr. Wóz Ernando Gomeza, który przewiózł cię przez całą drogę aż z Illinois, pamiętał jeszcze czasy sprzed wojny. Tak twierdził jego właściciel i ten jeden raz byłeś gotów zawierzyć słowom swojego kompana z Vegas. Gdybyś miał też jego skłonność do hazardu, byłbyś gotów postawić swój tomahawk w zakładzie o to, że ów Ford był starszy od najstarszego mężczyzny w twoim plemieniu, a to oznaczało, że był to naprawdę zabytek.
Mimo wszystko ten zabytek jakimś cudem przejechał Stany w poprzek, a potem zawiózł cię znad Missisipi aż tutaj, we względne pobliże Detroit. Układ był prosty - Gomez znał się na pokerze, robieniu z gamblerów frajerów oraz hawajskich koszulach, które nosił zawsze i wszędzie, jednak elektronika była dla niego magią czarniejszą od chmury Tornado, zaś o samochodach wiedział tyle, że jeżdżą. Zgodziłeś się podtrzymać Ducha jego wozu przy tej fizycznej formie w zamian za darmową podwózkę na północ, co wydawało się ofertą równie korzystną, co jedyną. Kilka nocy przed waszym spotkaniem twojego konia zeżarły jakieś zbłąkane mutanty, a choć podróż na własnych nogach nie przerażała cię w żadnej mierze, to konie mechaniczne (choćby i "rdzawego umaszczenia") były znacznie bardziej atrakcyjną formą przemieszczania się.
Ernando okazał się radosnym, choć nieco upierdliwym kompanem. Łysiejący brunet koło trzydziestki, z pociągłą twarzą, okrągłych, rozbieganych oczach i twarzy, z której ani na chwilę nie schodził uśmiech, a także ustach, które nie zamykały się nawet na moment. Lubił mówić i nie przeszkadzało mu, gdy zamiast odpowiedzi czy aktywnego słuchania podczas jego wywodów rozlegało się ciche pochrapywanie Indianina na siedzeniu pasażera. Gomez posiadał też imponujący zestaw wszelkiej maści naszyjników o religijnym lub magicznym znaczeniu - pięć rodzajów krzyży, cztery rodzaje gwiazd, kilka indiańskich lub pseudoindiańskich symboli i przynajmniej dziesięć znaków najdziwniejszych kultów z Salt Lake. Na twój gust jeśli choć połowa z nich miała faktyczne powiązanie z jakimiś duchami, Gomez powinien skończyć marnie za taką ich obrazę.
Działo się jednak inaczej, czego najlepszym dowodem był fakt, że prehistoryczny Taurus wciąż trzymał się w jednym kawałku. Oczywiście swój poważny udział w tym wszystkimi miały twoje działania, ale nawet twe umiejętności mogłyby nie wystarczyć na taką korozję na kółkach.
Ostatecznie stało się - dwie godziny temu skrzynia biegów po prostu rozsypała się Gomezowi w rękach, zaś do jej buntu dołączyła równolegle chłodnica (którą poskładałeś wcześniej z elementów przytaszczonego nie wiadomo po co grzejnika) oraz alternator.
Tak oto siedzieliście teraz w jaskini utworzonej przez kilkanaście samochodowych szkieletów, do których wkrótce dołączyć miał też Ford Ernanda. Do Detroid mieliście przynajmniej dwa dni drogi, a mając na podorędziu kilka przydatnych pozostałości po świętej pamięci Taurusie, wolałeś zaoszczędzić zapasy wody. Dlatego z kupki wymontowanych elementów, których stan pozwalał sądzić, że zamieszkiwały je wciąż żywe Duchy, wyjąłeś dwie świece zapłonowe, które umieściłeś w środku wyrysowanego ideogramu. Spalając je i uwalniając ich Duchy od bezużytecznej już powłoki, zamierzałeś wprowadzić się w płytki trans, który uwolniłby twego własnego Ducha od potrzeb fizycznego ciała przynajmniej na jedną noc. Zapasy mimo wszystko wolałeś zostawić na później. Ostateczny cel twojej podróży był jeden - zobaczyć Jego, samego Boga Bogów, który pożerał niestrudzenie kolejne połacie tej spaczonej ziemi. Przez ostatnie miesiące jedynym twym kierunkiem była północ, a teraz, nareszcie, byłeś o krok od miejsca, z którego byłbyś już o krok od Niego. W Detroit na pewno znajdą się szaleńcy, którzy równie ochoczo jak ty (choć może z innych pobudek) ruszą prosto w paszczę Bestii.
A przynajmniej tak twierdził Ernando.
- Stary, jak babcię kocham, ja naprawdę rozumiem twoje religijne uczucia i pewnie Moloch się bardzo cieszy, jak palisz jego mechaniczne dzieci czy jak to tam zwał, ale to są NAPRAWDĘ DOBRE świece, można je opchnąć za kilkanaście porządnych gambli, zamiast spalać ot tak po prostu. - nawijał bez opamiętania i niemal bez przerw na oddech. Zauważyłeś, że niemal przy każdej okazji Ernando wspominał swoją babkę lub dziadka. Zauważyłeś też, że jeśli wierzyć wszystkim wspominkom i opowieściom, miał ich jak dotąd piętnaścioro.
- Chyba, że chcesz się sztachnąć, to zupełnie inna sprawa, ale wtedy to sam mogę ci dać coś sto razy lepszego po dwieście razy lepszej cenie. Dosik, mam tu gdzieś czysty gram ziółka prosto z Miami, nawet twój szaman czy kto tam nie miał takiego stuffu, masz to jak w banku. Po tym nawet te ich dwudziestometrowe aligatory odpływają w przestrzeń, dla ciebie to będzie tylko dziesięć... gdzie ja, co ja mówię?! pięć gambli plus tamta maseczka przeciwgazowa, bo tobie przecież do niczego ona nie potrzebna...