Błoto pryskało spod twoich buciorów. Błoto śmierdzące i, jak się domyślałeś, radioaktywne. Przebiegając z ogromną prędkością przez bramę budynku, z którego dziś zostały same ruiny, zauważyłeś kątem oka dwójkę varrenów, już dopadających do twoich łydek. Przeskoczyłeś przez niewielki murek, rozpruwając ryj jednego za pomocą trzymanej w dłoniach strzelby. Drugiemu, gdy skoczył ci do gardła, pozwoliłeś wgryźć się w kolbę, tylko po to, by ułamek sekundy później grzmotnąć nią o betonową płytę budynku. Ze strzelby zostały drobiazgi, ale podobnie stało się z łbem jaszczura.
Gnoje, które cię goniły, nie próżnowały, podczas gdy ty tarzałeś się ze zwierzyną. Strzał zrykoszetował koło ucha, drugi uderzył już w filar, za który wbiegłeś. Spora sala budynku kończyłą się wyrwą, dobrym miejscem na schowanie się i pułapkę. Nie czekałeś długo, puściłeś się pędem. Stukot i posapywanie wojowników Krwawej Hordy było coraz wyraźniejsze. Tym większe było twoje zdziwienie, gdy zobaczyłeś, że za wyrwą w murze czeka na ciebie kilkudziesięciumetrowa przepaść, uskok na środku pozornie płaskiej równiny. Trzech za tobą zdążyło dobiec na odległość strzału z pistoletu.
Kurwa, bez pompy jak bez ręki - skwitowałem sprawę krótko. Sytuacja nie wyglądała ciekawie. Ba, była wręcz tragiczna - za wyrwą miała być "szeroka droga", a jest głęboki dół, co zdeczka krzyżuje plan ucieczki (w ogóle, do czego to doszło, żebym to JA musiał mieć jakikolwiek plan ucieczki?!).
Żyję już zbyt długo, by ryzykować i jednym głupim posunięciem przegrać życie. Tylko które z posunięć okaże się głupie? Oba wydają się być równie idiotyczne. Ale walić to, za mało czasu na myślenie.
W biegu sięgam do pleców, by dobyć granatnik i wykonać manewr, który zawsze, ale to zawsze chciałem zrobić, ale nigdy nie było dostatecznie dużej publiczności. Teraz też jej nie ma, ale sprawy mają się tak bardzo z dupy, że nie ma się co szczypać.
Przy kolejnym susie wybijam się od ziemi w taki sposób, by w locie dokonać rotacji o 180 stopni, spojrzeć tym skundlonym fiutkom w oczy i na oślep pizgnąć w ich kierunku "z granata". He, he. Przy okazji zobaczę ilu ich tam jeszcze jest i może jakimś cudem nie przelecę przez wyrwę chuj wie gdzie. Po cholerę ja się tu w ogóle zapuściłem?!
Jak pomyślałeś, tak zrobiłeś. Przelatując nad ostatnim kawałkiem twardego gruntu wypaliłeś granat prosto w stronę przeciwników, którzy teraz zdawali się być dwa razy bliżej niż jak ostatnio spojrzałeś. Granat, koziołkując, poleciał w stronę kolan największego z nich, odbijając się od ziemi ze złowieszczym stukotem. Zza jego pleców wyłonił się jednak trzeci varren, którego wcześniej nie zauważyłeś. Zamiast zaatakować, jak to jaszczury mają w zwyczaju, jednym susem skoczył na spotkanie granatu... i go pożarł. Odczekałeś w kompletnym zdziwieniu sekundę, po której powinna nastąpić eksplozja i wtedy varrena nieco nadęło, wybałuszył oczy, zrobił głupią minę i wreszcie pierdnął donośnie, niczym w starej kreskówce.
Sytuacja wydawała się absurdalna, zwłaszcza, że nie potrafiłeś jednoznacznie określić jak trafiłeś na Tuchankę. Przypominałeś sobie jak przez mgłę, że chodziło o jakieś zlecenie, albo wojnę klanów... albo... nie, nie wiedziałeś do końca, jakby ktoś ci wykasował ostatnie dni z pamięci.
Bez jaj, pomyślałem w tej krótkiej chwili, gdy najlepsze (jak mi się zdawało) rozwiązanie spaliło na niczym. Pięknie.
W myśleniu nigdy nie byłem dobry, w kombinowaniu też szło mi kiepsko, więc w tym konkretnym momencie nie bardzo wiedziałem co robić. Szarża wydała mi się beznadziejną alternatywą, a za plecami nie czekało mnie chyba nic dobrego. Powinienem sobie sam w łeb walnąć już za samą tylko myśl o przylocie na Tuchankę.
Zaparłem się nogami o ziemię, zacisnąłem łapy na granatniku i, licząc na to, że w magazynku został mi jeszcze choć jeden pocisk, wymierzyłem w sufit i nacisnąłem spust. Miałem nadzieję, że tym razem pójdzie po mojej myśli, i że walący się sufit choć na chwilę zatrzyma pościg, bym mógł się pozbierać do kupy i rozejrzeć, czy za mną nie ma jakiejś półki skalnej, na którą mógłbym się dostać albo jakiejkolwiek innej drogi ucieczki.
Z okrzykiem wojennym wypaliłeś w przesuwający się sufit. Dopiero kiedy uniosłeś dłonie zorientowałeś się, że są całkiem puste, a tobą trochę kolebie. I że nie czujesz się najlepiej. Pobieżna ponowna obserwacja otoczenia utwierdziła cię w przekonaniu, że musisz leżeć na czymś ruchomym, najwyraźniej w jakimś korytarzu. Nagle zatrzymałeś się, a świat przestał się przesuwać. Przewróciłeś się na bok z wysiłkiem, uniosłeś głowę i zobaczyłeś szczerą, rozbawioną twarz ludzkiego mężczyzny o ciemniejszej niż zwykle karnacji.
- Obudziłeś się, kroganinie, wreszcie, niech cię szlag! - jego głos dotarł do ciebie, a kiedy podnosiłeś się z miejsca, zrozumiałeś, że do Tuchanki masz bardzo daleko. Blisko za to miałeś do wózka na różne materiały, na którym najwyraźniej jeszcze przed momentem cię przewożono - Ciesz się, że płaciłeś z góry, bo inaczej bym cię stąd nie wywoził tak wygodnie. Co, myślisz może że to łatwa robota, załadować schlanego do nieprzytomności żabola na wózek?
- Yyy? Co... uchhh, coś ty za jeden? - lampiłem się na typa jakbym pierwszy raz go widział, czując jakby coś siedziało mi na łbie. Gapiłem się też na swoje łapy - zupełnie puste. Dałbym sobie je uciąć, że przed chwilą trzymałem w nich broń. W ogóle dałbym sobie wiele rzeczy zrobić, że przed momentem byłem zupełnie gdzie indziej. - Co jest?! Co tu się, kurwa, dzieje?!
Bełkotałem co mi na język przyszło, chciałem rozeznać się w sytuacji. Miałem wrażenie, że czuję w sobie coś dziwnego. Zupełnie jakbym się przed chwilą czymś równo nadoił, a teraz nie mogło się zdecydować czy zostać, czy może spierdalać jedną lub drugą stroną.
W związku z powyższym, rozglądając się, głową kręciłem powoli, żeby sam na siebie nie spawiować.
Dobrą wiadomością na pewno było to, że NIE byłem na Tuchance. Z radości mógłbym się napić, uchhh...
- Robię w barze, w którym postanowiłeś schlać się aż do delirium. Wiesz ile rynkolu wygrzmociłeś? W życiu czegoś takiego nie widziałem! A najlepsze było jak skądś wziąłeś wypchanego pyjaka i rzucałeś nim w bramkarza wołając "Wybieram ciebie!" - najwyraźniej człowiek był ubawiony - Tylko potem musiałeś kombinować podnośnik hydrauliczny, żeby cię zapakować na ten wózek wy usunąć ze środka baru, bo jak padłeś to myśleliśmy, żeś zdechł na dobre.
Przypominałeś sobie. Wypłata, impreza, chlanie. Pamiętasz, że nauczony historią z Cytadeli płaciłeś z góry i mówiłeś, żeby ci więcej nie sprzedawali. Zerknąłeś na swoją kartę - nadal miałeś gotówkę, acz mniej niż ci się wydawało.
- W pytę - pokiwałem głową na znak, że kumam, ale pewnie po mojej gębie widać było, że nie jestem z całej sytuacji zadowolony.
Wszystko, co powiedział gościu, brzmiało sensownie, a biorąc pod uwagę moje dotychczasowe wypady na "jednego" - dość prawdopodobnie. Zdarzało się kończyć gorzej, ale bywało i lepiej. Nie zmienia to faktu, że miałem się wstrzymać z takim zeszmacaniem. Ciężko jednak zerwać z nawykiem przewalania świeżej "wypłaty".
Zebrałem się i postanowiłem powstać z gleby. Przecież nie będę tak na niej siedział w nieskończoność.
- A teraz gdzie jestem? - mimo wszystko nie znałem miejsca. Może tu nigdy nie byłem, a może zwyczajnie zapomniałem, że byłem. Choćby nie wiem co, ciężko mi było zorientować się w przestrzeni i czasie. Żebym tylko pamiętał, w jakiej dziurze zatrzymałem się tym razem, to walnę się na wyro i jakoś wrócę do pionu.
- To Brokeback, chłopie. Największy bar kowbojski na Arvunie! Znaczy, teraz jesteśmy przecznicę stamtąd, ale jak chcesz wrócić, to jeszcze otwarte. - za diabła nie wiedziałeś co to znaczy "kowbojski", a twój translator przetłumaczył to jako "bar dla tych, którzy hodują dla zarobku krowy na prerii". Nie miałeś ochoty sprawdzać co to krowa, ale miałeś jakieś mięsne skojarzenie. Tylko skąd preria na Arvunie? Przecież to księżyc. To widocznie musiał być jeden z "tych" barów dla bogatych chłopczyków, którzy udają zakapiorów albo co.
Kojarzyłeś to miejsce i zdążyłeś ogarnąć się akurat kiedy zobaczyłeś powiadomienie na kluczu - które najwyraźniej ustawiłeś sam sobie. Tak, przypomnienie o robocie. To był jeden z lepszych nawyków, jakie ostatnio zdążyłeś sobie wyrobić - nie chlałeś dopóki nie miałeś perspektyw na przyszłość.
Hy, hy, hy. Krowy... Może kurwy? Nazwa knajpy brzmi, jakby miała coś z dupą wspólnego. No, już. Koniec. Jakbym nie miał o czym myśleć.
- Dobra, dobra, na dziś chyba se już odpuszczę. Dzięki, człeniu - machnąłem do gościa ręką i odszedłem kilka kroków, żeby gościu niepotrzebnie się nie interesował. Przez to wszystko kompletnie zapomniałem o tej nowej robocie i kimnąć się pewnie teraz nie kimnę. No, ale mogło być gorzej.
Podłubałem przy kluczu, żeby wyświetlić zawartość. Co, gdzie, jak i kiedy. Żeby tylko nie wyszło, że zawaliłem termin. Pamiętam, że takie wtopy kończą się różnie, ale zazwyczaj nie za dobrze.
Na szczęście nie. Na miejscu miałeś stawić się dopiero jutro. Robota wyglądała na ciepłą posadkę, chociaż pojawiła się w dziwnych okolicznościach. Kilka dni temu voluska kopalnia zaczęła pilnie poszukiwać ochroniarzy. Mieściła się na mroźnej Tamgaucie, planecie w tym systemie, która znana była z tego, że niegdyś była dobrą kryjówką dla piratów i innego barachła. Teraz jednak przestępcy znudzili się najwyraźniej odmrażaniem sobie jaj i przestępczość spadła - a na planetę popłynęły pieniądze Protektoratu. Tamgauta, lub w języku tubylców "pierdolona lodówa" nie była znana z niebezpiecznej fauny - ani fauny w ogóle. Wyraźnie wyglądało to na nagły atak jakiejś przestępczej organizacji na kopalnię. Ale cokolwiek to było, wiedziałeś, że Krwawa Horda nie zajmuje się kopaniem czegokolwiek, a Słońc i tym bardziej Zaćmienia się nie bałeś.
Po wyłączeniu klucza podrapałem się po podgardlu i mlasnąłem z jako-takim zadowoleniem. Wygląda na to, że się nie zatyram, chociaż dupsko pewnie przymrożę. Praca dla volusów jakoś zawsze kojarzyła mi się z leniwym zbijaniem bąków lub innej hołoty. Na mojej prywatnej liście rzeczy łatwych i przyjemnych ustępuje miejsca chyba tylko ludzkim dupciom i żarciu.
Roztarłem łapy, "wyłamałem" je z wyraźnym strzykiem i ruszyłem tam, gdzie - o ile dobrze kumałem okolicę - chwilowo się zadekowałem. Nie zawadzi przejrzeć klamoty, sprawdzić broń, zjeść coś i na trochę się kimnąć.
Kto wie, może się nawet zepnę i sprawdzę czy w tym sypiącym się gruchocie wszystko jest na swoim miejscu. Zwłaszcza paliwo.
Dotarłeś do swojej kwatery po dwudziestu minutach marszu. Udało ci się zająć kawalerkę w jednym z niedużych budynków w mieszkalnej części dzielnicy. Wbrew pozorom na tym księżycu sztuka budowlana nie stawiała na wysokie drapacze chmur - przynajmniej w tej części miasta. Twoje mieszkanko było na drugim piętrze i nie było zbyt duże - ale wystarczało. I tak nająłeś je na lewo i zamierzałeś opuścić jutro.
Zastał cię nieporządek, dokładnie taki, jaki zostawiłeś wychodząc. Postanowiłeś nie sprzątać, a jedynie zgromadzić wszystkie potrzebne rzeczy w jednym miejscu i sprawdzić ich sprawność. Wyżarłszy wszystko, co zostało w małej lodówce, położyłeś się spać.
Obudziłeś się wypoczęty i zrelaksowany, w południe dnia następnego.
Pobudka (jak zawsze, gdy nie ma pośpiechu) trwała chyba wieki. Ziewnąłem przeciągle i charknąłem zdrowo. Zajechało, jakbym kibel otworzył, a nie gębę, a mimo to zapaszek był taki jakby swojski. Powiedziałbym, że poczułem się jak w domu, gdyby nie to, że sobie go nie przypominam.
Zlazłem z wyra i podszedłem do lodówki. Z rana zawsze chce mi się coś opitolić, a tu zonk, bo w środku pusto (zapamiętać: skoczyć po prowiant). Gapiąc się tak w tę pustkę, odruchowo podrapałem się po jajach. Raz, dwa, trzy iii cztery. Odsunąłem się od lodówki i zabrałem za zbieranie rzeczy i doprowadzanie siebie do kupy (a jak już o tym mowa - przed samym wyjściem odwiedziłem kibelek).
Już na zewnątrz raz jeszcze sprawdziłem w omni-szmelcu gdzie i kiedy mam się stawić oraz ile hajsu mi zostało, po czym ruszyłem z tobołami w stronę mojego krążownika, kurwa, szos.
Gryplan był taki, by najpierw zatankować (tym razem stateczek), potem skoczyć po jakieś zapasy na najbliższe dni (o ile mnie na nie stać) i dalej - do volusów. Pocieciować.
Zacząłeś więc swój plan systematycznie wcielać w życie. Najpierw wyskoczyłeś do pobliskiego kiosku żywnościowego i zakupiłeś to, co uważałeś za dobre i pożywne jedzenie - czyli głównie mięso. Suszone mięso, solone mięso, marynowane mięso. Twoja przyszłe posiłki nie wyglądały wcale źle. Dorzuciłeś kilka owoców, żeby nie oślepnąć z awitaminozy.
A porcie uiściłeś sumę, która przyprawiłą cię o zgrzyt zębów, ale za to twój kosmiczny zasuwacz miał pełen bak i był gotów do odlotu w każdej chwili. Po sprawdzeniu wszystkich systemów ruszyłeś w drogę. Twój prom nie był zbyt szybki, ale wystarczał, żeby wygodnie przemieszczać się w obrębie układów. Po kilku godzinach orbitowałeś już w poszukiwaniu właściwego sektora. Zauważyłeś, że Tamgatua, jak na zimną planetkę, gdzie jedyny przemysł to górnictwo, ma na orbicie dziwnie dużo instalacji. Widziałeś stację dokującą na orbicie parkingowej i przyklejony do niej wielki transportowiec. Widziałeś orbitujące na geostacjonarnej stacje wymiany rudy, nie umknął ci turiański krążownik, sunący z wolna wokół planety.
Widziałeś, jak przed tobą w atmosferę wchodzi jakiś inny, niewielki statek, prawdopodobnie lądownik większego, któy jednak wydał ci się bardzo dziwny - jego wygląd, design i sygnatura energetyczna nie była podobna do niczego, co widziałeś. Nawet więcej - ledwo spełniała standardy Cytadeli. Nie przejąłeś się tym aż tak bardzo i posadziłeś maszynę na lądowisku obok budynków kopalni, nawiązując wcześniej krótką wymianę zdań z wieżą. Temperatura na zewnątrz: -25 stopni. Stuknąłeś w termometr. -215 stopni. Atmosfery prawie brak, ciążenie: 0,2g. Kto robi kopalnie na takim zadupiu?
Wyszedłeś, jakbyś wychodził w przestrzeń kosmiczną. Kilkoma susami znalazłeś się przy budynkach, gdzie czekała już na ciebie otwarta śluza.
Lot upłynął spokojnie. Przy dźwiękach muzyki, którą skołowałem kiedyś od jakiegoś ludzkiego cwaniaka. Żadna tam elektroniczna nawalanka, a jakieś brzdękanie, czy coś. Ponoć był to kawał muzyki i kawał historii, numery starsze ode mnie, ale w sumie waliło mnie to. Liczyło się to, że dźwięki - nie wiem jakim cudem – wydawały jakieś struny (czy coś) zrobione z mocno skręconych jelit (a przynajmniej tak mi koleś powiedział, choć w sumie mógł kłamać, bo to kawał ciula był). I właśnie to było w tym tak zajebiste, że aż chciałem tego słuchać. Gościu, muzyka z flaków? No kurwa.
Podczas lotu podjadałem kupione wcześniej mięcho, poza słuchaniem tego bzdryngolenia nie miałem nic innego do roboty. Gdybym se zafundował jakiś odtwarzacz w kokpicie, mógłbym obejrzeć sobie Blasto (hanar Widmem? Bo się zesram) i jakoś by zleciało. Lepsze to niż nic.
Po tej rozrywkowej przejażdżce, wchodząc w przestrzeń Tamgatuy, aż się ucieszyłem na widok turiańskiego krążownika. Kurna, oni to łby mają. Zbudować coś takiego, będąc pospolitymi szmatami o fruwających żuchwach. Czad.
Jak już żem zlądował, zebrałem potrzebne rzeczy. Gnaty, jasna sprawa, też – w końcu nie przyleciałem tu rąbać w kopalni. Swoją drogą – kto na takim wypiździejewie robi kopalnię? W ogóle po co robić tu cokolwiek? Cwane volusy pewnie wyczaiły jakiś interes, kurna. Zesrają się, ale forsie nie przepuszczą. Zresztą, co mnie to. Płacą, więc co mi do tego.
Zamknąłem moją torpedę i ruszyłem w stronę śluzy. Tak piździło, że do śluzy doskikałem w trymiga. Przekroczyłem próg i z rozpędu zatrzymałem się parę metrów za nim. Nieprzyzwyczajony do takiego słabego ciążenia, prawie bym się z tym wszystkim wypierniczył. No, he he, ale się, kurwa, nie wypierniczyłem.
Zewnętrzne wrota śluzy zamknęły się. Przez ciebie przeszedł promień pola dekontaminacyjnego, a układy oczyszczania atmosfery prędko wymieniły cienkie gazy Tamgauty na bardziej odpowiadającą życiu mieszankę i zobaczyłeś zieloną lampkę, sygnalizującą możliwość zdjęcia hełmu. Przed tobą otworzyły się wewnętrzne wrota i zobaczyłeś spory hol, który najwyraźniej służył jako miejsce pośrednie pomiędzy obszarem mieszkalnym a przemysłowym. Utrzymane w kiepskim, nijakim stylu prefabowych budyneczków pomieszczenie mogło pomieścić z pięciuset chłopa. Teraz kręcili się po nim robotnicy - głównie ludzie, paru turian i salarian, znalazł się też Elcor, żwawo podskakujący w niskim ciążeniu. Zauważyłeś, że w wysokim pomieszczeniu ciążenie nie uległo zmianie. Spojrzałeś w prawo - było tam kolejne przejście, do śluzy prowadzącej do budynków volus-only, prawdopodobnie z amoniakalną atmosferą. Na wprost widziałeś podobne przejście, oznaczone jako strefa mieszkalno-socjalna. Po lewej zaś znaki świadczyły o przejściu do właściwej strefy kopalnianej. Stamtąd właśnie zaczęli wysypywać się robotnicy, zmiana kielkości kilkudziesięciu osób. Zauważyłeś, że co dziesiąty jest mniej lub bardziej ranny.
Stałem tak w tym holu niczym syf na środku dupy, nie bardzo wiedząc w którą stronę iść i co ze sobą zrobić. W końcu zacząłem się rozglądać. Mmmh... – mruknąłem z niezadowoleniem sam do siebie. Szukałem jakiejś voluskiej gęby, ewentualnie kogoś, kto wyglądał, jakby robił tu coś więcej poza ryciem w ziemi. Gapiłem się to na jedno wyjście z hali, to na drugie, a w końcu trzecie. Aż se sapnąłem zdrowo. Ja pier... – przekleństwo ugrzęzło mi w gardle. Pewnie bym tak stał do zesrania, gdyby nie zamieszanie od strony kopalni spowodowane końcem szychty.
Ruszyłem więc tam, zwłaszcza że część wychodzących górników była ranna. W kopalni na przodku pewnie o to nietrudno, zawsze można się o coś albo w coś przypieprzyć, ale miałem jakieś delikatne przeczucie, że to nie był zwykły wypadek tam na dole.
No i jeśli już gdzieś mam tu cieciować, to najprędzej właśnie tam.
- Kroganin! - mówili między sobą górnicy, wyraźnie podbudowani twoją obecnością - Jesteś najemnikiem? Wreszcie coś zaczęli robić!
W tłumie zauważyłeś, że ci, którzy byli ranni noszą ślady walki. Obrażenia, które odnieśli, chociaż niezbyt poważne, wyglądały na zadane wręcz, uderzeniami, kopniakami, pazurami i kłami. Ich miny, chociaż nie najweselsze, rozjaśniały się nieco, gdy przeciskałeś się między nimi. Kilku z nich wskazało ci kierunek, w którym powinieneś się udać. I faktycznie, niedaleko od głównego holu zobaczyłeś przeszklone dużymi oknami pomieszczenie, przez które można było obserwować korytarz, którym szedłeś ty, a wcześniej robotnicy. Drzwi prowadzące do niego były podpisane jako "Biuro Sztygarów, Posterunek Straży". O ile nie orientowałeś się, kim jest sztygar, to straż brzmiała nieźle.
Gdy wszedłeś, zobaczyłeś, że strażnicy są dużo bardziej poobijani niż spotkani wcześniej górnicy i wyraźnie zmęczeni, jakby ich dyżury były wyjątkowo męczące. Sztygarzy, najwyraźniej jacyś przełożeni, bo niemal wyłącznie volusy, przywitały cię jowialnie.
- Witamy, witamy! Nie spodziewaliśmy się pana tak szybko, ale to dobrze, że już się pan pojawił. - jeden z nich wskazał ci krzesło - Coś do picia, panie... erm, wyleciało mi z głowy?
- Gormot - burknąłem, sadzając dupsko na krześle. - A co do picia... strzelę sobie po robocie. Jak się teraz zasiedzę, to ciężko mi będzie dupkę ruszyć, he, he, he.
Popatrzyłem na obitych biedaków w kanciapie. Musi być gorzej niż myślałem, skoro strażnicy ledwie dają sobie radę.
- Widzę, że macie tu kurewski młyn. Wiecie w ogóle co tam się dzieje na dole? - zwróciłem wzrok na volusa. Nie chciałem nic mówić, ale coś mi się zdawało, że ja jeden tu nie wystarczę. Ale przecież się do tego nie przyznam.