Radosny czas bezczynności i paradowania z gołą dupą skończył się definitywnie. Sev wyciągnął z szafy swoje przydziałowe spodnie, dość wygodne i luźne, w jednolicie czarnym kolorze, oraz podkoszulek z symbolem jednostki. Na to grube, wygodne skarpetki i z butami w ręku przeszedł do "zbrojowni", gdzie oprócz broni i sprzętu zabranego na Hoth znajdował się jego bojowy pancerz.
Dwuczęściowy "Symbiont" krył szczelnie całe ciało komandosa, ciasno opinając korpus i nogi, jednocześnie nie krępując ruchów dzięki wykonaniu z elastycznego stopu, przypominającego nieco boandan. Sev nazywał pancerz w ten sposób ze względu na ilość technicznych udogodnień, które wedle indywidualnych preferencji zapewniano każdemu z członków SSC. On sam wybrał możliwie najmniej bajerów, lecz i tak było ich aż nadto.
Hełm, oprócz standardowego komunikatora, zawierał wyświetlacz montowany w wizjerze, który pozwalał korzystać z trzech trybów patrzenia: zwykłego, taktycznego (w którym Sev mógł wykorzystywać automatyczny celownik, nastawiany na obiekt po wydaniu komendy, a także uzyskiwać informacje o odległości dzielącej go od wybranego obiektu) oraz noktowizyjnego, na wypadek działania w nocy lub bez oświetlenia. W rogu wizjera wyświetlany był także stan baterii, która zasilała cały pancerz wraz z jego dodatkami.
Była to zmodyfikowana bateria jonowa, o niewielkiej mocy, ładująca się samoczynnie po wyczerpaniu energii. Energia ta generowała małą tarczę energetyczną, mogącą zaabsorbować jeden, góra dwa postrzały z broni średniego kalibru lub pojedynczy atak bronią energetyczną. Poza zasilaniem trybów widzenia i komunikacji, posiadała także funkcję termoregulacji i podtrzymywania podstawowych funkcji życiowych. Dzięki temu Sev nie gotował się w piachu Tatooine i nie zamarzłby na Hoth, przynajmniej nie od razu. Jednak taka zabawa zżerała energię w piorunującym tempie, w wyniku czego od zamienienia się w kostkę lodu komandosa dzieliłoby może pół godziny, a czas ten zmniejszał się wraz ze zwiększaniem lub zmniejszaniem się temperatury. Gdy zaś bateria, z tych lub innych powodów wyładowała się, jej samoczynna reaktywacja trwała minimum dwie godziny.
Właśnie dlatego Sev wolał nie polegać na technice bardziej, niż potrzeba. Przy ewentualnym postrzale pociskiem jonowym elektronikę także trafiał szlag (choć to było mało prawdopodobne, nikt raczej nie brał go za droida), a on nie miał pojęcia jak naprawić tak skomplikowane ustrojstwo. Wystarczało mu, że pot nie zalewa mu oczu w skwarze, drgawki nie utrudniają celowania na mrozie, a pancerz będąc dość twardym z zewnątrz by amortyzować ciosy nie ograniczał jego ruchów.
Symbiont posiadał także malutki panel kontrolny na wewnętrznej stronie prawego przedramienia. Sześć małych guziczków odpowiadało za programowanie działań powyższych systemów, a także za dawkowanie neurostymulantów zawartych we wszczepach. Pancerz pozwalał na użycie stymulantów adrenaliny, dawki morfiny lub specjalnego narkotyku będącego połączeniem Przyprawy z amfetaminą, niemożliwie zwiększających szybkość percepcji i reakcji organizmu. Żadnego z nich Sev nigdy jeszcze nie użył i nie zamierzał, choć nie raz było naprawdę gorąco. Za ogromną, chwilową przewagą, którą dawały stymulanty szła reakcja po ustaniu ich działania, zamieniająca użytkownika w trzęsący się ochłap, niezdolny do obrony choćby przed wściekłą gizką. Mandalorianin widział nie raz, jak świetni wojownicy stają się wrakami w wyniku uzależnienia od dopalaczy albo popełniają głupie i śmiertelne błędy, ponieważ za bardzo polegali na wyręczającym ich sprzęcie.
Ale cóż, nie można wejść do jednostki z gołą dupą, prawda?
Komandos założył na siebie pełen pancerz i hełm. Następnie przewiesił w poprzek piersi pas z nożami do rzucania. Dwa zwykłe, dłuższe, włożył w zaczepy na lewym, dwa energetyczne w zaczepy na prawym ramieniu. Swój jednoręczny, mandaloriański pistolet blasterowy umieścił w kaburze na udzie i tak uzbrojony zszedł po trapie na płytę lądowiska.