- Kurrrrwwaaaaa... - dobiegł cię odgłos. Przez moment rozważałeś alternatywy, ale po chwili byłeś pewien. To twoje myśli, powoli rozgrzewające od środka czaszkę. Dark Star? Nie, Nora Chory. Teraz już nie Chory, właściciel się zmienił, po tym jak Wrex rozsmarował go na ścianie, razem z tym człowieczkiem. Nazwa została. Rynkol też został, tańszy niż przedtem, żeby przyciągnąć klientów. Zaraz, właściciela wołali Pięść...
Wystarczyła minuta, żeby ze stanu zgonu dotrzeć do zgrubnej używalności. Minuta za dużo. Widocznie rynkol był doprawiany... Teraz to nie ma znaczenia. Biiip biiip biiip... A tak, coś cię obudziło. Pewnie budzik. Nie nastawiałeś. Szlag! Telefon!
Na ścianie obskurnej klitki taniego hotelu wisiał przestarzały aparat telefoniczny. Mała umywalka, brudne ściany i zleżany materac na zbyt krótkim łózku. Nie byłeś zwolennikiem luksusów ale TO już była przesada - zwłaszcza, że Cytadela nie słynie z syfu. Opiekunowie chyba zapomnieli, podobnie jak bóg, o tej norze. Ty też nie wiesz, jak się tu znalazłeś, ale widocznie musiałeś jakoś dotrzeć, zapłacić i uwalić się na łózko. Od tygodni tak się nie złoiłeś, żeby nie pamiętać co działo się ostatniego wieczoru. Może nawet od miesięcy? Trudno było znaleźć zajzajer na tyle mocny, by powalić kroganina i na tyle tani, by go na to powalenie starczyło. A ty zainkasowałeś wypłatę i chciałeś się zabawić, a teraz zamiast pozwolić na odpoczynek, brutalnie dzwoni telefon.
- Murbhrrrr... - próbował coś powiedzieć, bluzgnąć jakoś do maszyny, ale z gardzieli dobyło się jedynie niewyraźne charczenie. Choć nie był to pierwszy raz, gdy tak ostro się sponiewierał, czuł gdzieś pod kopułą, że tym razem wstrzelił się w zły moment. Telefon dzwonił. Nie, chwila, o takiej porze telefon nie dzwoni. On napierdala.
Poza tym - jaki telefon?
Próbował sobie przypomnieć cokolwiek z minionej nocy, ale z marnym skutkiem. W głowie hulało jak na galaktycznym wypiździejewie, myśli do kupy zebrać nie idzie. Pamiętał, że zleciał na Cytadelę, co samo w sobie już było na tyle niecodziennym wydarzeniem, że nie było opcji zachlać tego faktu czymkolwiek. Widocznie to, co pił nie było aż tak złe. Z drugiej strony – dobre widocznie też nie.
Krau z trudem wygramolił się z barłogu i rozejrzał się po pomieszczeniu. Słyszał ten upierdliwy sygnał tuż tuż,, ale wciąż miał problem ze skoordynowaniem słuchu ze wzrokiem. Powiódł łbem dookoła, nawet nie zastanawiał się nad tym co robi w tej dziurze, szukał aparatu, ale zastany chlew nie uciekł jego uwadze. Gdyby nie to, że doskonale wiedział, że jest na Cytadeli, pomyślałby, że wylądował w norze jakiegoś zawszonego vorcha. I że zapewne dał się mu... - Ooo, bo rzygnę zaraz.
- Już, no kurwa! - warknął, tym razem głośniej i wyraźniej, po czym zwlókł się z łóżka i chwiejnym jeszcze krokiem ruszył w kierunku telefonu, paluchami dłubiąc w zaspanych jeszcze oczach. - Mooomeeent!
Nieporadnie złapał za słuchawkę i pociągnął ją do siebie, omal nie wyrywając aparatu ze ściany. Pomlaskując jeszcze i stękając przyłożył słuchawkę do łba. Burknął do mikrofonu coś, co brzmiało mniej więcej jak kulturalne i eleganckie „czego”, a poprzedzone było nieprzyjemnym pomrukiem.
- Wstała już śpiąca królewna? - usłyszałeś w słuchawce, nie może być! Damski głos! - Zapijaczona mordo, pewnie nic nie pamiętasz z wczoraj? Jest dziesiąta, o czternastej masz spotkanie w Czarnej Gwieździe! Przyjdź na galowo, czysty i opancerzony, nie narób mi wstydu. Nie pojawisz się, to wyślę twoją czwórkę paczką na Tuchankę, razem z kopią kontraktu. I bądź trzeźwy!
Głos miała miły, ale stanowczy. Kontrakt, kontrakt... Przecież nie zgadzałbyś się na podpisanie czegokolwiek, to idiotyczne. Dlaczego miałbyś dwa dni po wypłacie brać się za coś nowego?
Słuchałem, ale nadal do mnie nie docierało. Nawet nie mogłem jej przerwać, choć chciałem. Cholera, musiałem być nieźle napruty, skoro nie pamiętam tej suni. Nawet nie chcę myśleć o tym, jakim cudem podpisałem cokolwiek. W tej konkretnej chwili mogłem se tylko stęknąć. I jebnąć w telefon. Czułem przez skorupę, że olanie sprawy mocno by mi utrudniło już i tak zrąbane życie, a następnie namacałem w półmroku swoje jajca. Z pewnych względów wydały mi się w tej chwili najważniejsze. Nie ma szans by dotarły na Tuchankę beze mnie.
Oparłem głowę o ścianę obok aparatu i sapnąłem. Łeb tak pulsował, że chyba tylko dzięki skorupie jakoś się jeszcze trzymał karku. Dupa, nic już się z tym nie zrobi, pomyślałem, i rozejrzałem się za klamotami. Obok łóżka leżał mały stosik gnatów – porysowanych i obitych, pamiętających każdy spuszczony przez nie łomot z ostatnich paru lat. Spoko, żelastwo jest, ale pancerza nie widać.
Dopiero po dłuższej chwili i bezowocnych poszukiwaniach zorientowałem się, że mam go na sobie. Upieprzony jakbym całą drogę do tej nory się czołgał. Walić to, z tym też już nic się nie zrobi.
Czymś obleśnym splunąłem na ziemię i zgarnąłem gnaty, przed zamocowaniem sprawdzając czy każdy działa jak należy. Jedna dziura w tę czy drugą stronę – tej norze nic już nie zaszkodzi.
Sprawność granatnika zdecydowałem jednak sprawdzić „na oko”. Za chwilę już mnie tu nie było i, mam nadzieję, już nigdy nie będzie. Zasrana Cytadela.
Przez moment czegoś ci zabrakło. Nie mogłeś się ogarnąć, głównie z powodu bólu pod czaszką, ćmiącego ponad pułapem myśli. Zegarek? Bez jaj. Klucze? Na pewno nie do tego syfu. ID? W slocie. Broń? Przecież przed chwilą spojrzałeś. I nagle to do ciebie dotarło. Omni-klucz nosiłeś, bo jest wygodny i na polu walki czasem niezbędny, chociaż tak naprawdę jego zaawansowane funkcje były dla ciebie zagadką. Bądź co bądź Kluczem nikogo nie zarżniesz. Tym razem jednak wbudowany w pancerz układ upomniał się o chip kredytkowy. Nieduży, wielkości twojego palca paluszek, na którym zapisane były oszczędności. Oszczędności, których raczej nie udałoby ci się wpłacić do banku, przelać na konto czy zrobić z nimi jakąkolwiek legalną rzecz. Gdziekolwiek był - na pewno nie miałeś go w slocie pancerza.
- Ja pier... - zakląłem szpetnie, bo takie pierdoły wpieniają mnie jak nic innego. Zawsze przez takie byle gówno robi się obsuwa, a obsuwa to problem. Nie lubię problemów. Zwłaszcza takich, których nie da się rozwiązać prostym sposobem.
Zacząłem przeszukiwać pomieszczenie. Najpierw pobieżny rzut okiem, potem już rozglądam się dokładniej. Jeśli po prostu się gdzieś wala – zauważę. I lepiej, by tak było. Bez niego jestem w czarnej dupie. Mam tylko nadzieję, że nie został w knajpie. I jeszcze ten łeb – dawno dzień nie zaczął mi się tak chu*owo jak dziś (o ile w ogóle poprzedni zdążył się skończyć). Szukam, szukam, ale chyba tylko bardziej się podkur*iam.
Niestety, Twoje poszukiwania są początkowo bezowocne. przeszukałeś podłogę, stolik, znowu podłogę, chociaż każde pochylenie się było stanowczo nieprzyjemne. wreszcie, chip, sponiewierany i oblepiony jakimś paskudztwem znalazłeś w czymś, co miało wczoraj uchodzić za pościel. Czynności poszukiwawcze zajęły ci dobre dwadzieścia minut. Zegarek na kluczu wskazuje teraz 10:30. Wychodzi na to, że masz jakieś 3,5 godziny do "spotkania", jakkolwiek miałbyś je nazwać.
Sukces w poszukiwaniach skwitowałem krótkim pomrukiem zadowolenia i, przecierając chip paluchem, ruszyłem w stronę drzwi. Ponad trzy godziny oczekiwania na spotkanie w tej chwili wydawały mi się totalną katorgą. Jakbym jeszcze miał coś w planie, to może i bym je jakoś wykorzystał, a tak - trzeba przeprowadzić porządną rozkminę. Póki co wsuwam chip, zanim znowu go posieję.
Opuszczając hotel, z wciąż zaszumianym łbem, skierowałem się w kierunku najbliższego terminalu kolejki. Kierunek: medyk. Bez prochów się nie obejdzie, a może po drodze coś uda się wymyślić. Ostatecznie zawsze mogę wparować gdzieś, gdzie przy okazji odsyfią mi pancerz i całą resztę klamotów.
Żeby dotrzeć do jakiegokolwiek miejsca, które oferowało usługi medyczne, musiałeś opuścić obskurną okolicę. Wynikły z tego dwie rzeczy: jesteś w Okręgu Zakera oraz faktycznie, jesteś mocno upieprzony, a na twoim prawym naramienniku jest jakaś niebieska plama. Masz nadzieję, że to jakiś zwykły syf, a nie turiańska krew.
Dotarłeś do punktu medycznego, czyli połączenia apteki, punktu pierwszej pomocy i lekarza pierwszego kontaktu. Po wejściu, standardowo, zobaczyłeś niewielki gabinecik, niewielki zabiegowy oraz spory automat z lekami bez recepty.
Po przebudzeniu, będąc jeszcze w hotelu, nie zwróciłem większej uwagi na stan pancerza. Teraz, gdy już trochę ochłonąłem, a okoliczne źródła światła ujawniły pewne szczegóły, mogłem lepiej się przyjrzeć plamom. Normalnie pewnie nie zaprzątałbym sobie tym głowy, gdyby nie to, że ich kolor kojarzył mi się jednoznacznie. Niekoniecznie źle, ale w Cytadeli lepiej nie chodzić ujebanym turiańską krwią, o ile to rzeczywiście była ona. Tego jednak sprawdzić nie mogłem, bo węch mi szwankował. Poza tym – gówna nie liznę. Próbowałem to jakoś zetrzeć, ale tylko rozmazywałem plamę. Na to trzeba będzie znaleźć inny sposób.
Po wejściu do punktu medycznego od razu ruszyłem w stronę automatu, aktywując już omni-szmelc. Najpierw prochy. Mocne. Na wszelki wypadek wezmę ich więcej. Do tego jeszcze omni-żel, najlepiej dwa. O ile sobie przypominam, na ostatniej akcji trochę go zużyłem. Za grubo.
Zerknąłem w stronę gabinetów zastanawiając się, czy mógłbym tu znaleźć jakiś dobry środek do usuwania krwi. Gdzie jak gdzie, ale tu zna pewno wiedzą, jak se z tym radzić.
Automat buczy, chce siana, a ja jak ten kiep próbuję ustawić kwotę płatności.
Automat buczy, chce siana. Wklepujesz kwotę i za cholerę nie możesz dojść do ładu. Wreszcie udaje ci się wpakować w maszynę czip gotówkowy, ten sam, którego panicznie szukałeś kilkanaście minut wcześniej. Piknięcie potwierdziło transakcję, a w twoje żył popłynęły zbawienne stymulanty. Wzrok wyostrzył się, rozum rozjaśnił, zawartość czipu, równa 3 kredytki, czyli równowartość paczki kondomów, stała się zbyt wyraźna, żebyś mógł ją zignorować. Przez moment nie wierzyłeś i sprawdziłeś historię transakcji. Podchodząc do automatu miałeś ich przy sobie 157 - 14 kredytek poszło na prochy, a dwa razy po 70 - na medi-żel i to jeszcze w promocji.
- Ożeż Ty w dupę - i wiedząc, że już niczego to nie zmieni, zacząłem tłuc otwartą łapą w obudowę automatu, chcąc odzyskać forsę. Po paru uderzeniach odpuściłem. Nie pamiętałem ile jej miałem poprzedniego dnia, ale dałbym se łapę uciąć, że było tego więcej. Przez moment przeszła mnie myśl, że przy podpisywaniu tej całej umowy przepisałem komuś wszystko. Musiałbym być niezłym debilem, a za takiego się nie uważam, więc myśli te szybko rozpędziłem. Spojrzałem raz jeszcze na historię i rozwinąłem ją bardziej, chcąc sprawdzić operacje z minionej nocy i poprzedzającego ją wieczora. Byłem nabuzowany od irytacji, nie wiedziałem czy śmiać się jak vorch do gówna, czy w coś przywalić. I tak - cały misternie zaplanowany urlop chuj strzelił.
Andrenalina przyspieszyła działanie leków i zacząłeś sobie przypominać, co zdarzyło się wczoraj. Najpierw przylot, klasyka. Dwie godziny w C-Secu, gdzie tylko cudem udało się wymknąć, bo przygotowywali się do jakichś zmian na dzisiaj i nie wiedzieli, które procedury wobec ciebie zastosować - więc kiedy się spierali, po prostu wtałeś, podziękowałeś za szybkie załatwienie sprawy i wyszedłeś. Każdy trep myślał, że to ktoś inny się tobą zajął. Potem bar. Jeden, na początek. Wycieczka na dworzec, gdzie w umówionej skrytce czekał czip gotówkowy i specjalny prezent, jakieś nowe, fajne gówno do picia. Kojarzysz, że pijąc (a było naprawdę dobre), sprawdzałeś stan czipu - opiewał na prawie dwa i pół tysiąca kredytek. Potem cię ścięło, masz przebłyski Nory Chory i Czarnej Gwiazdy oraz jakiejś błękitnej suni, która obiecywała ci najlepszą noc życia.
Operacja na czipie było sporo - postawiłeś kolejkę, potem drugą, kilka paczek różnych miłych rzeczy, jakiś rachunek za taksówkę - co cię podkusiło?. Wieczór skończył się wypłatą 1800 kredytek na niezadeklarowany inny czip na okaziciela. Miejsce transakcji - dolne foyer Prezydium. Nawet byś tam nie wsadził łba, chyba, że tratując paru turian z C-Secu, a co dopiero wszedł i rozdawał kasę.
Myślałem, że walnę na glebę tam gdzie stoję. 1800! I to nie wiadomo komu! Gdybym był salarianinem, pewnie właśnie srałbym w skafander.
Kolejna myśl - Prezydium. Wiedziałem, że pójście tam niewiele da, skoro nie wiem komu przekazałem tyle siana, ale czułem, że innego wyjścia nie ma. Nawet gdybym przewalił je na kolejki dla wszystkich, pół biedy, mógłbym mieć pretensje tylko do siebie. A tak miałem wrażenie, że ktoś zrobił mnie, pewnie nawalonego, w ciula. Nikt nie robi mnie w ciula. Prędzej ja robię innych.
Następny przebłysk - Czarna Gwiazda. Tam byłem w nocy i mam być dziś. Próbowałem sobie przypomnieć, czy błękitna lala, pewnie asari, jest tą samą, której głos słyszałem przez telefon. Jeśli tak, sprawa umowy byłaby chyba jasna. I jeszcze ta taksówka - na co mi taksówka, skoro jeżdżę kolejką? Próbowałem znaleźć dane dotyczące kursu.
Potem sprawdziłem ile czasu zostało mi jeszcze do spotkania i ile zajmie dotarcie do Czarnej Gwiazdy, następnie wyłączyłem omni-klucz. Raz jeszcze próbowałem rozkminić, jak pozbyć się niebieskiej plamy. Zagadanie medyka raczej nie wchodzi w grę, bo jeszcze podkabluje.
- Myśl, kretynie, myśl! - próbowałem przywołać w pamięci jakieś miejsce, gdzie cichaczem, a najlepiej i za frajer, usunąłbym plamę, ewentualnie środek, którym mógłbym to zrobić.
W końcu jeśli chcę zjechać do Prezydium, nie mogę pokazać się z rozmazanym na pancerzu turianinem.
Pozbycie się plamy okazało się prostsze niż sądziłeś. Obok medyka zauważyłeś publiczną kiblołaźnię - wystarczyło zahermetyzować pancerz i pakować się pod prysznic. Przynajmniej jeden problem z głowy.
Nie przypominasz sobie głosu tamtej asari. Nie bardzo wiesz też, czy mogła mieć cokolwiek wspólnego z czipem albo dzisiejszym porannym telefonem. Miałeś trochę czasu, żeby pomyśleć. Ktoś cię ojebał i to zdrowo, a ty nawet nie pamiętasz kto. Dobrze, że miałeś jeszcze konto "na czarną godzinę", dostępne z klucza - jeśli wszystko poszło dobrze, powinieneś mieć jeszcze jakieś 500 legalnych kredytów, w sam raz na paliwko, zapasy, amunicję i wszystko co potrzebne, żeby się odkuć.
Idiotyczne, nowoczesne urządzenia pomontowane w kabinie bardziej przeszkadzały niż pomagały - co prawda kąpiel była darmowa, ale na telewizorku przed tobą cały czas leciały reklamy. Kiedy usłyszałeś salarianina, Doktora Keehlo, taki on doktor jak i ty, zachwalającego maść na porost włosów, prawie rozwaliłeś ekran - zatrzymałeś się, bo reklama zmieniła się w komunikat C-Secu.
Do wszystkich mieszkańców Okręgu Zakera. Zgodnie z dyrektywami Egzekutora Pallina, od dziś od godziny dwunastej wprowadza się podwyższone zasady bezpieczeństwa. Poza przypadkami specjalnego zezwolenia, noszenie broni w obrębie Cytadeli jest zabronione - mieszkańcy, którzy jeszcze tego nie zrobili, proszeni są o zgłoszenie się do najbliższego posterunku C-Sec w celu zdepozytowania wszelkiej broni palnej albo uzyskania stosownych zezwoleń na jej przechowywanie. Odwiedzający proszeni są o natychmiastowe zgłoszenie się do posterunku C-Sec oraz zdepozytowanie każdego nieautoryzowanego uzbrojenia albo opuszczenie Cytadeli do godziny osiemnastej Standardowego Czasu Galaktycznego. Po tej godzinie każdy noszący broń zostanie zaaresztowany w trybie natychmiastowym.
Wychodząc z kabiny miałem ochotę wyjść razem z nią, a przynajmniej roztrzaskać ekrany. Z każdą kolejną chwilą upewniałem się w przekonaniu, że ten dzień jest zwyczajnie zjebany. Nie dość, że kredyty poszły się jebać, to jeszcze zaraz dołączą do niej moje gnaty. Pięknie.
Zupełnie nie wiem w czym nowe zasady bezpieczeństwa miałyby pomóc. Nie pomogłyby nawet w czasie tamtej zadymy z gethami, kiedy pół Cytadeli zamieniło się w dymiący złom. Nieważne, mam czas, zastanowię się co zrobić. W razie czego udam, że nic mi o tym nie wiadomo. W końcu jestem tu przejazdem, pomyślałem i zamocowałem broń na grzbiecie. Jeszcze raz wywołałem omni-klucz, chcąc sprawdzić która godzina, a następnie opuściłem łaźnię. Póki miałem jeszcze zaskórniaki, skierowałem się w stronę niższych okręgów na małe zakupy, czy coś. Trochę amunicji, może parę nabojów do granatnika, nieco żarcia, może jakąś flaszkę „na potem”. Paliwo zostawię na później, za dużo latania.
O pozwolenie na przechowywanie broni raczej na pewno nie mam się co ubiegać. Jak zwykle będzie odmowa „za brzydki ryj”, zamyśliłem się i zerknąłem w swoje odbicie w mijanej, wypolerowanej ścianie. Chyba tylko kroganin w tych bliznach mógł dojrzeć coś urzekającego.
Kombinując jak rozwiązać sprawę broni, starałem przedostać się do niższych okręgów mniej uczęszczanymi pasażami, a tam gdzie było to możliwe i bezpieczne – przejściami technicznymi.
Na korytarze techniczne byłeś nieco za duży. Mimo wszystko udało ci się dotrzeć do części handlowej nie będąc niepokojonym przez wszechobecnych oficerów C-Secu. Kiedy tam dotarłeś była za dziesięć dwunasta. Rozejrzałeś się i zobaczyłeś, że większość kupców wycofało z oferty broń, którą mógłbyś ze sobą wziąć, ale nadal można ją kupić - zostanie doręczona na statek, jeśli tylko jest legalnie zadokowany. Paliwo - podobnie, dok oferował całą gamę usług związanych z obsługą techniczną jednostek kosmicznych.
- Jak się spłukać, to do końca - burknąłem pod nosem i ruszyłem w stronę stoiska, jak myślałem, z bronią. Nie żebym się zdziwił jej brakiem, ale niespecjalnie lubię kupować kota w worku. Chrząknąłem znacząco, by zwrócić uwagę sprzedawcy. W chwilę ułożyłem w głowie listę zakupów, ale z transakcją się póki co wstrzymałem.
- Transportujecie tylko bron kupioną u was, czy może znaleźlibyście miejsce by przerzucić parę rzeczy spoza asortymentu? - ruchem ręki wskazałem arsenał na grzbiecie i w razie czego dodałem - Rzecz jasna nie za darmo.
Paradowanie z tyloma gnatami było zbyt niebezpieczne, zwłaszcza gdy robi to ważący paręset kilogramów kroganin z daleka wyglądający na najemnego obijmordę. W razie istnienia takiej możliwości, chciałem przerzucić wszystko za wyjątkiem pistoletu - ten mniej się rzuca w oczy i jego posiadanie z pewnością wiąże się z mniejszą karą niż krogańska "armata" czy granatnik.
- Zwykle nie świadczymy takich usług, ale jeśli pan coś zakupi, możemy się tym zająć. Oczywiście, jeśli wszystko jest legalne i może Pan przedstawić stosowne zezwolenia C-Secu. - uprzejmy uśmiech nawet na chwilę nie zniknął z twarzy zadbanej ludzkiej kobiety.
Świetnie, pomyślałem, po prostu świetnie. Wychodzi na to, że legalnie tego się nie załatwi, o ile w ogóle.
- Tak się właśnie składa, że nie mam zezwolenia - odpowiedziałem najgrzeczniej jak potrafiłem, choć nie mogło to brzmieć przekonująco. - Problem w tym, że za kilka godzin opuszczam Cytadelę, a nie chciałbym stracić mojej własności. Przepisy przepisami, ale może da się coś z tym zrobić, laleczko?
Wykrzywiłem japę w czymś, co miało być uśmiechem, a było właśnie wykrzywieniem japy. I w zasadzie niewiele więcej mogłem dodać, niespecjalnie kumałem te sprawy z suniami. Znaczy, z niekrogańskimi samicami.
- Przecież jak będą sobie spokojnie leżeć w statku, nikomu krzywdy nie zrobią. Każdy by na tym skorzystał - ja, bo nie będę miał niepotrzebnych problemów i Pani... - to mówiąc, znacząco uruchomiłem omni-klucz.