kosmiczna opera na jeden akt, pióra Hassana i jego ofiar
[center]UWERTURA
[center]Podkład muzyczny:
Minęły setki lat, a ludzkość wciąż istnieje. Nie zniszczyła nas ani globalna wojna, ani naturalne katastrofy, choć Ziemia to teraz pusta skorupa, o której mówi się, że można by ją zterraformować. Mimo kłopotów i przeciwności losu zawsze patrzyliśmy w przyszłość, wyżej, dalej – zawsze był ktoś z wizją, zawsze był ktoś z pomysłem i zawsze był ktoś ze środkami na realizację tych wizji i pomysłów. I tak, mimo, że wyruszyliśmy w gwiazdy, wciąż nie udało nam się pokonać najważniejszych barier – nie przekroczyliśmy prędkości światła i nie przekroczyliśmy granicy czasu. Wciąż nikt nie potrafi odblokować potencjału ludzkiego mózgu i mimo, że po kosmosie podróżują statki handlowe i pasażerskie na regularnych trasach, nie odkryliśmy w nim nikogo, z kim moglibyśmy się porozumieć. Ta przerażająca pustka jaka ogarnęła nas po odkryciu i umieszczeniu na mapach niemal dwóch setek układów gwiezdnych doprowadziła do krwawych wojen i podziału społeczeństwa – z jednej strony stali religijni fanatycy, z drugiej entuzjaści postępu w technologii, nawet kosztem człowieczeństwa.
W tych niespokojnych czasach podróż po przestrzeni odbywała się za pomocą szlaków, wytyczonych po kosmosie. Statki były programowane tak, by poruszać się po jednej trasie, gigantycznej autostradzie dla miliardów, rozpędzając się niemalże do prędkości światła, ale nie przekraczając jej. Rejs od planety do planety trwał dni, tygodnie, może miesiące i lata, ale technologia kriostazy pozwalała załogom na odbywanie takich podróży nawet za jednego żywota. Czas życia się wydłużył, ale nietrudno stwierdzić, że było to wydłużenie sztuczne.
Fig. 1a – „kwiatek” Viktoloffa, projektanta komór kriostazy
To nie był najlepszy ze sposobów, ale najbardziej bezpieczny. Wypadki zdarzały się rzadko, a nawet jeśli, to jesteś przecież na ustalonej trasie i możesz odpalić awaryjny transponder, a zautomatyzowane boty cię podratują. Gdzie więc był haczyk?
[center]
Monopol na cały międzygwiezdny transport był w łapach jednej firmy – STarCo, która kontrolowała wydobycie Viktolum – minerału zawierającego najgęstsze stężenie pierwiastka o wspaniałym numerze 112 na tablicy okresowej. Ten niezwykle trudny do obróbki minerał posiadał niezwykłe właściwości chemiczne, nie wdawajmy się w szczegóły, które czynią go najwydajniejszym paliwem w znanym nam wszechświecie. No i robi się z niego świetne stopy, więc twórcy karabinów, kadłubów i lodówek wszędzie oddadzą za niego zęby i matkę – cholerstwo jest ciężkie, drogie i niebezpieczne jak diabli, a łapę trzyma na tym jedna korporacja, której przewodzi jeden człowiek. Można mówić, że doktor Viktoloff to osoba, której nikt nie zna, nikt nie widział, ale to nie prawda. Prominentny naukowiec, teraz miliarder zdobył sławę za pomocą swoich odkryć, a potem umiejętnie przekuł ją w największą fortunę kiedykolwiek i gdziekolwiek. A potem wsiadł do jednego ze swoich statków dalekiego zasięgu, zostawił wiadomość, że wyrusza szukać obcych i w sumie zniknął. Nikt go od tamtej pory nie widział. Teraz rządzi za niego rada nadzorcza, ale łatwo dostępny transport w przestrzeni i łapa nad wszelkimi źródłami Viktolium pozostała.
Do tego dochodzili jeszcze religijni fanatycy, szukający swojego boga-imperatora, przemytnicy Vikopłynu, silnie niestabilnej pochodnej minerału, służącej jako elektrolit, zwolennicy bioimplantów, którym po zbyt długim obcowaniu z technologią nie zostawał nawet mózg, no i zwykli, szukający grosza ludzie. Gdzie w tym wszystkim byliście wy?
Na statku, dumnie ochrzczonym SSP-221. Kapitan, który opchnął wam miejsca w komorach stazy nazywał go jednak „Pustkowym Pływakiem”, z jakiegokolwiek powodu. To był zwykły transporter klasy B, średniego zasięgu, który na swoich zapasach mógł przelecieć z czterdzieści, może pięćdziesiąt układów, jeśli miał dobrego mechanika i nowe zawory do paliwa. Uzbrojony w wyrzutnię rakiet i dwa działa magnetyczne mógł się w teorii bronić przed napaścią piratów, a od rozwalenia go jednym strzałem miał chronić reaktywny pancerz starszego typu. Ot, zwykła tania krypa, na którą w teorii wstęp powinna mieć tylko ekipa magazynowa i załoga. Tak nie było jednak w tym przypadku. To dość częste, tak naprawdę – kapitan chce sobie dorobić, mają pięć zapasowych komór, więc za kilkadziesiąt kredytów ekstra wynajmie je dostatecznie biednym, albo zdesperowanym, których nie stać na normalny prom, czy liniowiec. Zawsze przy takiej transakcji ktoś pytał – co może pójść źle?
Podkład muzyczny (odtwarzać jednocześnie!):
http://youtu.be/n1vjTJTRn48 i http://youtu.be/AfuQd_xZlKw
Wtedy, pośród tej kompletnej ciszy, uzupełnianej jakby kapaniem płynu odżywczego z dozownika, szumu filtrów powietrza pod sufitem i przerywanej odgłosem waszych kroków, za drzwiami waszego hermetycznie zamkniętego pomieszczenia daje się słyszeć dźwięk – głośny jęk rozdzieranego gdzieś na dziobie metalu, który nie jest obietnicą ani dobrej zabawy, ani dobrego końca tej historii. Obok drzwi do kajuty mruga panel z wyświetlaczem dotykowym. Na czerwono.
Co może pójść źle?
[/center][/center][/center]