Człowiek spojrzał na ciebie jakoś tak dziwnie, po czym odpowiedział
- Mam piwo - Odpowiedział smętnie gospodarz jakby ta odpowiedź była oczywista - Pijeta czy jak?
Na poparcie swoich słów wyciągnął dwa kufle i pytającym geście czekał na twoją odpowiedź.
Zamiast odpowiedzi parsknął jedynie i wziął od mężczyzny dwa kufle, tylko po to, by z miejsca wcisnąć mu jeden na powrót w dłoń, stuknąć weń trzymanym przez siebie i unieść go wysoko w zatrzymanym toaście, oferując wspólne wychylenie zawartości celem wzajemnej integracji oraz domniemanej obopólnej najebki w przyjaznej atmosferze.
- Ja nie pijem w pracy - Odpowiedział smutno, po czym zaczął polerować blat brudną szmatą.
Nim zdążyłeś odpowiedzieć, poczułeś na swoim ramieniu czyjąś dłoń. Czyjąś śmierdzącą, lepką dłoń. Odwróciłeś się i zobaczyłeś uśmiechniętą gębę z brakującym uzębieniem. oddech właściciela śmierdział gorzej od jego ręki.
Ogólny żulowski wygląd jegomościa podzielali jego dwaj towarzysze.
- My se tak zauważyli żeś porządny kompan do kufla. Taki co to grosiwem nie poskąpi i kolejek kilka postawi. Ja sem tak myślał, ze zamiast jego ja bym się napił.
Jego uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej uznawszy ze jego wyczyn krasomówczy przybliży go do potencjalnej bani.
Jego domniemany sponsor uśmiechnął się jeszcze szerzej. Pomimo smrodu, przyszło mu o tyle łatwo, że cała sytuacja, jako ilustracja bezbrzeżnej głupoty miejscowych oraz dumy tego tu z lingwistycznego dokonania, szczerze go rozbawiła.
- Aleści! Siadajcie, siadajcie, wypijem! A jakże! Skoro mości dobrodziej tak mocno zajęty, grzech by było odmawiać spragnionym. - przesunął kufel ku lumpowi i skinął na karczmarza. - Dobrodzieju, jegomoście też spragnieni, dajcie im co, bo padną tu jeszcze.
Przepił do swych nowych "kompanionów", przechylając kufel ostro, tak, by zakrył większość twarzy, a pijąc bardzo, baaardzo mały łyk, kontrolując w miarę możliwości przełyk i odruch wymiotny. W zakonie zdarzało się wzmacniać odporność na trucizny przez ich podawanie, ale zły alkohol zawsze mógł pokonać wszelkie wyćwiczone odruchy.
- No, to cóż tam, waszmościowie, rzekniecie dobrego? Nowiny jakoweś? Dykteryje? Co tam nam, podróżnym bez zarobku humory może ostudzić?
Usiedliście przy najbliższym stoliku. Andoril zasiadł po twojej prawej.
Zrobiłeś mały, bardzo mały łyk "alkoholu" i od razu stwierdziłeś że nazywanie tego trunku alkoholem, to jak nazywanie muła, koniem wyścigowym. Nie miało to ani jakiegoś specyficznego smaku, ani aromatu. Gdybyś się bardziej postarał, mógłbyś odgadnąć skod pochodzi woda do jego rozcieńczania. Po połknięciu wydawało ci się nawet że czujesz jakiś mysi posmak. Ambrozja to to nie była.
- Eee panie bida. Pinidzy nie uświadczysz a robić nie ma komu.
- Skończ biadolić Dian. Nie chcesz chyba zanudzić naszego Pana Dobrodzieja. Ponoć obwoźny cyrk ma nadjechać lada dzien. Co to będzie za widowisko. Ponoć kuglarze i błaźni mają zawitać. A i babe z brodą majo ponoć. Z taką prawdziwom. Nie z przyklejono jak to było rok temu.
- Cyrk cyrkiem, ale ponoć córka kowala brzuchata! Już ją nadmuchało, a ojca jak nie było widać, tak nie widać. Pewno łona sama ni wi kto jest ojcym. Jak rozkłado nogi przed byle kim, to sie potym takie rzeczy dziejo.
Zbójca pokiwał głową ze zrozumieniem i nachylił się ku mętom.
- Ano, juści, tak to jest coś z tymi dzierlatkami, że wszystkie jakieś chybkie do obłapki. Dobrze prawicie, waszmościowie. Ten tu - wskazał kuflem swego towarzysza - , brat mój, Marco, też kiedyś z jedną taką, kowalówną czy fleczerówną, psia jej mać, miał srogie termina. Nachodził się chłop, nakupował zbytków i dyrdymałków, a koniec końców pannica otwarła swą twierdzę dla inszego zdobywcy. Stara prawda, że jak suka nie da, pies nie weźmie. Zdrowie mego brata i na pohybel kurwom i zdrajcom. - wzniósł toast i by samemu dać dobry przykład, pociągnął solidny łyk, tym razem, niestety, już większy.
Oberżysta podał wszystkim kufle pełne "piwa", następnie każdy chwycił i uchylił co nie co.
Atmosfera w samej karczmie zaczynała nabierać rumieńców. Gdzieś z boku, inna równie żulowska ekipa wyciągnęła jakieś instrumenty i zaczęli swój recital.
Kompani zgodzili się z twoimi słowami przytakując.
- Hah, dobry trunek i doborowa komapnija, to co dla czego warto żić.
- A co was tutaj sprowadzo panie Marco i jak to panu było na minie?
- Haha! A brat mój, jak już waszmościom mówiłem, gburem jest, niestety, i całe życie manierów daremnie go uczę, choć starszy ode mnie! - odpowiedział rubasznie, siadając obok wojownika i klepiąc go mocno w plecy. - Ale co tam, powiedz no, Marco, jak się tułamy i roboty dla rąk szukamy, o!
- Ano, wiecie panowie jak to jest. Tu się zajdzie coś porobi, tam się zawędruje takie tam rozmaitości - Odpowiedział nijako Andoril
- Aaaa, to podobnie jako my! Tyle że nie bardzo wimy jak
- Ano, panie rynek pracy teraz taki zapchany panie
- Ano modzi ni majo pracy, starzi ni majo pracy panie...
Pieprzenie o niczym. Standard. Klasyka. Stara jak świat tortura. Cierpliwość, dyscyplina...
- Ano, ano, jako żywo, waszmościowie. Trudno teraz o zarobek, nawet dla dwóch par wprawnych rąk, nieprawdaż, Marco? - klepnął wojownika z rozmachem w plecy. - No! Nie mityguj mi się tu! Azali to my z pogrzebu wracamy?
Zrobił efektowną pauzę, ryzykując kolejny łyk szczynopodobnego płynu, wznosząc przy tym krótki, nieartykułowany toast. Na Milczącego, co za smak. Cierpliwość. Dyscyplina.
- Widzicie, waszmościowie... - przysunął się jeszcze bliżej ku zakazanym ryjom, zmieniając ton na jeszcze bardziej konfidencjonalny - Doszły nas słuchy, że jakowyś czarownik czy guślarz jaki najmuje chętnych do roboty różnej. Ale wiecie, jak to za językami prostaczków się chodzi, tedy przyszli my do gospody, azali się co sensownie wywiemy od sensownych ludzi. No bo, jako mówicie, z robotą dzisiaj, to... - pokręcił głową w geście rezygnacji, ponownie unosząc swą czarę goryczy.
- Czarownik?!
- Guślarz?!
- Tfu, tfu, tfu, na psa urok. Na psa! Panie ani panie nie godoj takich rzeczy. Z takimi to same kłopoty. Panie, my nic nie mamy do normalnej pracy. Czy to w polu, czy to w kamieniołomie czy to jako zbrojny. Ale panie, panie robić dla takiego czerownika, panie to kłopoty murowane. Taki to jeno kombinuje jak to człowieka wyrolować. Zmienia warunki umowy podczas roboty. A co by to potem jaka płaca porządna. Eh panie, panie.
Gawędziliście sobie w najlepsze, rozmawiając o specyfikacjach rynku pracy, zmiennej urodzeń oddziałującej na jakość wykonywanej pracy oraz o ogólnej chujni,l gdy do karczmy weszły dwie osoby.
Muzyka grana przez lokalnych grajków ustała momentalnie. Wesołe śmichy-chichy zamieniły się w poważne pomruki.
Pierwszą z nowych postaci, był krępy krasnolud. Spod jego kaptura "wychodziła" dorodna, pleciona, brązowa broda. Za pasem jegomościa wisiały dwa toporki.
Drugą osoba był krótko ostrzyżony mężczyzna. Na twarzy miał kilkudniowy zarost. Na piersi miał przewieszony pasek na którym wisiały dwa skrzyżowane sztylety.
Nowo przybyli zajęli jeden ze stolików, przywitali się z siedzącymi.
Po kilkudziesięciu sekundach nowo przybyły człowiek odwrócił się w stronę karczmarza.
- Piwa kurwa, na co ty jeszcze kurwa czekasz?! - Wykrzyczał plując na wszytko - No i grać kurwa orkiestra!
Muzyka popłynęła jak na zawołanie.
Przelotne spojrzenie na Andorila wystarczyło za porozumienie. Obaj zwracali teraz nieostentacyjnie uwagę na dwóch jegomościów, czekając, czy ich przybycie zwiastuje coś nowego, czy też to tylko para miejscowych krzykaczy, nie wyróżniających się spośród miejscowych. Mnich siedział spokojnie z kuflem w ręce. Cierpliwość była jedną z tych rzeczy, z którymi nigdy nie miał problemu.
Minuty mijały, litry "piwa" zostały wypite, a atmosfera w karczmie nie zmieniła się choćby o trochę.
Zauważyłeś że starsi bywalcy co jakiś czas puszczają przelotne spojrzenia w stronę nowo przybyłych. Tak jakby absorbowali całą uwagę karczmy.
Zapowiadało się że sprawa raczej się nie zmieni, gdy "spokój" karzmy przerwał krzyk.
Ze stolika nowo przybyłych, jeden z zasiadających darł japę jak zarzynana świnia. Dostrzegłeś że koleś ze sztyletami wbił swój oręż w dłoń innego, przybijając go do blatu.
- Kantować kurwa ci się zachciało?! MNIE KURWA?! SKURWYSYN MA LEWE KOŚCI! Wypatroszę cię ja świniaka! - Próbował przekrzyczeć nożownik - Obetnę ci fiuta i wsadzę do ryja!
Zauważyłeś że niektórzy goście zaczęli powoli wycofywać się do wyjścia.
Nożownik nagle wstał z miejsca, posyłając stół i przybitego do niego biedaka na ziemie.
- Widzieliście ludzie!? Skurwysyn chciał mnie okantować! Mnie! Xyddera! - Wykrzyczał nowo poznany Xydder do ludzi zebranych w karczmie. - Co radzicie zrobić dobrzy ludkowie?!
Po kilku chwilach ciszy jasne było ze nikt o zdrowych zmysłach nie puści pary ze gęby.
- Co jest ludziska?! Kryjecie tego psa?! A już zaczynałem mieć o was dobre mniemanie. - Jakby na zaakcentowanie swojego zdania, jegomość wy szarpnął sztylet z blatu, otarł go o z krwi o koszule najbliższego biedaka.
- Myślę że należy się wam wszystkim nauczka. - Dodał dziwnym cichym głosem.
Następne wydarzenia potoczyły się wyjątkowo szybko.
Nożownik chwycił swoje krzesło i pierdyknął nim o wcześniej zaczepionego gościa.
Krasnolud kompan krzyknął coś w stylu: "Xydder kurwa opanuj się" i wyciągnął rękę w stronę swojego towarzysza.
Kompani poturbowanego krzesłem człowieka, nie zamierzali pozostawić płazem akcji która miała przed chwilą miejsce. Jak jeden mąż rzucili się na Xyddera.
Spojrzałeś ukradkiem na Andorila. Z jego wyrazu twarzy wywnioskowałeś że obrót sytuacji zadziwił go dość mocno.
Przed chwilą była to spokojna karczma, teraz przerodziła się w oko huraganu.
Obserwując całą sytuację, mnich uśmiechnął się szeroko. Milczący Władca ma wiele oblicz, które zmienia wedle uznania. Majestatyczne, ciche, spokojne, to tylko jedno z nich. Teraz, dla przykładu, można było dostrzec jego szaloną, chaotyczną furię, prawdziwy huragan wydarzeń, prowadzący wszystkich do ostatecznego końca.
Coś idealnie pięknego w swym pierwotnym, absolutnym bezsensie.
Varenberg ograniczył się tylko do machnięcia ręką w stronę towarzysza. "Zostaw, niech się bawią". Nie mieli powodu ani możliwości wtrącić się w burdę, ryzykując poczęstunek nożem w plecy przez anonimowych wieśniaków. Dopóki to możliwe, nie należy wtrącać się w bieg wydarzeń, kierowanych przez pierwotne pragnienie śmierci. Za parę sekund Milczący Władca wskaże im, z kim i o czym można będzie rozmawiać. I czy warto wówczas pobrudzić sobie ręce.
Tymczasem mnich, siedząc wygodnie na swoim krześle, obserwował przebieg walki i uważając na ewentualne zbłąkane ciosy, cieszył się widowiskiem.
Siedziałeś i obserwowałeś przedstawienie niczym w jarmarcznym cyrku. Kilka razy jakiś niezidentyfikowany pocisk przeleciał koło twojej głowy, kilka razy jakiś bywalec rozmył ci się w zasięgu wzroku.
Bitka była na takim poziomie, że nie ważne było kto z kim się naparza. Wydawało się że burda rozniesie tą budę. Gdzieś obok wyleciała szybka, gdzieś ktoś obwiesił się na żyrandolu i niczym człowiek pierwotny próbował przebujać salę. Skończyło się to gromkim pierdyknięciem na jeden z ocalałych jeszcze stołów.
W całym tym rozpierdolu zauważyłeś jedno. Gdzieś z boku nowo przybyły krasnolud rozmawiał ukradkowo z człowiekiem w szerokim kapeluszu. Dałbyś sobie uciąć to i owo, że jeszcze przed chwilą go tutaj nie było. Obserwując ich, zauważyłeś że kapelusznik wskazuję krasnoludowi schody na piętro, po czym osobnicy wycofując się z pola bitwy.
Skupiając się na tych dwóch, prawie nie zauważyłeś nadlatującego "krzesła". Na domiar złego, któryś z zamroczonych zamierzał się do ciebie z prowizoryczną maczugą.
Zaskoczony spodziewanym, acz przeoczonym przebiegiem wydarzeń mnich postarał się złapać krzesło możliwie blisko ciała i obracając się za jego impetem rzucić nim w zamierzającego się ciołka z maczugą. Jeśli się uda, ciołek albo odpłynie w bezwiedną medytację, albo zostanie ogłuszony na parę sekund, które pozwolą mnichowi na skinięcie ku towarzyszowi i możliwie zręczne zarzucenie bijatyki na rzecz zakradnięcia się za osobnikami na piętro. Jeśli ciołek zdoła rozbić krzesło maczugą, uchylić się przed nim lub wytrwać pod jego naporem, kolejna sekunda należy już do Varenberga i jego pięści, a dalszy scenariusz prezentuje się tak samo.
Chwyciłeś płynnie nadlatujące krzesło, wykonałeś miękki obrót, po czym pierdyknąłeś nadbiegającego troglodytę. Temu oczy uciekły, nogi się ugięły i po chwili leżał nieprzytomny kilka kroków od ciebie. Zauważyłeś że Andoril pochwycił upuszczoną przez nieszczęśnika prowizoryczną broń. Sprzedawał na lewo i na prawo soczyste obuchy. Mogłeś dostrzec w jego oczach pewien błysk, tak jakby roztaczający się karczemny bajzel był dla niego czymś normalnym. Widząc jednak że dajesz mu sygnał, kompan opanował swój taniec.
Zaczęliście wycofywać się w stronę schodów, co nawiasem mówiąc łatwe nie było zważając na trwająca bitwę. Sprzedając okazjonalnie kilka ciosów, zdołaliście wymknąć się z głównej bitki.
Starając się jak najzręczniej przemknąć ku schodom i niejako schować się za plecami pilnującego ich Andorila, mnich zatrzymał się na chwilę. Pewne reakcje zachodziły w organizmie automatycznie, nie można było im przeciwdziałać. Na przykład spięcie mięśni, wywołane nagłym zagrożeniem, szybsze bicie serca, które czuje, że krew w żyłach musi dostarczać ciału niezbędnej do przeżycia mocy. Takie spięcie nie sprzyja podchodom. Cichy chód to rozluźnione mięśnie, ściągające się i rozciągające na wezwanie użytkownika. Tak samo ścięgna, powodujące chrupanie i strzelanie kości i stawów w najmniej pożądanych momentach. Mnich pozwolił sobie na dwa podwójne, głębokie ogare, po czym, skoncentrowany już tylko na schodach przed sobą, zaczął piąć się w górę, starając się wyłowić z huczącej bijatyki fragmenty słów, które mogłyby dobiegać z piętra.
Ruszyliście ostrożnie ku górze, nasłuchując ewentualnej rozmowy. Takowa też była, pomimo rozpierduchy na parterze zdołałeś dość dobrze usłyszeć basowy głos krasnoluda.
- No mówię ci, jak pies spuszczony z łańcucha. Czasami zastanawiam się co on w nim widzi, ale ma swoje plusy... Kolejne słowa zagłuszyły odgłosy wycia kogoś z dołu.
Poruszaliście się powoli, schód za schodem aż doszliście do połowy gdzie droga skręcała, obracając schody w waszą lewą.
- Tak jak mówiłem - Kontynuował krasnoludzki głos - wszystko idzie jako tako...
Usłyszałeś dźwięk otwieranych drzwi a po chwili ich zamknięcie.
Przez jeden ton serca starał się posłyszeć dźwięk zbliżających się kroków, jeżeli rozmawiający wychodzili z pomieszczenia i zmierzali ku nim. Jeśli było odwrotnie i weszli do któregoś z pokoi, mnich nakazał gestem, by wojownik zabezpieczał schody, a sam podkradał się do kolejnych drzwi, usiłując wyłowić zza któryś dalszy ciąg rozmowy.