Ruszyłeś z wolna w dół głównej ulicy, ścigany porannym skrzypieniem otwieranych okiennic, podniebnymi krzykami zawsze głodnych mew i niemal podziemnymi porykiwaniami jak zawsze pijanych marynarzy, którzy poprzedniej nocy rozbili się na mieliznach tawern lub bruku. Docierała do ciebie charakterystyczna mieszanka zapachów, coś na kształt oddechu wszystkich wielkich miast - resztki nocnej bryzy, które dotarły nieco dalej między zabudowania; świeża, ostra woń morskiej soli przepełniającej powietrze; pozostałości po wczorajszym odorze miejskiej kanalizacji; nade wszystko zaś wszechobecny aromat ryb wszelkiej maści i jakości.
Gdy tak przechadzałeś się spacerowym krokiem, oglądając tak zwyczajną, a jednak za każdym razem tak wyjątkową krzątaninę ludzi zaczynających kolejny dzień życia, kilkukrotnie z zaułków podejrzanych uliczek spojrzały na ciebie zakazane gęby. Jednakże nawet o tak wczesnej porze natrafiłeś na paru strażników miejskich, schodzących z nocnej warty, zaś ledwie kawałek dalej zobaczyłeś coś, co sprawiło, że stanąłeś jak wryty.
Stos złożony ze zwłok, drewna i słomy, który wzniesiono nieco dalej, w ślepym zaułku nędznie wyglądających budynków.
Właśnie jakaś karykaturalna postać, cała odziana w jednolicie czarny strój, spod którego nie sposób było dostrzec kształty człowieka oraz z niewiarygodnie długim, ptasim dziobem, podkładała pod niego ogień, zaś krzątające się tu i ówdzie ciury dorzucały drwa do płomieni lub odprowadzały puste wozy, z których zapewne wcześniej zrzucono zwłoki.
Czarny ptak odwrócił się od stosu i zdjąwszy maskę, przeczesał dłonią włosy i zmęczoną twarz strudzonego człowieka.