Jechałeś w noc, piętnastą z kolei odkąd wyruszyłeś z Athkatli, ostatniego względnie cywilizowanego miasta w tej części Wybrzeża Mieczy. Trzymając się głównego traktu ominąłeś szerokim łukiem Murran, stwierdzając, że towarzystwo ogrów i ich równie atrakcyjnych sługusów jakoś ci nie w smak. Zwłaszcza po przeprawie przez Małe Zęby, w trakcie której twój koń dwukrotnie o mało co nie został pożarty przez olbrzymy, wilki i paranoików ze znakiem Cyrica, a ty sam po czterech dniach ciężkiej przeprawy zapomnianymi przez Amn i bogów górami miałeś serdecznie dość wszystkiego, co dzikie, ostrozębne, warczące, śmierdzące i wyposażone w maczugi wielkości średniej sosny.
Jaka zaraza pchała cię do Tethyru? Wiedziałeś dobrze, że to królestwo ledwie pozbierało się po wieloletniej wojnie domowej, zakończonej ostatecznym mariażem głównych oponentów. Słyszałeś różne wieści i plotki o samowoli miejscowych lordów, o drogach rojących się od raubritterów lub, co gorsza, fanatycznie obłąkanych druidów, o królu - magu, rzekomo dawnym uczniu Elminstera i o całej masie innych dyrdymałów, nie wartych nawet funta trocin.
Jechałeś więc, kolejną noc z rzędu, pośród niezmierzonych gęstwin tethyrskiego lasu, kierując się - bardziej lub mniej świadomie - w stronę Velen, ostatniego miasta, jakie mogłoby interesować człowieka twojego pokroju. Prawda, miejscowy lord słynął ponoć z sutego opłacania najemnych, którzy zdecydowali się wstąpić do niego na stałą służbę, lecz jego stosunek do nie-ludzi i dziwne konszachty z kapłanami Umberlee, piratami i (podobno - jak niosła wieść po kilku przydrożnych gospodach) z demonami skutecznie odstraszał co rozsądniejszych i nie przysparzał mu przychylności sąsiadów.
Zwłaszcza druidów.
Zwłaszcza w ich lasach, zaskakująco mrocznych, nieprzyjemnych i zniechęcających, jak na tak wielki rezerwat dzikiej przyrody.
Twój ekwipunek podzwaniał rytmicznie do taktu kopyt twojego wierzchowca. Velen i demony - nie chciałeś tego przyznać, lecz od tygodni, jeśli nie miesięcy, przedziwne sny, z których nie pamiętałeś z goła nic, a rozumiałeś jeszcze mniej, kiełkowały w tobie tajemniczą potrzebą podróżowania wciąż przed siebie, szukając nie wiadomo czego i gdzie. Czy to tylko krew twej matki odzywała się czasem nic nieznaczącym majakiem? Czy może faktycznie ktoś wzywał cię tam głosem na tyle potężnym, że podążałeś za nim tak daleko, choć nie do końca wiedziałeś czemu?
Ciemna, jednolita plama krzaków porastających gościniec po obu stronach zatrzęsła się spazmatycznie i wypluła inny kształt, który nieoświetlony przez zduszone koronami drzew światło gwiazd przeleciał z wizgiem tuż przed tobą i zanurzył się w plamę krzaków po drugiej stronie. Twój koń, wystarczająco znerwicowany przejściami ostatnich dni, spłoszył się i zakwiczał, unosząc przednie kopyta i szarpiąc gwałtownie uzdą.