Dokładnie 5 minut temu zakończyłem seans i uczucia me są niezwykle mieszane.
Zaczynając od zalet i punktów najmocniejszych, te ukazałeś w całej rozciągłości swą recenzją - zarówno jej formą, jak i treścią.
Udało się stworzyć antagonistę zaskakującego i niesztampowego. Dziwna, pokraczna maska z modulatorem głosu, który nie brzmi jak standardowe, basowe pomruki wszelkich superłotrów? Kawał chłopa, lecz bez umięśnienia hiperatlety? To grozi naszemu naczelnemu straszydłu śmiesznością. Rzecz jednak w tym, że Bane straszydłem nie jest. Nie jest tak przewidywalny w swych reakcjach jak Joker (paradoksalnie). Czy jest to postać "lepsza" od klauna? Ani lepsza, ani gorsza, nie ma między nimi skali porównania. Obie zagrano bardzo dobrze, na zupełnie różne sposoby, gdyż zupełnie inny był charakter i sens obu postaci.
Sposób w jaki połączono Bane'a i Wayne'a, cała droga z góry na dół i z powrotem głównego bohatera, również została skonstruowana i wprawiona w ruch sprawnie, smacznie i dynamicznie. Ma to nastrój, ma to sens, ma również pewną emocjonalną i intelektualną głębię. Bez przesady, rzecz jasna, bez psychodramy i hamletyzowania, lecz również bez banałów i pójścia na łatwiznę.
"Catwoman" w klasycznym wydaniu, a także we wszystkich późniejszych, aż do trumny z Halle Berry, nad którą pomilczę z całych sił, stała się symbolem tandeciarstwa i prymitywnej pornografii w wersji soft-przedszkolnej. Gdy usłyszałem, że ma się ona pojawić w tej części, jęknąłem w obawie przed zepsuciem nastroju i poziomu fabuły, jaki zbudowano na parze Joker - Two Face. Jednak w tej wersji kobieta kot nie jest ani upierdliwa, ani rażąco naiwna. Mało tego, moim osobistym, męskim zdaniem, najlepiej oddano jej charakter i aurę zmysłowej seksualności. I to pomimo faktu, że Anne Hatheway w poprzednich rolach nie wzbudzała u mnie szczególnie silnych... emocji...
Dalej - muzyka. Choć, powiedzmy sobie szczerze, czy Zimmer kiedykolwiek stworzył nie-dobrą ścieżkę dźwiękową? Wielkie uznanie jednak za dodanie nowej jakości, nie kopiowanie tego samego, przy zachowaniu specyficznego nastroju i pompatyczności. Montaż - kolejny świetny kawał roboty, ale w tych kategoriach akurat za darmo Oscarów nie rozdają.
Gorzej rzecz ma się z fabułą jako całością, wszelkimi jej dziurami, nierównościami, których jest naprawdę sporo. O wiele więcej, niż w poprzedniej części i o wiele więcej, niż być powinno. Kolejne wątki, sceny, niektóre rozwiązania, powodowały, że w trakcie seansu moja opinia o filmie zmieniała się w sinusoidę - od "9/10" przy wątkach Bane'a, po "6/10", "...5/10..." przy kolejnych, obraźliwych dla intelektu widza oraz dotychczasowej staranności wykonania momentach. Nie chodzi o analizowanie z pełną powagą konstrukcji bomby, tego kto gdzie strzelił i dlaczego nie trafił, bo faktycznie jest to równie zasadne, jak pytanie, czemu garnitur Bonda nigdy się nie gniecie. Jednak część poprzednia stanowiła całość o równym poziomie i szeroko zakrojonej, spójnej intrydze. Mogła nas zaskoczyć choćby przez fakt posiadania pozoru realności, czego brakowało zarówno pierwszej, jak i tej odsłonie "Batmana". W "The Dark Knight" na mej twarzy ani razu nie pojawił się uśmiech politowania, tutaj kilkukrotnie. Nie powinno tak być.
Co jeszcze mi się nie podobało? Szarpane ujęcia, czego nie liczę na minus montażystom, lecz reżyserowi. Bywało, że widz nie nadążał za akcją lub raczej nie nadążał za nią sens i fabuła. Końcowe rozwiązanie wątku dziecka al'Ghula (nie miłości Bane'a, to mi nie przeszkadza) - wymuszone, wrzucone na szybko, byle by było jeszcze jakieś "och!" przed końcem filmu. A nie ma, bo nie zaskakuje, lecz rozczarowuje. Sama postać Mirandy Tate jest całkowicie pozbawiona sensu przez cały film - nie mamy pojęcia kim jest, dlaczego w ogóle pojawia się w filmie i firmie Wayne'a, nie wiemy po co wciąż biega po ekranie, ani z jakiej to irracjonalnej przyczyny Wayne'a ot tak powierza wszelkie swe sekrety i po stokroć złamane serce perfekcyjnej (niezbyt pięknej) nieznajomej. I nie w tym rzecz, że to wszystko tajemnice, których wyjaśnienie spływa na nas w ostatniej pół godzinie seansu z potężnym "Ahaaaaa...!". To po prostu spore, niepotrzebne rozczarowanie.
Sekwencje walk - słabe. W części poprzedniej dużo lepsze. Nie muszą być salta na kiju i akrobatyka siłowa, lecz coś bardziej dopasowanego do charakteru postaci. Pierwsze starcie Bane - Batman, ok, pokazano to, co było istotne. Starcie finałowe - bez pomysłu, bez polotu, nieatrakcyjne i zakończone źle. Ot, kilkudziesięcioosobowa ustawka z nieciekawą walką wieczoru, zakończonej iście molierowskim strzałem z motoru w twarz.
Miłe zaskoczenie wątkiem Blake'a oraz jego końcówką. Furtka uchylona delikatnie, z wyczuciem, spodobało mi się, bo można tu było napchać dużo więcej bylejakości i banału. Alfred - kolejna obok Bane'a, najmocniejsza strona tego filmu.
Koniec końców - 7,5/10. Gdy obejrzę jeszcze parę razy, zapewne wzrośnie lub spadnie o punkt, niemniej polecam. Również tym, którzy tak jak ja mieli niebotyczne wymagania po Ledgerze-Jokerze i Evereście jakości, na który wspiął się Nolan w poprzedniej części.