Po skończeniu gry czułem niesmak spowodowany dość krótkim i niewiele mówiącym jak na finał trylogii zakończeniem.
Przyznam się przy tym bez bicia, że zupełnie nie skumałem tej indoktrynacji. Oczywiście na początku rozmowy z Człowiekiem Iluzją na Cytadeli widać dookoła ekranu takie czarne "macki", które sugerowałyby, że jesteśmy pod wpływem Żniwiarzy (albo Człowieka Iluzji). To się potwierdziło w momencie, gdy wystrzeliliśmy do Andersona, czego normalnie Shepard by nie zrobił. Mniej więcej w tym miejscu urywa się moje rozumienie finału - od tego momentu byłem święcie przekonany, że przezwyciężyłem indoktrynację, zwłaszcza że udało mi się skłonić Człowieka Iluzję do strzelenia sobie w łeb (tak jak w Mass Effect 1 udało mi się to z Sarenem).
To chyba uśpiło (albo wręcz zabiło) moją czujność, więc rozmowę z Katalizatorem uznawałem za zupełnie normalną. Nie wzbudziło moich podejrzeń to, że nad sobą mam kosmos, a mimo to odycham. W końcu byłem na Cytadeli (tudzież Tyglu), a tam jakoś zawsze dało się oddychać.
Mimo że przez całą grę byłem Paragonem i dążyłem do unicestwienia Żniwiarzy, w decydującej chwili wybrałem drogę ku strumieniowi światła, by połączyć życie organiczne z syntetycznym (zamiast zrobić to, do czego dążyłem przez całą grę). W tamtym momencie wydało mi się to najbardziej humanitarne - połączę syntetyków z organicznymi, nie zginie ani EDI, ani Gethy, które udało mi się pogodzić z Quarianami, a Żniwiarze nie będą już zagrożeniem, bo nie będzie tego głównego powodu, dla którego co parędziesiąt tysięcy lat przybywali na swoje żniwa. Myślałem też, że tym samym zachowam system przekaźników, ale koniec końców się myliłem.
Potem scena z Normandią, której też nie rozumiałem, no bo czemu w sumie miałąby lecieć nie wiadomo gdzie przez przekaźnik. Lądowanie na obcej planecie, gdzie na listowiu połyskiwały błękitne układy scalone, opuszczenie statku przez Jokera (z zielonymi układami pod skórą), EDI i Liary, a potem cała ta (chyba symboliczna) scena z rozmową Astronoma z dzieckiem. I to na planecie, która - podobnie jak ta, na której Normandia się rozbiła - miała dwa księżyce (albo planetę i księżyc). Po tej scenie nie bardzo można nawet stwierdzić, czy Shepard zniszczył Żniwiarzy, czy nie. Wiadomo tylko, że został legendą i funkcjonuje w pamięci jako "the Shepard" (co może w jakiś sposób koreluje z funkcjonującym w religii chrześcijańskiej "the Shepherd").
W związku z powyższym zacząłem szperać w sieci, licząc na to, że ktoś zrozumiał to, czego nie zrozumiałem ja. No i trafiłem na ten wątek na forum Bioware. Po przeczytaniu nie byłem już tak rozżalony, ale za to skonfundowany. Z całym szacunkiem do Bioware - nie posądzałbym ich o tak zawiłą końcówkę. Ten pomysł z indoktrynacja i z tym, że wszystko to co się stało od momentu gdy Żniwiarz potraktował nas swoim laserem (czy według innej teorii - po tym jak padliśmy nieprzytomni na samej Cytadeli) działo się w naszej głowie, że ucieczka Normandii, rozbicie się jej na obcej planecie i uratowanie się kilku z naszych towarzyszy (o dziwo nie wyszli pozostali członkowie załogi, którzy przecież zawsze na statku byli) to omamy Sheparda powodowane paniczną już indoktrynacją wydaje się prawdopodobna i dość ciekawa, ale kto wie, czy prawdziwa?
Koniec końców nie wiemy nawet, co stało się z samym Shepardem. Nie mamy pewności, czy umarł, czy przeżył, a co za tym idzie - nie otrzymaliśmy tak po prawdzie zakończenia.
Po przeczytaniu wspomnianego wątku na forum Bioware, odpaliłem grę raz jeszcze i załadowałem save tuż sprzed przedostania się na Cytadelę. Tym razem postąpiłem tak, jak powinienem był postąpić, czyli zniszczyłem Żniwiarzy. Jednakowoż na końcu nie zobaczyłem bonusowego, rzekomego "ożycia" Sheparda w gruzach (o którym nie wiem już co decyduje), co według wypowiedzi autora wątku z forum Bioware oznacza, że tak w sumie to przegrałem, Shepard zginął zindoktrynowany, a Żniwiarze dalej żyją. Co więcej, według takiego założenia, "czerwona" eksplozja, do której doprowadziłem, również była ułudą, która miała chyba pocieszyć (i nikczemnie oszukać) Sheparda przed jego śmiercią. Takie zakończenie więc okazuje się halucynacją, a co za tym idzie - kończę grę, nie znając prawdy. Domysły w takim przypadku są bezcelowe, bo nie dają żadnej konkretnej odpowiedzi, co najwyżej jej złudzenie.
Na koniec: jeśli rzeczywiście od momentu porażenia przez laser Żniwiarza byliśmy nieprzytomni (co by pasowało do późniejszego ewentualnego przebudzenia się w gruzach), a to co się potem działo było halucynacją Sheparda, to w takim razie niezależnie od tego co zrobiliśmy, nie zakończyliśmy gry. W jaki sposób bowiem to, co stało się na Cytadeli, w Tyglu, miałoby mieć wpływ na finał, skoro działo się to tylko w głowie Sheparda? Czy zniszczyłby Żniwiarzy, czy nie, w dalszym ciągu pozostaje nieprzytomnym żołnierzem leżącym wśród gruzów Londynu.
Jeśli zaś chodzi o chłopca, tudzież Katalizator, tudzież SI Żniwiarzy - nie wiem dlaczego przyjął on taką formę. Gdyby zrobił to, bo Shepard czuł jakiś wyrzut sumienia spowodowany śmiercią chłopca na Ziemi, ewentualnie gdyby czuł jakąś emocjonalną więź z zabitym chłopcem, można by to jeszcze zaakceptować. Problem w tym, że właśnie rzekomo od początku, od chwili ucieczki z Ziemi, chłopiec był ułudą Sheparda. Jeśli tak - czemu akurat chłopiec? Jeśli to była próba indoktrynacji, czemu akurat za pomocą wizerunku dziecka? I to właśnie tego konkretnego? Czy Żniwiarze uznali, że w takiej formie łatwiej można by wpłynąć na Sheparda?
Zawiodłem się trochę na tym, że nie otrzymałem odpowiedzi, na którą tak bardzo liczyłem: skąd wzięli się Żniwiarze? Kto ich stworzył? Bo w końcu ktoś musiał. No, chyba że stworzyli się sami, jako wysoko rozwinięte maszyny, ale w takim razie kto doprowadził do tego, że takie maszyny mogły wyewoluować?
Wiem, że to pewnie powinno pozostać tajemnicą, by można było spekulować i snuć najróżniejsze domysły, no ale od Mass Effect 1 z niecierpliwością oczekiwałem na odpowiedź na to właśnie pytanie.
PS liczyłem też na to, że stanę oko w oko ze Zwiastunem, który przewodził tej zgrai, a tymczasem praktycznie go tam nie uświadczyliśmy;(