[ Ilustracja muzyczna, jeśli sobie życzysz ]
Pocinałeś po obrzeżach Nowego Jorku, ciesząc się bezmyślną, niemal pierwotną rozkoszą, jaką niósł ze sobą dziki, nieograniczony pęd.
A przynajmniej na tyle dziki, na ile pozwalały walające się niemal wszędzie śmieci, złom, fragmenty autostradowych barierek, fragmenty roztrzaskanych i porzuconych samochodów oraz ogólne zdezelowanie asfaltu, na naprawy którego nawet władzom N.Y nie starczało czasu, chęci ani środków.
Kolejną przeszkodą, a zarazem atrakcją motoryzacyjnego relaksu spod znaku 120 na godzinę, byli idioci, niewydarzeni gangerzy i rozwydrzone dzieciaki z bogatszych rodzin, których napotykałeś niemal wszędzie w regularnych odstępach, równie regularnie mijając ich bez wysiłku, niemalże na grubość lakieru. Obserwowanie ich przerażonych min, z których w mgnieniu oka znikała nieuzasadniona pewność siebie, było kolejną przyjemnością, której nie zamierzałeś sobie odmawiać. Detroit się zachciewa, kurwa jego mać.
W złapanej przypadkiem audycji miejscowej rozgłośni ku swemu szczęściu trafiłeś na pasmo, w którym akurat nie emitowano budujących, patriotycznych przemów i informacji, lecz przyzwoite, cieszące ucho i duszę pierdolnięcie. I choć podkręciłeś głośność tak, by możliwie najlepiej komponowała się z drapieżnym rykiem silnika, coś zakłóciło tę mechaniczną symfonię, naruszając twój poprawiający się z każdym kilometrem nastrój.
Spojrzałeś w lusterko i poznałeś przyczynę - jakieś 200 metrów za tobą jechał skrzeczący i błyskający kogutami policyjny wóz.
Pocinałeś po obrzeżach Nowego Jorku, ciesząc się bezmyślną, niemal pierwotną rozkoszą, jaką niósł ze sobą dziki, nieograniczony pęd.
A przynajmniej na tyle dziki, na ile pozwalały walające się niemal wszędzie śmieci, złom, fragmenty autostradowych barierek, fragmenty roztrzaskanych i porzuconych samochodów oraz ogólne zdezelowanie asfaltu, na naprawy którego nawet władzom N.Y nie starczało czasu, chęci ani środków.
Kolejną przeszkodą, a zarazem atrakcją motoryzacyjnego relaksu spod znaku 120 na godzinę, byli idioci, niewydarzeni gangerzy i rozwydrzone dzieciaki z bogatszych rodzin, których napotykałeś niemal wszędzie w regularnych odstępach, równie regularnie mijając ich bez wysiłku, niemalże na grubość lakieru. Obserwowanie ich przerażonych min, z których w mgnieniu oka znikała nieuzasadniona pewność siebie, było kolejną przyjemnością, której nie zamierzałeś sobie odmawiać. Detroit się zachciewa, kurwa jego mać.
W złapanej przypadkiem audycji miejscowej rozgłośni ku swemu szczęściu trafiłeś na pasmo, w którym akurat nie emitowano budujących, patriotycznych przemów i informacji, lecz przyzwoite, cieszące ucho i duszę pierdolnięcie. I choć podkręciłeś głośność tak, by możliwie najlepiej komponowała się z drapieżnym rykiem silnika, coś zakłóciło tę mechaniczną symfonię, naruszając twój poprawiający się z każdym kilometrem nastrój.
Spojrzałeś w lusterko i poznałeś przyczynę - jakieś 200 metrów za tobą jechał skrzeczący i błyskający kogutami policyjny wóz.