Minęła niemalże dekada od naszego ostatniego spotkania w Śródziemiu. Pomimo faktu, że interpretacja Jacksona przez te wszystkie lata zdążyła nam się mocno przejeść, to na jego kolejne dzieło czekamy jak grzeczne dzieci na gwiazdkę. „Hobbit” już dawno urósł do rangi filmu, który koniecznie trzeba zobaczyć w 2012 roku i coś czuję w kościach, że szaleństwo na punkcie świata wykreowanego w umyśle Tolkiena powróci ze zdwojoną siłą.
Czy Jackson ponownie podołał wyzwaniu? O tym przekonamy się dopiero za rok, ale pierwszy zwiastun nastraja optymistycznie. Jak widać limit pecha został wyczerpany w początkowej fazie tego projektu i producenci uwijali się jak w ukropie, aby spełnić ogromne oczekiwania fanów. Każdy z nich powinien być zachwycony – wszystko wskazuje na to, że za dwanaście miesięcy otrzymamy podobny kawał soczystej przygody jak w przypadku „Trylogii”, co jest najlepszą rekomendacją. W końcu przydomka „Władcy Oscarów” nie otrzymuje się za zbijanie bąków i robienie wszystkiego na kolanie.
Osobiście jestem połowicznie ukontentowany. Słodki klimat aż wylewa się z monitora, aktorzy prezentują się wyśmienicie, a efekty specjalne i piękne krajobrazy (ech… czarująca Nowa Zelandia) robią piorunujące wrażenie. Problem w tym, że podobnie jak w przypadku zwiastuna „Mroczny Rycerz Powstaje” zabrakło mi tego czegoś, abym z wrażenia spadł ze swojego obrotowego krzesełka.
Pierwsze koty za płoty? Zapewne, bo 28 grudnia nadal jest datą, która okupuje ważne miejsce w moim przyszłorocznym kalendarzu i wątpię, żeby coś w ogóle to zmieniło. Nawet potencjalny koniec świata.