Sesja Morttona

Dopiero teraz ogarnąłeś pobojowisko. Wszyscy goście i oberżysta nie żyli. Tylko ty, Deilen i strażnicy staliście na własnych nogach. Doliczyłeś jeszcze maga, który pochylał się nad kimś leżącym na podłodze, zapewne jednym z gości.
- Hej ty! Co mu robisz?! Zostaw go! - wykrzyknął jeden ze strażników, który zbliżył się do maga, a potem wyrżnął mu obuchem w potylicę, pozbawiając człowieka przytomności.
- Co tu się wyrabia, do Trzeciej Zarazy?! - Deilen był równie zdenerwowany, co zmęczony.
- Nie wy tu zadajecie pytania. - odparł dowódca strażników i skinął na swych ludzi, którzy zbliżyli się jeszcze bardziej, po trzech do każdego z was, z jeszcze bardziej nieprzyjemnymi minami i uniesioną bronią. - A jeśli natychmiast nie pójdziecie z nami, nie udzielicie już nikomu żadnej odpowiedzi, ostrzegam po raz ostatni!
Spojrzałeś na Deilena, on na ciebie. Legionista westchnął tylko ciężko, uniósł wzrok na sufit i pokręcił głową z niedowierzaniem i zrezygnowaniem.
-Dobra chodźmy.
Rozbrojono was i w zwartym szyku poprowadzono do cytadeli. Tam spisano szybko wasze imiona, nakazano oddać wszystkie rzeczy do depozytu i zamknięto we wspólnej celi, bez słowa wyjaśnienia. W ten sposób upływały wam minuty, godziny, kopcąca świeca łojowa na stoliku nieobecnego klawisza skróciła się o połowę, w sąsiednich celach trzykrotnie zdążyły wybuchnąć bójki, którymi nikt się nie przejął. Właśnie po raz drugi zacząłeś zliczać popękane, omszałe kamienie tworzące więzienną ścianę, gdy z głębi korytarza rozbrzmiały zwielokrotnione, ciężkie kroki. Przed waszą celą pojawiło się czterech królewskich gwardzistów w towarzystwie dowódcy straży, który otworzył wielkim kluczem drzwi do celi.
- Wychodźcie. - polecił krótko, nieagresywnie. - Wpakowaliście się w coś bardzo grubego. Ale nie przede mną będziecie mieli okazję się tłumaczyć. - drzwi zaskrzypiały, a on skinieniem głowy zachęcił was do wyjścia.
Wychodzę i mówię:
-Z kim mamy rozmawiać?
- Z królem. - odparł krótko oficer, ustawiając was pomiędzy gwardzistami. - To on zadecyduje co z wami zrobić, bo wpadliście w coś bardzo nieprzyjemnego. Naprzód.
Wyprowadzono was z wilgotnych, zatęchłych katakumb po długich, wąskich schodach, prowadzących na wyższą kondygnację surowego, wojskowo przystosowanego budynku o pokaźnych rozmiarach. Gwardziści otoczyli was, idąc powoli, swobodnie, jednocześnie bacznie śledząc każdy wasz ruch. Przechodnie - w większości szlachta i dobrze sytuowani handlarze z wyższej dzielnicy - mijali was, obserwując nie mniej dokładnie, jedni z przestrachem, inni z zaciekawieniem. Strażnicy, choć nie gonili was ponad miarę, dbali byście niepotrzebnie nie zwalniali kroku, więc strzelista, monumentalna fasada zamku królewskiego pojawiła się przed tobą po niespełna dziesięciu minutach. Zatrzymaliście się przy rozłożystych schodach, gdzie dowódca gwardzistów zamienił dwa słowa z wartownikiem, który wbiegł przed wami pod bramę i przekazał coś tamtejszemu posterunkowi.
Szepce do Deilena i maga:
-Mamy przesrane. I to jak!
[Maga nie było z wami w celi ]

U wrót otworzono wam małe, boczne drzwiczki, przez które przeszliście do pałacowego holu. Tutaj, podobnie jak w cytadeli, zdążyłeś skraść zaledwie kilka spojrzeń na imponującą prostotą i kunsztem surowego wykonania w jednym architekturę budynku i wnętrza. Mijaliście wielu krasnoludów, być może dworzan, być może interesantów z najwyższych kast. W odległości dobrych sześćdziesięciu metrów ukazywało ci się kilka par solidnych, wysokich drzwi, z których każde strzeżone były przez parę gwardzistów, stojących nieruchomo niczym posągi. Nim jednak zbliżyłeś się choćby do centrum pałacu, pociągnięto cię do kolejnych bocznych, choć nie różniących się wyglądem i ochroną drzwi, przez które przeszedłeś by po chwili ponownie oddać się rozkoszy wchodzenia po niezliczonych stopniach. Schody to skręcały, to prostowały się, poszerzały i zwężały, niezmiennie prowadząc w górę. Pomyślałeś, że jeśli komnaty królewskie znajdują się na samym szczycie tej budowli, to spokojnie przed przybyciem zdążysz stracić dech w piersiach.
Schody wreszcie skończyły się, przechodząc w nieprawdopodobnie długi korytarz, z jeszcze bardziej nieprawdopodobną ilością komnat. Weszliście do jednej, o nieco wyższych i szerszych odrzwiach. Surowy, funkcjonalny przepych, przestronność, której nie sposób było spodziewać się przed wejściem. Kunsztownie rzeźbione meble, wypełnione książkami regały, przestronne łoże z satynowym baldachimem, a na przeciwko biurko i rudowłosy krasnolud, który siedząc za nim na wysokim krześle patrzył na was i stojących tuż obok drzwi czterech innych gwardzistów, pilnujących znanego wam już maga.
- O proszę, cóż za poruszenie... - powiedział niskim głosem. Zobaczyłeś jego inteligentną twarz o ostrych rysach i jasnorudą, wiązaną w warkocze brodę.
- Najjaśniejszy panie, to kolejni zatrzymani w rzeczonej sprawie. - powiedział dowódca eskortujących was gwardzistów, prężąc się w salucie.
-Witamy cię o królu!
Mówię patriotycznym tonem.
Gwardziści poruszyli się niespokojnie, zupełnie jakbyś zamierzał rzucić się na władcę. Mag spuścił wzrok, twój towarzysz spojrzał na ciebie jak na idiotę, a sam Beihlen uśmiechnął się półgębkiem i sięgnął po puchar.
- Witaj, ach witaj, drogi Bailumie. - powiedział nie podnosząc się z krzesła i bawiąc się pucharem. - Przypuszczam, że wiesz z jakiego powodu się spotkaliśmy i masz mi coś sensownego do powiedzenia, i to więcej niż twój kamrat mag. Na przykład wyjaśnisz mi jakim cudem z karczmy, w której Kruki z Antivy urządziły masakrę wychodzisz cało tylko ty, a twój ojciec, po którym dziedziczysz cały majątek, nie ma tyle szczęścia. - upił kolejny łyk i zwrócił się na moment do maga. - Co do twego pytania: ów krasnolud zmarł, pomimo twych, jak to określiłeś, zabiegów leczniczych. Szkoda, bo byłby to jedyny poza wami świadek całego zajścia.
-Do karczmy przyszliśmy później już po masakrze w drugiej izbie. Gdy chciałem tam wejść ktoś wyważył drzwi i rozpoczęła się rzeź.
- Heh. Gdyby mi nie przerwano to mogłem zasklepić jeszcze ranę. Ale ktoś mnie miłosiernie walnął w głowę podczas zabiegu bym się nie przemęczał. - rzucił mag sarkastycznie, jakby ignorując swoje i wasze położenie. Jednak król jakby was nie słyszał.
- Zapewne nie ma zatem żadnego związku między wami, śmiercią twego ojca, kłopotami, w które wplątał się za sprawą okolicznych gangów. - rozpoczął, podnosząc się z krzesła i podchodząc do okna. - Nie ma też związku pomiędzy Krukami, jego śmiercią z ich rąk, a waszą tam obecnością. Podobnie jak nie ma nic dziwnego w obecności na miejscu tych wydarzeń niezarejestrowanego maga, heretyka, którego templariusze chętnie dostaną w swe ręce. - odwrócił się, by spojrzeć na maga. - Tak, panie Markusie, nie wyznajemy się tu na magii, ale Krąg od walki z Arcydemonem utrzymuje z nami nieco ściślejsze kontakty, a choć dotyczą one głównie spraw handlowych, to mamy sposoby na szybką wymianę informacji. A nikt w Wieży Kręgu nie słyszał o Markusie "Podróżniku". - ponownie odwrócił się do was plecami, patrząc przez okno i mówiąc. - Jak widzicie, i najwyraźniej staracie mi się udowodnić, zachodzą tu same zbiegi okoliczności. Jednak z jakiegoś względu... - urwał, gdyż drzwi do komnaty otworzyły się po raz trzeci. Stanął w nich Lodran, w pełnym rynsztunku, i omiótłszy spojrzeniem całe pomieszczenie oraz wszystkich obecnych, zatrzymał wzrok na Beilehnie, który najeżył się i wykrztusił:
- Ty... Znowu.
Niezrażony takim powitaniem, Lodran wszedł do komnaty i zamknął za sobą drzwi.
-Przyszliśmy do karczmy już po masakrze, a oni bez powodu zaatakowali nas.
- Przyszliśmy do karczmy już po masakrze, a oni bez powodu zaatakowali nas. - powtórzył jak mantrę Bailum, lecz król zbył to krótko i cierpko:
- Już to słyszałem. A jeśli to wszystko, co masz do powiedzenia, to naprawdę nadeszła dla was pora ciężkiego i krótkiego frasunku.
- A to z jakiej racji, jeśli mogę wiedzieć?
- zapytał Lodran, nie spuszczając wzroku z Beilehna.
- A z takiej, że zamieszani są w morderstwa dokonane przez Kruki z Antivy i tylko ich zastano żywych na miejscu zbrodni. Mają motyw, przynajmniej część z nich, i ledwie parę bardzo kiepskich wyjaśnień. - warknął władca, przechylając się przez biurko.
- Widzę zatem - odparł Lodran zdumionym tonem - że prawdziwym powodem do frasunku może być dla nich nieudolność twoich oskarżeń.
- Prawdziwym powodem do frasunku może być dla nich topór, który właśnie zawisł nad ich głowami!
- wykrzyknął Beihlen, pryskając śliną i waląc pięścią w stół. Puchar z resztką wina wywrócił się, zalewając leżące na biurku papiery.
- Ach, więc zdążyłeś już wydać obiektywny i sprawiedliwy wyrok. - zadrwił jadowicie człowiek, wywołując totalną konsternację na obliczach gwardzistów. - Może jednak ciebie zafrasuje fakt, że ci trzej zawarli ze mną pewną umowę, która koliduje z twoją potrzebą stracenia ich w trybie natychmiastowym za domniemane zbrodnie.
- Umowę? - powtórzył król, jakby lekko zbity z tropu. - Jaką umowę?
- Mieli wraz ze mną udać się jutro do Ścieżek. Bardzo głębokich, będąc dokładnym. Tak głębokich, jak tylko się da. Może zatem, skoro i tak pisana im niechybna śmierć, pozwolimy zadecydować "skazańcom"
- drwił i żartował na raz - miejsce i czas? - obrócił wzrok na was, z nieznacznym uśmiechem.
-Jeśli sprawdzaliście już ciała to w jednym z nim utkwił bełt. A żaden z nas nie ma kuszy. A co do śmierci to może po naszym powrocie. Byłby to dla nas dyshonor gdybyśmy nie dotrzymali umowy.
- Przepraszam, chciałem się dowiedzieć w której opcji mógłbym dostać zpowtotem swoje rzeczy by mieć jakieś szanse? - wtrącił się Marcus - Bo rozumiem że moja wina została mi już przypisana.
- Wasz ekwipaż zostanie wam zwrócony, inaczej zamiast przysłużyć się obronności Ozammaru zaszkodzilibyście jej, a tego nikt by nie chciał... - zaczął człowiek, ale ponownie przerwało mu uderzenie - tym razem obu pięści - Beihlena.
- DOŚĆ! DOŚĆ, do kroćset! Jak śmiesz zjawiać się nieproszony w moim pałacu?! W moim mieście?! Jak śmiesz wydawać dyspozycje w mojej obecności i podważać moje wyroki?! - grzmiał, jeszcze bardziej czerwony niż jego włosy i broda. - Gdybyś był moim poddanym skazałbym cię za zdradę i obrazę majestatu! Wynoś się stąd, precz!!! - machnął w stronę drzwi i wskazał na was. - A tych trzech do lochów i niech kat nawija dla nich mocny szur, natychmiast! - wykrzyczał rozkaz do gwardzistów, którzy ruszyli by pochwycić was po raz wtóry. Zaraz jednak stanęli w miejscu, jakby odbili się od ściany.
Lodran położył dłoń na rękojeści miecza. Gwardia, król, wy, cisza, wszyscy zamarli w napiętym oczekiwaniu. Jednak zamiast dobyć broni, człowiek jedynie wyprostował się oficjalnie, a jego oblicze przybrało inny, pełen dumy i władczego majestatu, tak różnego od rozjuszonego krasnoluda, oblicza.
- Dobrze więc. Skoro postanowiłeś używać argumentów siły, to nie pozostawiasz mi wyboru. Z mocy Prawa, uświęconego krwią mych braci i rzesz poległych w najwyższej wagi sprawie, oznajmiam, że ci oto trzej tu obecni zostają przeze mnie powołani do służby w Zakonie Szarych Strażników.
Wywrócony puchar potoczył się po blacie biurka i z łoskotem opadł na podłogę.
-O kur*a...
Robię minę jakbym zobaczył ducha.
Po chwili milczenia jako pierwszy świadomość (choć nie rezon) odzyskał Beihlen.
- Cco? Jak to? Jakim prawem? Przecież Arcydemon został pokonany, Plaga została pokonana, nie jesteście już nikomu potrzebni! - składał argumenty z wyraźnym wysiłkiem. - Aaa, a on? - wskazał gwałtownie na Deilena. - Nie możesz go powołać, służy przecież w Legionie Umarłych! Niby czemu miałbym się na to zgodzić, hm?
Lodran tylko pokręcił głową.
- Mylisz się, mylisz się i mylisz się. Żadne śluby, przysięgi czy wyroki nie stoją ponad moim prawem powołania ich do służby w Szarej Straży, która wbrew twym mylnym zarzutom nie przestała być potrzebna. Plaga pokonana, powiadasz? Z jakiego zatem powodu dzień i noc waszych wrót do Ścieżek pilnują uzbrojeni wartownicy, a podobni im - również wskazał na Deilena - wariaci pchają się na zatracenie między Genlocków i Hurlocków, żeby nie mówić o innych diabelstwach, które się tam pojawiły? Arcydemon nie żyje, to fakt. Ale nie po raz pierwszy i niewiele to zmienia, choć nie są to rzeczy, które miałbym ci tłumaczyć, bo i tak byś ich nie pojął.
- Król... - zaakcentował głośniej, gdy Beihlen znów próbował mu przerwać - który od miesięcy nie potrafi poradzić sobie z szajkami bandytów we własnych slumsach i nie dostrzega, że wokół jego okien krążą antivańskie kruki, nie powinien tracić sił i czasu na takie błahostki jak niegodne wiary oskarżenia nieudolnych strażników miejskich. Lepiej, by pozwolił im odejść, gdy sami z radością znikną z jego oczu.
- Nie waż się mówić mi co powinienem, a czego nie! - warknął wściekle władca, zaciskając pięści.
- Ani ty mówić mi, że nie godzisz się na rzeczy, które gwarantuje mi prawo starsze od twego rodu. Bo i starsze rody niż twój próbowały stawać mu wbrew i nie ma dziś kto tego wspominać.
Cisza zgęstniała wystarczająco, by można w niej było powiesić siekierę. Obaj mówiący mierzyli się wzrokiem w milczeniu. Po kilku szalenie głośnych uderzeniach serca Beihlen, nie spuszczając wzroku z Lodrana, wskazał palcem drzwi i powiedział, zapewne do wszystkich zebranych:
- Precz...
Lodran nieznacznie skinął głową, obrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa, pobrzękując lekko kolczugą.
Wychodzę razem z Lodranem i mówię:
-I co teraz z nami będzie?
- To się okaże. - odpowiedział Strażnik nie zwalniając kroku. - W dużej mierze zależy to od waszej biegłości we władaniu bronią, ale o to mogę chyba być spokojny. - w jego głosie zabrzmiał cień uśmiechu. - Jednak sprawy dotyczą czegoś znacznie poważniejszego, niż kilku zaślinionych Genlocków. Ale o tym później... Jeśli mieliście jeszcze jakieś sprawy, obowiązki, zobowiązania - zapomnijcie o nich. Nie ma już na nie czasu.
-Szarzy Strażnicy są dziwni, bo niby się nie chwalą swoim fachem, ale po twoim stylu walki poznałem od razu kim jesteś. Kiedy idziemy na Głębokie Ścieżki?
Pytam z lekkim ciągle niedowierzaniem.
← Sesja DA
Wczytywanie...