Raz... dwa... trzy głosy krogulca. Znak. Wyszedłeś z zaułka i trzymając się cienia przeszedłeś tuż za plecami patrolu Straży. Teraz drabiną w górę. Trzy, cztery, dwadzieścia pięć stopni. Dwa kroki w lewo po gzymsie. Kurw...
Uśliznąłeś się na mokrym kawałku kamienia, który dodatkowo był doszczętnie osrany przez gołębia, wronę czy jakieś inne cholerstwo. Dyndając w odruchowym chwycie tuż nad portalem bramy Wyzimskiej kordegardy nie stanowiłeś przykładu złodziejskiej sprawności. Szczęśliwie, złapałeś się parapetu okna, przez które, gdyby nie ptaki, przeszedłbyś za kilka chwil. Wilgotne z powodu nocnej mżawki drewno nie stanowiło dla palców dobrego oparcia.
Zasrane, wilgotne miasto, pomyślałeś, przypominając sobie jak zgodziłeś się na tę robotę. To był piękny dzień i grałeś w kości, podwajając pieniądze wcześniej zarobione w zakładzie z jakimś półgłówkiem, który uważał, że trafi w cel z dalszej odległości niż ty. Trafić, trafił w sam środek z drugiego rogu oberży, ale gdy rzutem noża przeciąłeś parciany pasek jego gaci, podpita już karczmiana gawiedź obwołała cię jednogłośnie zwycięzcą. Okazja, z rodzaju tych, które nadchodzą niespodziewanie i tylko jeden raz w życiu, nadeszła od tyłu. Szczałeś sobie elegancko na murek po drugiej stronie karczmy, gdy usłyszałeś brzęk upuszczanej sakiewki. Pół tysiąca novigradzkich koron za włam do Wyzimskiego loszku, wydostanie więźnia i ucieczkę. Półtora tysiąca, gdy ten dotrze bezpiecznie w miejsce, które sam wskaże. A dziś, korzystając z pomocy lokalnego rzezimieszka, udało ci się zapoznać z rozkładem i ścieżkami patroli, planem dnia kapitana straży i - prawie - z umiejscowieniem kwatery starszego klawisza. Prawie. Kurrwa mać!
A szło jak po maśle, pomyślałem wisząc uczepiony dłońmi parapetu. Zawsze coś się spieprzy, posrane i srające, psia jego mać, gdzie popadnie ptaszyska, myśli płynęły wartkim strumieniem, podczas gdy podciągałem się na słabnących powoli rękach.
Parapet okazał się być w miarę bezpiecznym, tymczasowym schronieniem. W końcu mogłem zaczerpnąć względnie świeżego Wyzimskiego powietrza. Kiedy uspokoiłem oddech, potoczyłem wzrokiem po okolicy, badając czy przypadkiem nie zwróciłem niechcianej uwagi swoim karkołomnym upadkiem. Zapuściłem również żurawia przez okno, do wnętrza budynku, przebijając się wzrokiem przez brud i kurz.
Dookoła panował mrok nocy, z sierpem księżyca słabo widocznym zza chmur, za to ze swojej wysokiej pozycji widziałeś przemieszczające się światła ulicznych patroli. Żadne nie zmierzało w twoim kierunku. Czułeś za to smród dobiegający z pobliskich kanałów, zwłaszcza w chwilach, gdy wietrzyk zawiewał w twoją stronę.
Spojrzawszy w kute, ażurowe okno zobaczyłeś przestronną, jak na warunki wieżyczki kordegardy, izbę, w której ustawione było kilka łóżek oraz stolik. Pomieszczenie najwyraźniej zaprojektowane było tak, aby schodzący ze służby strażnicy mieli miejsce, by na zmianę przespać część służby, kiedy akurat nie przypadał im ani patrol ani wachta. Aktualnie, z powodu dość wczesnej jeszcze pory, czterech odzianych w ozdobione temerskimi liliami uniformy strażników rżnęło zawzięcie w kości o sumkę, która wyglądała na ich dzienny żołd. Żaden z nich nie wyróżniał się spośród pozostałych żadnym elementem stroju ani wyposażenia.
No cóż, tą drogą nie przejdę, powiedziałem lekko słyszalnym głosem. Zacząłem się jednocześnie rozglądać za innym wejściem. Przydałoby się inne okno, powiedziałem sobie w duchu, żeby dodać siły swoim poszukiwaniom.
Dlatego też przetrzymałem chwilę wzrok na grających w karty strażników. Gdyby przestali i rozeszli się, bądź, daj Losie, położyli się spać, mógłbym zacząć działać.
Zawsze pozostawała inna droga do wnętrza kordegardy, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Gdzie są te okna?, powiedziałem prawie że na głos.
Przeszedłeś się po parapecie, zaglądając na bok wieży zza węgła. Owszem, okno było, ale kamienny gzyms wykruszył się kilka ładnych lat temu. Z drugiej zaś, mimo szerokiego i wygodnego występu, okna nie było. Przeklinając w duchu swój los, zacząłeś się zastanawia czy ryzykowny skok na drabinę, której użyłeś by się tam dostać nie jest jedynym wyjściem z trudnej sytuacji. Jednak gdy już prawie straciłeś nadzieję, do izby wpadł grubszy od grających, bardziej brodaty i wyraźnie starszy, nie tylko stopniem ale i wiekiem, strażnik. Przy jego pasie pobrzękiwały klucze, zawieszone na dużym, żelaznym kółku.
- Koniec dobrego, darmozjady! Zaraz zmiana patroli, szykować się, nim Zlatek wróci. Mówiłem tyle razy, na ulicy zawsze ktoś ma być!
Czwórka grających z ociąganiem wstała z miejsc i ruszyła w kierunku drzwi - pozbierawszy, uprzednio, fanty ze stołu. Brodacz zaś usiadł, niezbyt dla siebie fortunnie, tyłem do okna.
Nie mogłem zbytnio zwlekać. Z drugiej strony, odczekałem jeszcze chwilę, żeby mieć pewność, że wychodzący strażnicy nie usłyszą potencjalnego hałasu. Nie żebym stał bezczynnie na tym parapecie. Zbadałem dokładnie okno i oceniłem trudność jego otwarcia. Z tym raczej nie powinno być problemów. Gorzej, jak zaskrzypi, zapiszczy czy wyda jakikolwiek inny dźwięk, który mógłby zaalarmować brodatego jegomościa.
Teraz albo nigdy, pomyślałem, wizualizując sobie jednocześnie wesoło brzęczące monety, które w niedługim czasie miały przejść w moje posiadanie.
Zacząłem majstrować przy oknie modląc się w duchu o trochę szczęścia w tym przypadku. Plan był prosty. Otworzyć okno, wejść do izby i podejść do klucznika najciszej jak się da. Potem to już tylko pozostanie ogłuszyć go rękojeścią sztyletu i zabrać klucze. Co dalej? W tym momencie nie było sensu wybiegać tak daleko w przyszłość.
Przejście przez okno faktycznie nie było trudne. Strażnicy, którzy spędzali w tej izbie niejedną chłodną noc szczelnie pozalepiali krawędzie szyb woskiem, więc nawet przy raptownym otwarciu skrzydło okna nie zadzwoniłoby witrażem. Na paluszkach podszedłeś do strażnika... Wzniosłeś pięść do uderzenia... a on, w ostatniej chwili zauważył to, o czym ty zapomniałeś. Twój cień. Gdy zbliżyłeś się do niego na wyciągnięcie dłoni, zrównałeś się ze świecznikiem i fragment twojego ramienia zamajaczył na ścianie po lewej stronie. Strażnik raptownie obrócił głowę w stronę cienia, fortunnie i niefortunnie. Fortunnie, bo gdyby zwrócił głowę do ciebie, nie miałbyś tych kilku sekund, podczas których klawisz nie wiedział z kim walczy. Niefortunnie, bo uderzenie rękojeści ześliznęło się po twardym czerepie na ramię, zamiast pewnie uderzyć w kark.
-Oż ty kurw... - stęknął, sięgając rękojeści służbowego korda.
Chciałem uniknąć zbędnego rozlewu krwi. Tym razem jednak nie miałem wyjścia. Po raz kolejny dzisiejszej nocy dopadł mnie pech, a może po prostu mnie nie opuszczał?
Korzystając z chwili, w której strażnik sięgał po broń, zadałem szybkie pchnięcie celując w jego tchawicę. Jednocześnie sięgnąłem drugą dłonią do bandoliera po nóż, choć szczerze liczyłem, że nie będę musiał go używać.
Pchnąłeś sztyletem tuż nad ryngraf straży. Celnie. Ostrze zatopiło się w kudłatej brodzie, siknęła krew, plamiąc jego tunikę i twoją dłoń. Mężczyzna zacharczał cicho, ale niedługo musiał przestać charczeć - długie ostrze sztyletu uszkodziło jego kręgosłup. Niczym worek pełen ziemniaków, bezwładny, dogorywający brodacz padł na deskowaną podłogę. Wokół nie zatańczył już żaden cień.
Włamać się do kordegardy, postarać się o klucze i wyciągnąć z loszku jakiegoś anonimowego więźnia to jedno. Ale zabicie wyzimskiego strażnika? To już zupełnie inna sprawa. Zwłaszcza, że jak krew zostanie raz rozlana, to na tym się zazwyczaj nie kończy.
Co za noc... Będę trzeba wynegocjować premię z tytułu niesprzyjających warunków pracy, zauważyłem cichutko.
Największym problemem okazało się być ciało nieboszczyka. Nie mogłem go przecież zostawić rozwalonego na środku podłogi. Z drugiej strony też nie miałem za bardzo gdzie go upchnąć. Z wielkim trudem przeciągnąłem bądź co bądź sporego strażnika w kąt izby, za jakieś łóżko. Sztuczka polegała na tym, żeby zapaskudzić deski w jak najmniejszym stopniu. Spróbowałem jeszcze przetrzeć miejsca poznaczone posoką nieszczęśliwie poległego. No ale krew, jak to krew, ciężko schodzi, a czasu też nie miałem dużo.
Zagasiłem źródło światła w izdebce i wyglądnąłem przez drzwi wyjściowe. Chyba nie muszę wspominać, że odpiąłem nieboszczykowi pęk kluczy od pasa. Miałem dziwne przeświadczenie, że może mi się przydać.
Ledwo go pod łóżko wepchnąłeś. Kawałkiem szmaty przetarłeś krew, ale nie pomogło to na wiele - czerwone smugi na deskach był dość dobrze widoczne - tylko ślepiec nie zwróciłby na nie uwagi. Cóż, nie byłeś profesjonalnym sprzątaczem, a na zabawy z usuwaniem krwistych plam solą, moczem i saletrą stanowczo nie było czasu. Szczęśliwie pchnięcie nie uszkodziło tętnicy, inaczej byłaby tu prawdziwa jatka.
Trzymając klucze za kółko, by nie podzwaniały, otworzyłeś drzwi, nasłuchując wpierw kroków. Wszedłeś na kręte schody, niezbyt dobrze oświetlone. Nie przeszkadzało Ci to Prowadziły w dół, a na dole był areszt. Nie pomyliłeś się, schodząc nimi. Gdy byłeś już przy końcu zobaczyłeś pomieszczenie, w którym kilka ławek stało pod kamiennymi ścianami. Łuczywa oświetlały strażnika, klęczącego na klepisku, z nosem przytkniętym do ławeczki. Wreszcie, w każdej niemal ścianie, zamontowane były kraty, za którymi znajdowały się większe i mniejsze cele więźniów. Większość z nich spałą, a pozostali również nie przejawiali wzmożonej aktywności.
Szybkim acz cichym krokiem zbliżyłem się do strażnika. Zadałem mu zdecydowane i całkiem silne uderzenie rękojeścią sztyletu w skroń. Wolałem, żeby się nie obudził, jak będę uwalniał więźnia. Jeżeli przypadkiem go zabiłem, to i tak nie miało to znaczenia. Jeden trup, czy dwa? Co za różnica. Jak mnie złapią, kara i tak będzie taka sama.
Dopiero gdy uporałem się z wartownikiem, rozejrzałem się po celach.
Gdy podszedłeś, zobaczyłeś, co robił. Na krawędzi ławki rozsypany był biały proszek, który strażnik nożem uformował w podłużną ścieżkę. Gdy go uderzyłeś był mniej więcej w połowie wciągania cennego pyłu, tak zaaferowany, że nawet cię nie zawuważył. Oberwawszy prosto w odsłoniętą skroń, wyrżnął głową o ławkę i padł nieprzytomny. Lub martwy. Nie chciało Ci się sprawdzać, ale zauważyłeś krew płynącą z jego rozwalonej głowy.
= Tutaj. - głos dochodził z największej celi, pełnej drobnych złodziejaszków, z kąta, w którym było najciemniej.
Zlokalizowawszy źródło głosu, podszedłem do celi. Popatrzyłem na zamek i na kółko z kluczami. Westchnąłem i zacząłem szukać odpowiedniego, który postawiłby drzwi otworem. Zawsze charakteryzowałem się dużą cierpliwością, ale w tym przypadku, kiedy lada moment mogła się na mnie rzucić uzbrojona wyzimska straż, ciężko było zachować bezwzględny spokój.
- Psia jego mać - rzuciłem zirytowany, gdy trzeci z kolei klucz okazał się nie być tym właściwym. - Podejdź tu. Pod kratę, znaczy się. Ino prędko. - słowa skierowałem w najciemniejszy kąt celi.
Z mroku wyłonił się łysawy człowiek, chudy jak tyka, brudny i w nieporządnym ubraniu, chociaż poznałeś, że kiedyś było całkiem przyzwoite. Musiał spędzić tam trochę czasu... albo ten czas nie mijał mu miło. Zauważyłeś, jak jeden z więźniów, który akurat był najbliżej kraty wstał i przeszedł pośpiesznie na drugi koniec celi.
- Co tak długo? - syknął wysoki człowiek, o błyszczących niezdrowo oczach, poznaczonej zmarszczkami twarzy i suchym, nieprzyjenym głosie.
Długo mierzyłem go wzrokiem, cały czas majstrując przy zamku. Dobrego wrażenia nie robił, to było pewne, ale ja też do najpiękniejszych nie należałem. Nie spodobał mi się natomiast ton jego głosu i nawet zacząłem się zastanawiać czy nie odwrócić się na pięcie i nie wyjść z wieżycy. Moje wątpliwości rozwiał brzęk monet, który rozległ się jak na zawołanie w mojej głowie.
Ugryzłem się w język, żeby nie rzucić głupawego komentarza, jak to miałem w zwyczaju. W końcu, chyba szósty z kolei klucz okazał się pasować. Skąd tu tyle zamków, zacząłem się zastanawiać.
-Dobra, wychodź. - powiedziałem, kiedy drzwi stanęły otworem.
Nie zamierzałem zamykać za sobą, a właściwie za nim celi. W sumie, zastanawiałem się czy nie otworzyć pozostałych cel. Mała dywersja mogłaby się przydać przy wykonywaniu drugiej części zadania.
Chudzielec postąpił parę kroków przez drzwi celi, po czym skierował się do nieprzytomnego strażnika. Odpiął mu pas, zabrał sakiewkę i krótki kord, a gdy upewnił się, że nie ma przy sobie nic wartego uwagi, zabrał wiszący na kołku przy wejściu ciepły, ciemny płaszcz.
= Teraz klapa. Otwórz. - rzucił krótko, wskazując na właz w kamiennej podłodze. Nie wiedziałeś dokąd prowadził, ale cóż... Najwyraźniej tam właśnie życzył sobie wejść nieznajomy. - Pospiesz się, głupcze. Nie sprawdziłeś kiedy jest zmiana warty? Zaraz tu będą.
Pokręciłem tylko głową wyrażając swoją dezaprobatę dla stosunku w jakim odnosił się do mnie ów człowiek i podszedłem do klapy. Bez słowa pochyliłem się nad nią i szarpnąłem za uchwyt. Nie należę do najsilniejszych ludzi, toteż chwilę się z nią mocowałem, ale w końcu ustąpiła.
- Proszę przodem, jaśniepanie - powiedziałem z przekąsem do chudego mężczyzny wskazując na otwór ziejący czernią w podłodze lochu. - Będę tuż za panem - dodałem uśmiechając się paskudnie.
Oczywiście nim wypowiedziałeś te słowa mocowałeś się chwilę z kluczami i kłódką. Porządną, ciężką kłódką. Ktoś bardzo nie chciał, żeby ta klapa została otwarta, a jak zobaczyłeś podnosząc ją, była gruba na piędź i podwójnie okuta żelazem. Spod niej zajechało smrodem rozkładającego się wszystkiego. Ktoś upchał szmaty pomiędzy właz a jego futrynę, gdyby nie to, odór zabiłby wszystkich w kordegardzie. Mimo tego, mężczyzna bez wahania zszedł po wbitych w kamienną ścianę żelaznych stopniach wprost w kanały.
- Pochodnia. - rzucił, a ty zabierając ją ze strażnicy zobaczyłeś, jak banda przestępców szykuje się do odpłaty na strażniku i grupowej ucieczki z pierdla.
Nie można mnie nazwać człowiekiem słabym, ale w momencie gdy miałem zejść do tunelu pełnego gówna, zawróciło mi się w głowie i ledwo powstrzymałem skąpą kolację usiłującą znaleźć drogę na zewnątrz.
Złapałem mocniej za pochodnię i ruszyłem w ślad za człowiekiem pozbawionym, najprawdopodobniej, zmysłu węchu. W tej chwili zazdrościłem tym wszystkim oprychom, którzy wylezą frontowymi drzwiami. Pewnie wielu z nich tu wróci, a część raczej na pewno nigdzie już nie wróci, ale z całą pewnością nie będą musieli brodzić w ekskrementach całego miasta.
- Kiepska noc - powiedziałem zamykając za sobą właz do zasranego podziemia, starając się jednocześnie nie spaść na nieznany, acz z pewnością mało przyjemny grunt.