Witam, znam to forum od jakiegoś czasu, a ostatnio udało mi się popełnić opowiadanie, które osadzone jest nie w moim autorskim uniwersum, a w jednym z tych, które Wy, drodzy forumowicze, z pewnością dobrze znacie. Dlatego postanowiłem zarejestrować się tutaj i podzielić swą twórczością. Miłego czytania - mam nadzieję, że takie będzie.
Dodam tylko jeszcze, że jest to, oczywiście, tylko kawałek, samuśki początek.
Czarny Sztandar
„If all, if all goes as planned,
will you redeem my life again?”
Faunts
I
Armia parła naprzód, wciąż naprzód I tylko naprzód, nie cofając się, nie czekając na maruderów. Maszerowali. Palili. Maszerowali i palili. Zjednoczeni pod czarnym sztandarem Czarnej Generał. Zjednoczeni pod sztandarem wojny, krwi i śmierci. Otoczeni przez to, co ich jednoczyło.
Żaden z atakujących nie wiedział, o co naprawdę toczyła się wojna; żaden z atakowanych nie wiedział, za co umierał.
Sztandar zaczął jej ciążyć, gdy lewą ręką przeczesała brudne włosy. Westchnęła żałośnie; jej armia szła już wiele godzin, ale ona nie pozwala wytchnąć, ani żołnierzom, ani sobie: zbyt dobrze wiedziała, ile to będzie ją kosztować.
– Wiesz, co robisz, Lady? – zapytał mag.
– Kwestionujesz moje umiejętności strategiczne? – prychnęła kobieta; szli razem na czele pochodu, ale to ona dźwigała sztandar, nie dając go ponieść magowi.
– Mam być szczery? – uśmiechnął się głupio mężczyzna, drapiąc ogoloną potylicę. – Tak, myślę, że królowa źle wybrała… Dążysz na spotkanie śmierci, Lady.
– Dążę na pole bitwy, magu. A bacz na swe słowa… w każdym ich aspekcie i formie – zakpiła.
– Słowa? – zaśmiał się, nonszalancko omijając leżący pod jego nogami kamień i zamiatając przy tym połami szaty. – Ciekawie sformułowane zdanie. Ale słowa to moja domena i nic ci do nich.
– Wojna zaś to moja domena.
– Wojna i zemsta. Pytanie tylko na kim. Prowadzisz nasze armie na rzeź. Wiesz, kto stoi u końca tej drogi?
– Wiem – potwierdziła, poprawiając sztandar w ręce.
– Dolvin – ciągnął mag, jakby nie wiedziała. – Jeden z Dziewiątki. Niech go szlag, jego i Ciebie, cholerny elfie, jeśli zawiedziesz królową!
– No proszę, już nawet próbujesz łapać się mojej częściowo elfiej natury, zdradziecki magiku! – zaśmiała się dziarsko Lady.
– Jak widzisz, jesteśmy siebie warci – splunął machinalnie pod nogi.
Lady spojrzała na niego: mężczyzna w ciągu ostatnich dni wychudł i poczerniał, jakby straszna moc, którą posiadał, wypaczała go od wewnątrz, przetwarzała jego ciało w martwą skorupę.
Wojsko właśnie wychodziło z kniei, po której maszerowali przez kilka dni. Zmęczone i głodne. Ale tylko fizycznie, bo ich umysły pchała jakaś nieznana, złowroga siła, której nie rozumieli…
*
Falvick zarzucił wędkę i czekał. Jeśli czekał na to, aż do pobliskiego rynsztoku wyleje ktoś wiadro pomyj, no to się w końcu doczekał, lecz jeśli liczył, że coś złowi…
– Ten port schodzi na psy – mruknął Falvick. – Podobnie jak cała mieścinka. Z resztą… kto jeszcze łowi ryby w porcie?
Zarzucił wędkę na ramię i pomaszerował błotnistą, wąską ścieżyną.
– Ej, panie Falvick – zamemlał za nim jeden z mieszkańców portu – pan jesteś bratem tamtego zbrodniarza, co to go powiesili za zdradę stanu?
Falvick miał chęć odwrócić się i cisnąć memlącego wieśniaka jakimś wyjątkowo złowrogim zaklęciem. Zamiast tego jednak otrzepał tylko swój ubrudzony w ziemi strój i poprawił wędkę na ramieniu.
– Ja? – odparł, przybierając mało inteligentny ton. – Ja, panie, siano kosiewam… Kosiewam, panie, ino rosnąć nie chce, to brukiew i bulwiaki inne sadze, co by rzyć czym trącać w latrynie miała – zaśmiał się wyjątkowo głupio. – Rozumiecie, mospanie, takie życie, że ino zdychać albo bulwy jakowe żreć i muchom gryźć się w pusty baniak pozwalać…
– Święte słowa, oj, święte – memlnął tamten i ruszył w swoją stronę.
– Poważna śmierć byłaby tylko pustą ironią kończącą takie życie, mospanie. To też święte słowa? – westchnął Falvick, gdy memlący był już zbyt daleko, aby usłyszeć. – Przynajmniej w to wierzył mój brat… I ja w to kiedyś wierzyłem. Wierzyłem?
*
Carius wpatrzył się skwierczące w ogniu mięso. Zaiste, dla niego to było tylko mięso, nic więcej. Czy to ważne, że owo mięso miało kiedyś imię, nazwisko i pracę? Czy to ważne, że inni mówią: „to zmarli ludzie płoną na tym stosie”?
Tylko mięso.
– Carius, nie ociągaj się, mamy jeszcze wiele do zrobienia – ponaglił go wyższy stopniem kompan. – Niezły burdel się zrobił po śmierci tych wszystkich zaciukańców. Mało nas zostało… Ech, to nie te czasy, co kiedyś: spokojne plądrowanie zastraszonych mieszczan, podcinanie im sakiewek…
– … gwałcenie kobiet w karczemnym kącie… – dokończył za niego Carius. – To nazywasz życiem?
– A ty nie? – zdziwił się kompan.
– A nie przyszło ci do głowy, żeby chcieć czegoś więcej?
– Więcej? Po co mi więcej: wystarczy jedno takie schodzące na psy, szemrane miasto jak nasze i jestem szczęśliwy. A ty? Czego ty właściwie chcesz?
– Ja? – zastanowił się Carius. Ale tylko chwilę – potęgi – odparł.
*
– Lordzie Dolvin! – krzyknął od wejścia strażnik. – Jakiś obdartus stoi przed Pańskim namiotem i doprasza się o wejście. Mówi, że jest posłańcem.
– Wpuścić! – zakomenderował Dolvin.
Rzeczywiście, mężczyzna był wychudzony i odziany w jakieś szare łachmany.
– Dajcie mu jeść i pić – rozkazał swoim sługom Dolvin – ale dopiero, gdy odpowie na moje pytania! – dodał ostro. – A teraz mów!
– Armia…
– Zdrajczyni?
– Tak… Ona nadchodzi. Tutaj.
– Jak daleko?
– Kilkanaście stajań. Rozbili nasz podjazd w pył… Najpóźniej jutro jej wojska staną przeciw wam…
– O czym ty myślisz, o czym myślisz… – rzucił Dolvin, ale nie wyglądało to tak, jakby mówił do kogoś obecnego w namiocie; potoczył wzrokiem po milczących zgromadzonych. – Przygotować wojska, na jutro szykuje się walna bitwa – polecił jednemu ze swych oficerów, jednemu z tych o bladej twarzy, z drżącą ręką bawiących się bezwiednie małymi figurkami rozstawionymi na sporej wielkości mapie okolicznych terenów. – Może w końcu uda nam się odwrócić losy wojny…
*
– A więc jak, będzie bitwa? – zapytał po godzinach milczenia mag, gdy armia rozbijała obóz na wzgórzu, naprzeciwko wojsk Dolvina.
– Twa przeogromna moc chyba nie odebrała ci wzroku, co? – zakpiła Lady.
– Nie, dlatego wiele widzę. Jeśli znów to zrobisz… jeśli okażesz się zdrajczynią… – zaczął mag, ale kobieta przerwała mu stanowczo.
– Nie jestem zdrajczynią – powiedziała. – Jestem Lady Aribeth de Tylmarande.
Dodam tylko jeszcze, że jest to, oczywiście, tylko kawałek, samuśki początek.
Czarny Sztandar
„If all, if all goes as planned,
will you redeem my life again?”
Faunts
I
Armia parła naprzód, wciąż naprzód I tylko naprzód, nie cofając się, nie czekając na maruderów. Maszerowali. Palili. Maszerowali i palili. Zjednoczeni pod czarnym sztandarem Czarnej Generał. Zjednoczeni pod sztandarem wojny, krwi i śmierci. Otoczeni przez to, co ich jednoczyło.
Żaden z atakujących nie wiedział, o co naprawdę toczyła się wojna; żaden z atakowanych nie wiedział, za co umierał.
Sztandar zaczął jej ciążyć, gdy lewą ręką przeczesała brudne włosy. Westchnęła żałośnie; jej armia szła już wiele godzin, ale ona nie pozwala wytchnąć, ani żołnierzom, ani sobie: zbyt dobrze wiedziała, ile to będzie ją kosztować.
– Wiesz, co robisz, Lady? – zapytał mag.
– Kwestionujesz moje umiejętności strategiczne? – prychnęła kobieta; szli razem na czele pochodu, ale to ona dźwigała sztandar, nie dając go ponieść magowi.
– Mam być szczery? – uśmiechnął się głupio mężczyzna, drapiąc ogoloną potylicę. – Tak, myślę, że królowa źle wybrała… Dążysz na spotkanie śmierci, Lady.
– Dążę na pole bitwy, magu. A bacz na swe słowa… w każdym ich aspekcie i formie – zakpiła.
– Słowa? – zaśmiał się, nonszalancko omijając leżący pod jego nogami kamień i zamiatając przy tym połami szaty. – Ciekawie sformułowane zdanie. Ale słowa to moja domena i nic ci do nich.
– Wojna zaś to moja domena.
– Wojna i zemsta. Pytanie tylko na kim. Prowadzisz nasze armie na rzeź. Wiesz, kto stoi u końca tej drogi?
– Wiem – potwierdziła, poprawiając sztandar w ręce.
– Dolvin – ciągnął mag, jakby nie wiedziała. – Jeden z Dziewiątki. Niech go szlag, jego i Ciebie, cholerny elfie, jeśli zawiedziesz królową!
– No proszę, już nawet próbujesz łapać się mojej częściowo elfiej natury, zdradziecki magiku! – zaśmiała się dziarsko Lady.
– Jak widzisz, jesteśmy siebie warci – splunął machinalnie pod nogi.
Lady spojrzała na niego: mężczyzna w ciągu ostatnich dni wychudł i poczerniał, jakby straszna moc, którą posiadał, wypaczała go od wewnątrz, przetwarzała jego ciało w martwą skorupę.
Wojsko właśnie wychodziło z kniei, po której maszerowali przez kilka dni. Zmęczone i głodne. Ale tylko fizycznie, bo ich umysły pchała jakaś nieznana, złowroga siła, której nie rozumieli…
*
Falvick zarzucił wędkę i czekał. Jeśli czekał na to, aż do pobliskiego rynsztoku wyleje ktoś wiadro pomyj, no to się w końcu doczekał, lecz jeśli liczył, że coś złowi…
– Ten port schodzi na psy – mruknął Falvick. – Podobnie jak cała mieścinka. Z resztą… kto jeszcze łowi ryby w porcie?
Zarzucił wędkę na ramię i pomaszerował błotnistą, wąską ścieżyną.
– Ej, panie Falvick – zamemlał za nim jeden z mieszkańców portu – pan jesteś bratem tamtego zbrodniarza, co to go powiesili za zdradę stanu?
Falvick miał chęć odwrócić się i cisnąć memlącego wieśniaka jakimś wyjątkowo złowrogim zaklęciem. Zamiast tego jednak otrzepał tylko swój ubrudzony w ziemi strój i poprawił wędkę na ramieniu.
– Ja? – odparł, przybierając mało inteligentny ton. – Ja, panie, siano kosiewam… Kosiewam, panie, ino rosnąć nie chce, to brukiew i bulwiaki inne sadze, co by rzyć czym trącać w latrynie miała – zaśmiał się wyjątkowo głupio. – Rozumiecie, mospanie, takie życie, że ino zdychać albo bulwy jakowe żreć i muchom gryźć się w pusty baniak pozwalać…
– Święte słowa, oj, święte – memlnął tamten i ruszył w swoją stronę.
– Poważna śmierć byłaby tylko pustą ironią kończącą takie życie, mospanie. To też święte słowa? – westchnął Falvick, gdy memlący był już zbyt daleko, aby usłyszeć. – Przynajmniej w to wierzył mój brat… I ja w to kiedyś wierzyłem. Wierzyłem?
*
Carius wpatrzył się skwierczące w ogniu mięso. Zaiste, dla niego to było tylko mięso, nic więcej. Czy to ważne, że owo mięso miało kiedyś imię, nazwisko i pracę? Czy to ważne, że inni mówią: „to zmarli ludzie płoną na tym stosie”?
Tylko mięso.
– Carius, nie ociągaj się, mamy jeszcze wiele do zrobienia – ponaglił go wyższy stopniem kompan. – Niezły burdel się zrobił po śmierci tych wszystkich zaciukańców. Mało nas zostało… Ech, to nie te czasy, co kiedyś: spokojne plądrowanie zastraszonych mieszczan, podcinanie im sakiewek…
– … gwałcenie kobiet w karczemnym kącie… – dokończył za niego Carius. – To nazywasz życiem?
– A ty nie? – zdziwił się kompan.
– A nie przyszło ci do głowy, żeby chcieć czegoś więcej?
– Więcej? Po co mi więcej: wystarczy jedno takie schodzące na psy, szemrane miasto jak nasze i jestem szczęśliwy. A ty? Czego ty właściwie chcesz?
– Ja? – zastanowił się Carius. Ale tylko chwilę – potęgi – odparł.
*
– Lordzie Dolvin! – krzyknął od wejścia strażnik. – Jakiś obdartus stoi przed Pańskim namiotem i doprasza się o wejście. Mówi, że jest posłańcem.
– Wpuścić! – zakomenderował Dolvin.
Rzeczywiście, mężczyzna był wychudzony i odziany w jakieś szare łachmany.
– Dajcie mu jeść i pić – rozkazał swoim sługom Dolvin – ale dopiero, gdy odpowie na moje pytania! – dodał ostro. – A teraz mów!
– Armia…
– Zdrajczyni?
– Tak… Ona nadchodzi. Tutaj.
– Jak daleko?
– Kilkanaście stajań. Rozbili nasz podjazd w pył… Najpóźniej jutro jej wojska staną przeciw wam…
– O czym ty myślisz, o czym myślisz… – rzucił Dolvin, ale nie wyglądało to tak, jakby mówił do kogoś obecnego w namiocie; potoczył wzrokiem po milczących zgromadzonych. – Przygotować wojska, na jutro szykuje się walna bitwa – polecił jednemu ze swych oficerów, jednemu z tych o bladej twarzy, z drżącą ręką bawiących się bezwiednie małymi figurkami rozstawionymi na sporej wielkości mapie okolicznych terenów. – Może w końcu uda nam się odwrócić losy wojny…
*
– A więc jak, będzie bitwa? – zapytał po godzinach milczenia mag, gdy armia rozbijała obóz na wzgórzu, naprzeciwko wojsk Dolvina.
– Twa przeogromna moc chyba nie odebrała ci wzroku, co? – zakpiła Lady.
– Nie, dlatego wiele widzę. Jeśli znów to zrobisz… jeśli okażesz się zdrajczynią… – zaczął mag, ale kobieta przerwała mu stanowczo.
– Nie jestem zdrajczynią – powiedziała. – Jestem Lady Aribeth de Tylmarande.