Czarny Sztandar - Odpowiedź

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!

Podgląd ostatnich postów

Bard Card,
Autor tego opowiadania trafił w mój gust, choć patrząc po dacie jak zwykle spóźniłem się z gratulacjami i całą tą resztą, ale nic, przeżyję i to
indignus,
Jak nie lubię oceniać czyjejś pracy, tak muszę powiedzieć, że bardzo ładnie wyszło to zakończenie. Zaskakujące, trzymające w napięciu. Hmm... Powiem, że czułem się prawie tak jak czytając niedawno ostatnie rozdziały Mesjasza Diuny. Znowu

Taak... Cóż, na Twoje podziękowania mogę tylko powiedzieć "nie ma za co" I dodam, że ostatnio z wielkiego bólu, tak egzystencjalnego, jak i hmm... no w sumie też egzystencjalnego, zacząłem pisać. Możliwe, że gdy już skończę, a prędko się na to nie zanosi, wena to wredna kobieta... Tak czy inaczej, kiedy już poukładam wydarzenia i nadam opowiadaniu jako taki wygląd(spodziewajcie się opisów natury jak u Orzeszkowej), pewnie je gdzieś niedaleko umieszczę.

Konkludując(lubię to słowo, w LO polonistka spojrzała na mnie jak na świra gdy tak zakończyłem wypowiedź)chciałbym podziękować za możliwość przeczytania ciekawej historii.

Pozdrawiam
Vagus,
O tak, brakuje tylko Strefy 51 i można snuć kolejne Poza tym to fakt, całe opowiadanie jest jedną wielką teorią spiskową. Nie taką stricte, ale taką quasi, powiedzmy.

[Dodano po 19 dniach]

Przepraszam, że to trwało tak długo, ale jest - oto zakończenie zamieszczonego tutaj opowiadania.

V

Aribeth maszerowała na czele swoich wojsk i chociaż otaczała ją zgraja wojowników, czuła się tak, jakby szła całkiem sama. Maugrim zniknął gdzieś na tylnych szeregach, wśród ludzi ze swojej sekty – Aribeth nie była jedną z nich, wolała więc nie towarzyszyć w ich naradach. Z resztą Korothir był straszny, gdy do nich dochodziło: miotał się jak oszalały czart, plując śliną na lewo i prawo i wymyślając na swych ludzi. Podobno szło im źle, bardzo źle. Podobno stracili kolejne Słowo Mocy. Ale Aribeth na tym nie zależało, nie zależało jej na niczym, byleby nieść ogień przez ziemie, nieważne czyje, nieważne dla kogo, ważne, żeby palić i mordować. Niszczyć marzenia innym. Niszczyć wszystko, co stanie na drodze, a w tej chwili na drodze dla wielotysięcznych armii stała mała osada, Port Llast, mieścina, którą opuścili wszyscy ci wielcy i dobroduszni władcy, którą zostawili na pastwę Czarnej Lady, nie kwapiąc się nawet, aby ewakuować jej mieszkańców.
*
Dolvin spojrzał badawczo na Falvicka.
– I co, chcesz mi powiedzieć, że jesteś w stanie sam otoczyć Llast tym… Mythalem, tak?
– Elminster powiedział mi, jak to zrobić – odparł tamten. – W zasadzie nie wiem, dlaczego to zrobił, wciąż nie do końca rozumiem. Nie uczył mnie swojej magii, nie uczył mnie w zasadzie żadnej innej magii, tylko te cholerne Mythale. W pewnym momencie miałem już ich niewysłowienie dość – zaśmiał się krótko, po chwili zaś podjął wątek. – Ale chociaż powiedział, jak to działa, ja nie wiem, czy byłbym w stanie utrzymać taki pobór energii magicznej w pojedynkę.
– Skąd więc weźmiesz innych magów? – dopytywał się Dolvin ciekawie; Falvick wstał ze swojego fotela i podszedł do drzwi frontowych chatki.
– Oni już tu są – powiedział.
Z cienia wyłoniło się kilkunastu zakapturzonych czarodziei, wszyscy ubrani pod krwistoczerwony kolor. Jeden z nich podszedł do Falvicka i wymienił z nim twardy uścisk dłoni. Następnie zaś, ku zdziwieniu Dolvina, uścisnęli się obaj serdecznie.
– To mój stary przyjaciel – wyjaśnił elf – Red Flame. Chociaż właściwie to tylko jego pseudonim, który nadali mu bracia z Thay – z resztą trudno się im dziwić – bo naprawdę nazywa się Flip.
– Flip? – zaśmiał sięDolvin.
– Ano, Flip – potwierdził Falvick z uśmiechem.
– Doprawdy, nie musiałeś mu tego mówić – zaczerwienił się w dziwny sposób mag, a jego twarz niewiele teraz odbiegała barwą od szaty. Pozostali czarodzieje nie dali po sobie w żaden sposób poznać, żeby imię ich wodza w jakikolwiek sposób ich bawi.
– Niezbyt to epickie imię, sam chyba przyznasz? – kpił gładko Dolvin, patrząc na szkarłatne szaty maga.
– Cieszę się, że poznałeś już niezbyt epickie imię, wkrótce zaś możesz poznać niezbyt epicką śmierć – na przykład w świńskim chlewie – odciął się groźnie Red Flame, a w jego oczach błysnęła żądza mordu, uczucie doskonale znane większości czarodziei z Thay, ale Falvick powstrzymał go delikatnie.
– Nie czas na te niesnaski, stary druhu, mamy miasto do uratowania – powiedział.
– Zaskakujące jest dla mnie, że jakikolwiek Thay’anin chciałby ratować obce i nieznaczące nic dla niego osady – stwierdził Dolvin z przekąsem.
– To dlatego, że nic o nas nie wiesz – odparł mag. – Nic nie wiesz o mnie: ja zawsze spłacam zaciągnięte długi.
*
– Mój kochany – zaczęła słodkim tonem Nyfitis – oto Garius.
Arklem spojrzał na niego swymi martwymi oczami w ziejących pustką oczodołach.
– Garius? – zapytał zaskoczony. – A po co mi jakiś tam Garius?
Byli w odosobnionej jaskini poza Luskanem, w miejscu, gdzie Arklem i Nyfitis schronili się przed gniewem Maugrima. Garius stał na uboczu, z trochę głupim, acz pewnym siebie i zadziornym uśmieszkiem.
– Przecież chcesz odzyskać Piątą Wieżę, prawda? – zapytała Nyfitis. – On może ci to umożliwić.
– Mówiłaś, że Korothir obłożył budynek zaklęciami niepozwalającymi mi wejść do środka, mówiłaś, że możesz je złamać, a ty tymczasem przyprowadzasz mi jakiegoś…. chłystka?
– Szybko przekonasz się, że nie jestem chłystkiem – przemówił Garius; głos miał wyjątkowo zimny i nieprzyjemny, tak zimny i nieprzyjemny, że nawet demonica wzdrygnęła się, gdy go usłyszała.
– Tak? – rzucił z kpiącym tonem Arklem. – A w jaki sposób możesz mi pomóc? Co możesz dla mnie zrobić? Powiadam: dla mnie, nie dla siebie, bo coś czuję, mały krętaczu, że nie powinienem ci ufać.
– Pozwól, że do ciebie podejdę i powiem ci na ucho, cóż takiego mogę zrobić – odparł zimno Garius.
Arklem zawahał się i spojrzał mimowolnie na Nyfitis. W mig zrozumiał, że go zdradziła i sprowadziła tego głupca, żeby się go pozbyć. Zastanawiał się tylko, jak mogła być taka głupia? Przecież jest liczem, i to potężnym… czy ona nie rozumie, że zabezpieczył się przed śmiercią, uwiezieniem, ogłupieniem i czymkolwiek, co tylko może na niego spróbować ściągnąć?
Przemogła w nim ciekawość: pozwolił Gariusowi podejść i dał mu znak skinieniem ręki, następnie zaś nadstawił ostentacyjnie lewą część czaszki, tę, gdzie powinno być lewe ucho, czekając na rzekome informacje od Gariusa.
Ten wnet ruszył w jego stronę. W głowie brzmiały mu słowa Nyfitis: „pozwoli ci się do siebie zbliżyć, jest zbyt ufny w swoją potęgę, zbyt ciekawski. A wtedy zabij, zabij tym sztyletem, który dał Ci Król Cieni! Zabij i pamiętaj, że masz tylko jedną szansę – sztylet może wchłonąć tylko jedną duszę, nim wróci do swego pana”.
Garius podszedł pod samo oblicze Arklema i spojrzał mu bez strachu w oczy, a potem nachylił się i szepnął:
– Wiem, co pomoże ci się dostać do Piątej Wieży.
– Cóż takiego? – odrzekł licz szeptem.
– Tylko Nyfitis mogłaby to zrobić, ale ona chce cię widzieć martwym.
– Cóż za niespodzianka – zaśmiał się Arklem. – A mówisz mi to, ponieważ próbujesz się wkupić w moje łaski? Marna próba, już dawno wiedziałem, że ona będzie próbować mnie zdradzić.
– Nie, nie dlatego ci to mówię – odrzekł z pogardą w ustach Garius. – Mówię ci to, ponieważ wiem, że nie stanowisz żadnego zagrożenia. Ty nie, ale ona… Dlatego właśnie postanowiłem, że popastwię się trochę nad tobą i upewnię się, że wiesz, że wraz z jej śmiercią stracisz jedyną szansę na powrót do Wieży.
– Z jej śmiercią? – wyjąkał zaskoczony licz, ale Garius już go nie słuchał: odwrócił się na pięcie i cisnął sztyletem, o ostrzu czarnym jak cień, prosto w serce Nyfitis. Metal przebił niezawodnie jej pierś, demonica zaś jęknęła tylko cicho; jej ciało osunęło się martwo na podłogę. Trudno było powiedzieć, co się z nią stało, ale jedno można było powiedzieć z pewnością: była martwa od zadanej rany, choć nie wypłynęła z niej ni kropla krwi, jakby ten sztylet pożarł jej duszę i zmielił ją na papkę albo przynajmniej wygnał ją na zawsze z Pierwszego Planu, następnie po prostu znikając gdzieś w ciemnościach.
Arklem wściekł się potwornie – Nyfitis była mu potrzebna, chociaż więc wiedział, że chce go zdradzić, planował uwięzić ją i wykorzystać, aby dostać się do Piątej Wieży. A teraz wszystko przepadło.
– Giń, głupcze! – wrzasnął, wskazując palcem na Gariusa.
Ale nic się nie stało – łyso ogolony zabójca Nyfitis uśmiechał się
dalej pogardliwie. To zaskoczyło Arklema: postanowił zabić natręta wyładowaniem błyskawic: gdy rzucił zaklęcie, elektryczny strumień tylko odbił się od sylwetki Gariusa i uderzył z impetem w Arklema, zwalając go z nóg.
– Masz do czynienia z potęgą, której nie rozumiesz – powiedział Garius, gdy Arklem podniósł się ciężko na nogi. – Odejdź i nigdy nie wracaj, bo nie zdołasz już wejść do Piątej Wieży.
Licz wiedział, że człowiek ma rację.
– Jeszcze się policzymy – zacharczał.
– Nie – zaśmiał się Garius. – Już nigdy więcej się nie spotkamy.
*
Gdy Czerwoni Czarodzieje ustawiali się na pozycjach, przygotowując się do rzucenia Mythalu, Dolvin postanowił dowiedzieć się więcej o Flipie.
– Jak to się stało, że zaprzyjaźniłeś się Czerwonym Czarodziejem? – zapytał Falvicka, zajętego instruowaniem magów co do szczegółów zaklęcia.
– Uratowałem mu kiedyś życie… długa historia – odparł elf.
– A skąd on się tu wziął teraz?
– Nasher wynajął go, aby zabił Aribeth, ale on postanowił najpierw wpaść do mnie. I niech dzięki będą Mystrze, bo bez niego nie zdołalibyśmy rzucić zaklęcia.
– Lord Nasher wynajął płatnych zabójców? – zdziwił się Dolvin.
Falvick wyszczerzył równe zęby.
– Jest wiele rzeczy, o których nie masz pojęcia, wiele brudów należących do Nashera. On nigdy nie był czysty, dlatego twoja matka odeszła z Portu Llast. W końcu – Nasher to przecież jeden z nas. A powiedz, kiedy poszukiwacze przygód byli czyści jak łza?
– Moja matka? – podłapał Dolvin. – Wiesz coś o mojej matce?
– Spotkałem ją kiedyś, wiele lat temu – odparł wymijająco elf, nie patrząc w oczy człowiekowi; ton jego głosu sugerował, że zapędził się w komunikatach i powiedział coś, czego teraz żałuje.
– Gdzie? – zapytał cicho Dolvin; Falvick milczał. – Gdzie ją widziałeś? – powtórzył z naciskiem. – Muszę to wiedzieć, musze wiedzieć, dlaczego odeszła… Gdyby nie odeszła…
– Wiem, wiem – przerwał mu elf. – Twój ojciec wciąż by żył, a twoje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, szlachectwo, służba Neverwinter, wszystko byłoby zupełnie inaczej, pamiętam…
– Gdzie ją widziałeś? – prawie krzyknął Dolvin.
– Rashemen – wyszeptał po bardzo długiej chwili ciszy Falvick. – To było w Rashemenie.
– Miejmy nadzieję, że twoi Czerwoni Czarodzieje nie zawiodą, Luskan się zbliża – rzucił Dolvin, jakby tego nie dosłyszał. Falvick był pewien, że dosłyszał.
*
Aribeth spojrzała na małą osadę przyklejoną do portu rybackiego. Objęła wzrokiem cały Port Llast.
– Naprawdę, szkoda, żebyśmy całą naszą armią atakowali te zadupie – powiedział Maugrim; wyłonił się nagle z szeregów zbrojnych jak wąż z podściółki leśnej.
– Zajmij się lepiej swoimi Słowami Mocy – odparła krótko Lady.
– Słowa… Właśnie z ich powodu powinniśmy przyspieszyć marsz na Neverwinter – odparł Maugrim; o dziwo, był spokojny i jakby zmęczony, mówił zaś cicho i prawie niewyraźnie. – Gend wysłał ostatnie ze Słów do zamku Never, my mamy tylko jedno.
Nagle Aribeth poczuła, że ma dość, dość wszystkiego, a zwłaszcza Maugrima i jego biadolenia, jego Słów Mocy, jego Moragi, jego nadziei na wspaniałe zwycięstwo.
– Ruszaj więc przodem – powiedziała. – Ja i… powiedzmy, setka moich ludzi zostaniemy tutaj i sami spalimy Port, jako ostrzeżenie dla Neverwinter. Później dościgniemy ciebie i twoje armie.
Maugrim spojrzał na nią żywo, ale nic z początku nie powiedział.
– Świetnie – rzucił w końcu. – Tylko się pospiesz.
*
Kulminacyjny punkt historii rozegrał się zasadniczo bardzo szybko. Tak czasem bywa: gdy wydaje nam się, że oczekiwanie na coś trwa wiecznie, kiedy już to nadejdzie, dzieje się szybko i niespodziewanie kończy. Takie wrażenie także miał Dolvin i tak właśnie całość zapamiętał.
Na początku uderzył w niego szok i niespodziewana nadzieja: zaskoczony obserwował, jak luskańskie armie ruszyły pospiesznie w kierunku Neverwiner, nie zwracając najmniejszej uwagi na malutki Port Llast. Mieszkańcy wioski – ci, którzy w swej naiwności zostali w niej, pomimo że wiedzieli, iż zbliża się wroga armia – zaczęli wrzeszczeć uradowani. Wtedy z mroków nocy – bo była już noc, gdy to się stało – wyłoniła się Aribeth i jej jeźdźcy. Dolvin ocenił ich ilość na około setkę. Skrzyknął swoją straż przyboczną – liczyła trzynastu rycerzy na rączych wierzchowcach – Nevalle’owi kazał schować się do jakiejś chaty. Nim ruszył na Aribeth, usłyszał okrzyk Falvicka: „daj nam trochę czasu, potrzebujemy jeszcze trochę czasu, żeby rzucić Mythal”. Więc dał.
Sam nie dosiadał wierzchowca, ale to nic – Aribeth także prowadziła swych wojów pieszo, a Dolvin tylko z nią zamierzał mierzyć się w pojedynku. Trzynastu dzielnych rycerzy, którzy zostali przy Dolvinie i nie wrócili do Neverwinter, z odwagą i impetem rzucili się na setkę ludzi Aribeth. Wiedzieli, że czeka ich śmierć. Ale byli na nią gotowi. Tej nocy wszyscy w Porcie Llast byli na nią gotowi.
Dolvin zawzięcie pojedynkował się z Aribeth. Cieli się oraz parowali i – podobnie jak w wcześniej, podczas tamtej feralnej, walnej bitwy – ani jedno, ani drugie nie mogło zwyciężyć.
Tym razem jednak nie było w pobliżu maga, który powstrzymałby ich ostrza, walczyli więc do upadłego. Walczyli długo. W końcu Dolvin poczuł, że miecz zaczyna mu ciążyć. Zrozumiał, że właśnie nadchodzi ta chwila – chwila jego śmierci. Jeszcze jeden desperacki zryw i będzie po wszystkim. Oby Falvick zdążył dokończyć zaklęcie. Zdążył, tylko że jego skutek był inny niż zakłada, ale rycerz o tym nie wiedział, nie słyszał wyładowania błyskawic, nie słyszał jęków umierających: zaatakował wściekle po raz ostatni i ku jego ogromnemu zdziwieniu – którego nie okazał jednak po sobie – przełamał paradę Aribeth, zwalając ją, wycieńczoną, z nóg.
Dolvin przyłożył miecz do jej gardła i rozejrzał się po polanie przed wjazdem do Portu, na której walczyli: jego ludzie już dawno leżeli w kałużach krwi, martwi, a setka Aribeth – uszczuplona o kilku jeźdźców – otaczała go zwartym kręgiem, przyglądając się pojedynkowi swojej dowódczyni z ciekawością – wiedzieli, że nawet jeśli Dolvin pokona Lady, zwycięstwo i tak należy do nich.
– Zabij mnie – wyszeptała Aribeth, patrząc mu w oczy. – Skończ to, a potem pozwól mym ludziom, aby zabili ciebie. Inaczej nie może być.
– Może! – krzyknął ktoś poza okręgiem rycerzy Luskanu. To był Falvick.
Luskańczycy rozstąpili się przed nim – Dolvin nie wiedział dlaczego, mogli go przecież na miejscu zabić, oni zaś pokornie zrobili mu przejście i pozwolili wejść do środka: może to te jego spojrzenie, tak, to mogło być te spojrzenie: tliło się w nim coś nieokreślonego, jakby potrzeba śmierci, jakby świadomość porażki.
– Zawiodłem, bracie – powiedział elf, gdy znalazł się obok dyszącego ze zmęczenia Dolvina. – Mythal nie powstał, a magia – moja magia – zabiła w wyładowaniu wszystkich magów Red Flame’a – przeżył tylko on sam. Elminster uczył mnie, jak to zrobić, ale ja zawiodłem, nie umiałem…
– Ciszej, głupcze, nie mów tego przy nich – syknął Dolvin przezornie.
– Daj spokój, co za różnica? – zaśmiał się Falvick. – Przecież i tak już jesteśmy martwi. Zabierz te żelastwo z jej szyi – dodał po chwili; Dolvin ani drgnął.
– Chcesz zginąć za tego mordercę mego brata? – zapytał elf. – Chcesz umrzeć sam, opuszczony przez wszystkich? Nawet przez niego… Zostawił cię tutaj, tylko z trzynastoma rycerzami… Zależało mu na tobie, jasne, Flame opowiadał mi o tym. Gdy Nasher usłyszał, że żyjesz, poczuł ulgę, ale gdy się dowiedział, że zostałeś w Porcie… Wściekł się. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ktoś taki jak ty miałby umrzeć w takiej dziurze. I za co: za kilka brudnych chałup i ich mieszkańców! Przecież toczy się wojna o całe królestwo! Trzeba wybierać, podobno mamrotał, trzeba wybierać. Mniejsze zło, te sptawy. Dolvin milczał, stał pewnie na nogach i nie opuścił miecza, chociaż słowa Falvicka zachwiały jego pewnością: wiedział, że elf nie kłamie, czuł to.
– Nie opuścisz? – zapytał elf jeszcze. – Dobrze, więc zrobię to za ciebie.
Uczynił szybki gest dłonią – mieczy wyskoczył z ręki rycerza i wbił się w trawę nieopodal. Lady Aribeth wstała powoli i podniosła swoje ostrze, ale nie patrzyła już na Dolvina – wpatrywała się w Falvicka.
– To ty… – wydukała. – To ty…
– To ja – potwierdził elf. – To ja, Aribeth. Fenthick.
– Fenthick? – zapytała z dziwnym szaleństwem w głosie; wydawało się, że traci resztki rozsądku, że znikają razem z jej człowieczeństwem gdzieś ciemnościach, sącząc się w trawę. – To naprawdę ty, Fenthicku?
– To ja – potwierdził Falvick – przecież zawsze potrafiłaś odróżnić mnie od mego złego brata.
– Taak – wyszczebiotała wesoło – zawsze. Czekałam tak długo, aż znów do mnie przyjdziesz, kochany.
– Czekałaś na mnie? – zaśmiał się elf. – Nie, nie czekałaś. Zobacz, czego dokonałaś. Zobacz, czego jeszcze dokonasz. Nie za to zginąłem tam, w Neverwinter.
– Nie, ale… Ja nie mogę… nie mogę się cofnąć.
– Nie możemy więc być razem. Już nigdy.
– Ale ja tak cię kocham.
– Nie kochasz mnie i nigdy nie kochałaś. Jedyne, co tak naprawdę tliło się w twoim sercu, to chorobliwa potrzeba, aby być bliżej czegoś nieuchwytnego, aby nadać sobie znaczenia i wielkości. Nic więcej.
– Nieprawda! – krzyknęła Aribeth, wyglądała w tym mroku jak krnąbrna dziewczynka, której ktoś próbuje wmówić, że ukradła cukierki z szafy matki.
– Odejdź więc i zostaw Port Llast w spokoju – zasugerował Falvick.
– Nie mogę. Port musi spłonąć.
Zamilkli oboje, ale Dolvin czuł wyraźnie, że dalej się komunikują, jakby nie za sprawą słów, ale za sprawą myśli, jakby już więcej nie potrzebowali mowy. Trwało to dobre dziesięć minut, w końcu zaś Falvick przemówił:
– Albo to, albo… wiesz, co musisz zrobić.
Wyciągnął szeroko ramiona i wpatrzył się w zmęczoną i brudną twarz Aribeth.
– Wiem – powiedziała i z impetem wbiła swój miecz w pierś elfa, aż zgruchotały mu kości kręgosłupa. – Żegnaj Fenthicku, teraz pozostała mi już tylko śmierć.
Falvick zwalił się głucho na ziemię: trząsł się i pojękiwał cicho, dopóki życie nie wypłynęło z niego i nie wsiąkło razem z krwią w trawę.
Nastało milczenie; Dolvin z osłupieniem wpatrywał się w martwego elfa. W końcu ciszę rozdarł głos porucznika Luskanu:
– Lady, co mamy teraz zrobić? – zapytał.
– Co? – wyglądała, jakby wyrwał ją z zamyślenia. – Odchodzimy. Port Llast zostawiamy w spokoju.
– Jak to? – zakwiczał oficer.
– Nie kwestionuj tego, co mówię – krzyknęła; jej wzrok padł na Dolvina: niespodziewanie przypomniała sobie o jego obecności. – Ty… – powiedziała, patrząc mu w oczy – ty także możesz odejść.
Skrzyknęła swoich ludzi i ruszyła natychmiast w drogę, pozostawiając Port Llast nietknięty. Wtedy to Dolvin zobaczył ją po raz ostatni. Później, w licznych historiach, słyszał, że jej wojska zostały pokonane w decydującej bitwie o duszę Neverwinter. Sam jednak tej bitwy nie widział, podobnie jak nigdy już nie ujrzał Klejnotu Północy. Co się zaś tyczy Portu Llast: podobno Aribeth wyprowadziła oddział, z którym miała spalić tę wioskę, w Knieję Neverwinter, tam zaś wszyscy w niewyjaśnionych okolicznościach ponieśli śmierć. Nikt nie wie, w jaki sposób, być może nie wiedziała tego także sama Lady – ale gdy wróciła do armii Maugrima, wróciła tam w pojedynkę.
*
Wrota Piątej Wieży otwarły swoje podwoje przed odzianym w czarne, luźne szaty mężczyzną o ogolonej głowie i złych oczach. Portier Tajemnego Bractwa – mag, który miał witać nowoprzybyłych gości pod nieobecność Pana Piątej Wieży – z drżeniem podszedł do niego, by zapytać:
– Kim pan jest?
– Jestem Czarny Garius – odarł mężczyzna. – Jestem waszym nowym panem – dodał po chwili.
*
Więc pan odchodzi? – zapytał Nevalle z niedowierzaniem – ale… Neverwinter…
– Neverwinter? – zaśmiał się Dolvin; siedział na koniu jednego z zabitych rycerzy. – Neverwinter nie jest tym, czym wydaje się być, chłopcze. Nie ufaj mu, nigdy.
Nevalle nie zrozumiał słów swego przybranego ojca. Były to zdania, których nigdy nie był w stanie zrozumieć, zwłaszcza wtedy, gdy, już jako prawa ręka lorda Nashera, z zapałem trzymał pieczę nad całym miastem.
Koń Dolvina poruszył się niespokojnie. Siedzący na drugim wierzchowcu Red Flame dotknął go delikatnie czarnoskórą dłonią i wyszeptał kilka słów w obcym języku.
– Narowisty jest, ale go uspokoiłem. Trochę potrwa, zanim przyzwyczai się do nowego pana – powiedział, robiąc przy tym dziwny grymas; widocznie nie otrząsnął się jeszcze ze skutków zaklęcia, które wraz z innymi Czerwonymi Czarodziejami próbował rzucić przed niecałą godziną; I tak miał szczęście, cholernie dużo szczęścia. To i olbrzymi talent magiczny, a także refleks i zimną krew. No, i pokaźny zestaw przeciwzaklęć, a także zaklęć ochronnych.
– Damy jakoś radę – zapewnił Dolvin. – Co się zaś tyczy ciebie, chłopcze… Zostawiłem list u rządcy wioski, w którym oficjalnie cię usynawiam i przekazuję wszystkie tytuły i majątek. Żegnaj, chłopcze.
I, zanim zaskoczony Nevalle zdążył cokolwiek powiedzieć, skinął na swojego towarzysza na znak, że mogą ruszać. Jeźdźcy prawie już wyjechali z wioski, gdy Nevalle krzyknął za nim:
– A co mam powiedzieć w Neverwinter, gdy zapytają o ciebie… tato?
– Mieszkańcy wioski już zostali poinstruowani… Ty zaś powiedz im, że zabito mnie gdzieś w wojennej zawierusze – odrzucił po chwili.
Gdy znaleźli się już daleko poza ogrodzeniami Portu, Dolvin zwrócił się do swojego towarzysza:
– Więc pomożesz odnaleźć mi drogę?
–Jeśli tylko chcesz się tam udać – odparł z zastanowieniem Red Flame.
– Tak – zapewnił go Dolvin. – Jedźmy do Rashemenu…

Tak więc dobrnęliśmy do końca - wszystkim, którzy czytali, dziękuję za uwagę. Indignusowi zaś składam specjalne podziękowanie za to, że wypowiadał się na jego temat - wiecie podziękowanie w stylu... jak w napisach końcowych po obejrzeniu filmu czy przejściu gry:

Very special thanks to:
Indignus.

Całkiem miło było zmierzyć się z fantastyką, tym bardziej, że nie robię tego za często.
Wszystim, którzy to odczytają, życzę miłego tygodnia i ślę pozdrowienia.
indignus,
Nie ma to jak z rana przeczytać coś rozpalającego teorie spiskowe, hehe
Vagus,
IV
– Przykro mi, Dolvinie, ale nie mogę ci pomóc – westchnął Falvick i wytarł ręce w i tak już brudny kaftan, następnie siadając na obdrapanym taborecie przed swym domkiem w Porcie Llast.
– Aribeth będzie tu lada dzień ze swoją armią – zaprotestował Dolvin – a ty mi tutaj pieprzysz, że nie możesz pomóc?
– Jestem tylko jednym człowiekiem. Jak według ciebie miałbym powstrzymać całą armię Luskanu?
– Nie udawaj głupca! – krzyknął rycerz, ale nie tak głośno, jakby tego pragnął: blizny na twarzy wciąż były jeszcze świeże: upłynął raptem tydzień i chociaż dzięki magii elfa goiły się niesamowicie szybko, wciąż dawały o sobie znać w dotkliwy i piekący sposób. – Wiem, czym się zajmowałeś przez te wszystkie lata, gdy odszedłeś ze świątyni Tyra – dodał ponuro, masując palcem ropiejącego strupa.
– Rolnictwem – odparł z dziwnym uśmiechem Falvick.
– ZANIM zacząłeś udawać, że nie potrafisz czytać. Bracie, kiedyś byliśmy przyjaciółmi, pamiętasz te czasy? Wszystko, o co teraz cię proszę, to o pomocną dłoń.
Spojrzenie, jakie posłał mu Falvick, było niczym nieprzenikniona tafla brudnego jeziora.
*
Falvick wytarł ukradkiem łzę, która ciekła mu po twarzy; poprawił płaszcz na ramionach, sakwę podróżną na plecach. Wytarł drugą łzę.
– Jesteś tego pewien, Falvicku? – zapytała Aribeth, jeszcze nie lady, jeszcze nie, po prostu Aribeth: dziewczyna, w której się zakochał.
– A ty? – odpowiedział pytaniem elf.
– Tak – odparła poważnie i ponuro; wiedział, że nie kłamie.
Odwrócił się i zrobił kilka kroków do przodu; spojrzał przez ramię: Aribeth nie ruszyła się z miejsca, wciąż stała przed wejściem do świątyni Tyra.
– Powiedz mi coś – zaczął, ale nie spojrzał jej w oczy – co takiego ma on, czego nie mam ja? Wyglądamy niemal identycznie: gdybym poderżnął mu gardło i wszedł zamiast niego do twego łoża, nawet nie wiedziałabyś, że to nie on.
– Wiedziałabym – odparła, znowu ponuro i poważnie. – Wiedziałabym, bo to nie jest kwestia tego, co on w sobie ma. Chodzi o to, czego w nim nie ma. Nie ma w nim zła. Te słowa, które przed chwilą wypowiedziałeś, nawet nie postałyby mu w głowie. Myśli, z którymi ty zasypiasz i budzisz się każdego dnia, są mu obce. Poza tym on zawsze był prawdziwym sługą Tyra.
– Tylko tyle? – odwrócił się w jej stronę Falvick. – Nie ma w nim zła, bo jest sługą Tyra? A ja? Czyżbym ja nigdy nim nie był?
– Nie, nie służysz sprawiedliwości. Ty nie służysz niczemu, żadnej sprawie.
Elf zamilkł, spuścił wzrok.
– Mylisz się – odparł.
– Wiem, co czytałeś nocami w świątyni. Wiem, czego tak naprawdę pragniesz. Czegoś, czego nie mogę ci dać.
Falvick uśmiechnął się głupio i zrobił taką minę, jakby strzepywał kurz z odświętnej kapłańskiej szaty.
– A więc we mnie jest zło? To chcesz mi powiedzieć?
Tym razem to ona spuściła wzrok; odwróciła się i skierowała z powrotem do świątyni.
– Żałuję, że nie potrafisz pokochać swojego brata – powiedziała.
– Nie – zaprzeczył żywo. – To nie jest tak, że ja go nie kocham: ja go po prostu nienawidzę.
*
Carius nie był pewien, czy jest w stanie oderwać wzrok od swej pięknej rozmówczyni.
– Zrozumiałeś, co powiedziałam? – zapytała Nyfitis, widząc, jak jej rozmówca wodzi wzrokiem po jej ciele.
– Owszem, coś niecoś zrozumiałem – odparł Carius – pragniesz, żebym zabił jakiegoś czarodzieja.
– Nie jakiegoś – obruszyła się Nyfitis. – Arklema, do cholery, samego Arklema, licza!
– Licza? Cholera, a czy licze nie są nieśmiertelni?
– Ech, oczywiście, że są, właśnie dlatego potrzebuję ciebie…
– Dlaczego? – zapytał Carius i spojrzał na jej krągłe piersi. – Dlaczego chcesz się go pozbyć? Słyszałem, że to twój kochanek, że jesteście siebie warci: demonica i kościotrup.
– Jak ty mało jeszcze rozumiesz… – zaśmiała się Nyfitis, ukazując białe ząbki. – Istoty takie jak my… nie znają miłości. Znamy zdradę. Niepewność. Nieufność. A ja mu nie ufam.
– Dlaczego więc ufasz mi?
– Bo masz w sobie to coś, co widziałam w nim: rządzę władzy. Rządzę potęgi. Dla niej zrobisz wszystko, nawet zabijesz nieśmiertelnego licza, jeśli ci rozkażę.
– Jak mam to zrobić? – odpalił zdeterminowanym głosem Carius: Nyfitis uśmiechnęła się w duchu: teraz już była pewna, że się nie pomyliła.
– Licza można zabić, gdy rozbije się jego filakterium, ale Arklem swoje ukrył gdzieś, gdzie nawet ja nie mam dostępu.
– Jak więc…
– Nie przerywaj mi! Są jednak inne sposoby, aby zabić nieśmiertelnego! O tak, są na tym świecie potęgi, o których istnieniu nie wie nawet Maugrim Korothir.
*
Aribeth uklękła w zamyśleniu i potarła czoło; spojrzała na pustą ścianę, przed którą klęczała. Zaśmiała się, przeklinając w duchu własną głupotę. Czego ja oczekiwałam, pomyślała, że co, że pusta ściana przemówi do mnie?
Nagle jej wyostrzony dzięki magii Moragii zmysł słuchu wychwycił jakiś dźwięk, delikatny jak upadek bawełnianej chustki na marmurową posadzkę, jak wypadający z głowy włos, jak pośmiertny oddech, ale jednak – słyszalny.
Nie poruszyła się, czekała. W duchu policzyła do trzech – z jej ręki wysunął się sztylet, którym cisnęła za siebie, nie oglądając się do tyłu. Głuchy jęk, plusk krwi o posadzkę. Walące się na ziemię ciało. Ostatni oddech ulatujący z ust Cienia.
*
Falvick opadł ciężko na trawiastą kępę, wytarł pot perlący mu się na czole; rozejrzał się po otaczającej go równinie i zapłakał, szczerze zapłakał, nie wiedząc, gdzie powinien się zwrócić. Słońce piekło niemiłosiernie, tak więc słone kropelki szybko ponownie pojawiły się na jego skórze. Elf położył się na swej kępie: w głowie miał zupełną pustkę. Cóż, prawie: oprócz uczucia strachu kotłowało się w niej bowiem coś jeszcze – świadomość beznadziejności swojej sytuacji. I straszna wiedza, że ta beznadziejność wynika przede wszystkim z głupoty.
Niespodziewanie jakiś cień roztoczył się nad jego głową, zasłaniając elfa przed słońcem.
– Czyżbyśmy zgubili drogę? – zapytał ktoś nad nim, ale Falvick nie poruszył się. – Hola, młodzieńcze, odpowiedz, jak cię pyta starzec! – dodał z rubasznym śmiechem.
Falvick podniósł wzrok i ujrzał sędziwego mężczyznę z długą brodą wyrastającą z uśmiechniętych ust. Ów człowiek ubrany był w czerwone szaty, na głowie miał takiż sam szkarłatny kapelusz, a w prawej dłoni ściskał nabitą, ale niepalącą się jeszcze fajkę. Starzec najwyraźniej był magiem.
– Tak – przyznał elf, chociaż nie wiedział, dlaczego to robi.
– To nic – pocieszył go mag. – Ja pomogę ci ją odnaleźć. Wyciągnę do ciebie… pomocną dłoń. Tak, żebyś ty mógł kiedyś wyciągnąć do kogoś innego pomocną dłoń. Pamiętaj: wiedza, którą przynoszę ci z sobą nie jest darmowa – kiedyś będziesz musiał spłacić dług.
*
Carius spojrzał mimowolnie na swe dłonie: drżały jak sto diabłów.
– Ktoś ty i jakim cudem taki robak zdołał się ze mną skontaktować? – zapytał głos dobywający się ze zwierciadła, które Carius dostał od Nyfitis.
– Jestem… – zadygotał Luskańczyk, krzepiąc się myślą, że nie musi patrzeć na istotę, do której należy ów straszny głos – jestem Carius.
– Czego chcesz, robaku? – zapytał głos tak potworny, jak tysiąc gwoździ rozrywających aortę brzuszną.
– Chcę broni, która będzie mogła zabić nieśmiertelnego – zająknął się Carius.
– Dlaczego chcesz zabić potężniejszych od siebie, robaku? – zakpił głos.
– Bo – Luskańczyk znów się zająknął – bo pragnę potęgi – dokończył, a jego głos się zmienił – przypominał teraz jeden z gwoździ głosu rozmówcy.
– Powiedziałeś, że jak się nazywasz? – zapytało lusterko, a w jego tafli mignęły płonące czernią oczy. – Garius?
Luskańczyk chciał zaprzeczyć, ale nagle powstrzymał się.
– Tak – potwierdził. – Nazywam się Garius.
*
Falvick wstał i spojrzał w oczy Dolvinowi – tlił się w nich dziwny płomień, żar determinacji.
– Pomocną dłoń, powiadasz? – zapytał; rycerz potwierdził skinieniem głowy.
– Wiesz, czym się zajmowałem. Tak, zajmowałem się magią, to prawda. A wiesz, co to jest Mythal?
indignus,
Problemy... Życzę ich jak najmniej, bo sam przez problemy nie mam weny i ochoty do działania. Najpierw muszę sobie życie poukładać, potem przyjdzie czas na pisanie chyba. Ech...

Coś mi się wydaje, że nie takie sprawy należy poruszać w tym temacie. Tak czy inaczej mam nadzieję, że uda Ci się te problemy rozwiązać.

A żeby post nie był oderwany od tematu, powiem że czekam na ciąg dalszy. Bo czekam
Vagus,
Niemal wybuchłem śmiechem jak granat Stirlitza: tam rzeczywiście było "zdjęcie" - cóż, moje problemy osobiste znacznie przyspieszyły rozwój techologii w Faerunie... Ale już poprawiłem. Z resztą jak się pisze stosy opowiadań, wierszy i przekładów z angielskiego czy czego tam jeszcze, to można się potknąć - widocznie nieuważnie przeczytałem na końcu. Co do samego opowiadania - jak już tak budujemy tutaj kółko wzajemnych zwierzeń - to nie tak często się zajmuję fantastyką, jednak czasem czuję taką wewnątrzną potrzebę... A propos "Fantastyki": też kiedyś coś im wysłałem, ale chyba się zapędziłem: opowiadanie było dwa razy dłuższe niż piszą sobie w regulaminie Może kiedyś jeszcze coś spróbuję tam u nich. Ciebie też zachęcam: w końcu jakoś pomieściliśmy się wszyscy na Ziemi, pomieścimy się na skrzynce pocztowej "Nowej Fantastyki"
indignus,
Czytam czytam! Chociaż nie wiem kiedy znajduję czas... WoW, Aion, Fallouty... Właśnie, co do czytania to coś mi nie pasuje. W jednym ze zdań zauważyłem słowo zdjęcie, hmm... Cytuję, żeby nie było że mi się coś przywidziało:

Cytat

Nie potrafił też zrozumieć, dlaczego jego ojciec wciąż trzyma zdjęcie tej obcej kobiety przy łóżku.


A co do innych czytelników, to się chyba nie znają, dlatego nic nie piszą Ja kiedyś próbowałem pisać, gdzieś tak w wieku 15 lat wysłałem swoją twórczość, za pośrednictwem nauczycielki języka polskiego, do Nowej Fantastyki. I chyba dzięki temu pośrednictwu dostałem odpowiedź nawet. Hmm... Nie będę opowiadał coż mi tam pan redaktor napisał, ale były to słowa zachecające Dlatego mówię: Gorze wam!! Pisanie to nie jak pstryknąć palcami... A może, zwyczajnie po ludzku zawiść zżera, hmm

No dobra, dość żartów. Może bym tak sam kiedyś coś napisał... znowu... A kolegę proszę, niech pisze, bo chciałbym zobaczyć koniec tej awantury
Vagus,
No, starałem się, żeby ten cliffhanger był, bo bardzo lubię osobiście. Poza tym wszyscy wiemy, jak trudno jest zrobić coś takiego w historii, której bohaterowie są częścią większego kanonu: przecież wiemy, że to nie Evaine zabija Maugrima...

[Dodano po 17 dniach]

Wybaczcie - jeśli ktokolwiek oprócz drogiego kolegi Indignusa czyta te opowiadanie - mą opieszałość, ale trudy i smutki mego życia bardziej są liczne niż armie Luskanu, toteż nie mogłem wcześniej wstawić kolejnej cząstki...


III
Położyli go na miękkim posłaniu, a raczej na stogu siana przykrytym w miarę czystym prześcieradłem w magazynie miejskim: na nic więcej nie było stać ostatnich ocalałych wojowników Neverwinter, którzy zostali przy dogorywającym Dolvinie. Bo wydawało się, że rzeczywiście legenda Dziewiątki Neverwinter odpływała gdzieś w odległe światy, z każdą sekundą, na oczach swych współpracowników. Na nic był płacz Nevalle’a, na nic żałobne głosy otaczających go rycerzy: Dolvin prawie tego nie słyszał. Był gdzie indziej i tylko chwilami wracał do swojego udręczonego ciała.
Gdzie indziej… a raczej kiedy indziej…
*
– Tato, tato – wołał Dolvin, budząc swego ojca, który już chyba zbyt długo wylegiwał się na posłaniu. – Tato, wstawaj!
– Zaraz, synu, zaraz – wybełkotał ojciec.
To samo mówiłeś, kiedy zapytałem, kiedy zaczną rosnąć mi wąsy – wyszczebiotał Dolvin.
Ojciec wybałuszył na niego oczy; zdawało się, że został już ostatecznie rozbudzony.
– To co innego – powiedział. – Nie możesz porównywać tych dwóch rzeczy, przecież masz dopiero osiem lat, a…
– Ale zadziałało – zaśmiał się chłopiec. – Obudziłeś się w końcu.
Ojciec nie mógł nie przyznać mu racji.
Mieszkali sami, już od dawna; matka Dolvina odeszła od rodziny. Chłopiec był jeszcze malutki, miał może cztery latka, nie mógł tego pamiętać, toteż nie potrafił tęsknić za kimś, kogo właściwie nie znał. Nie potrafił też zrozumieć, dlaczego jego ojciec wciąż trzyma naszkicowany węglem autoportret tej obcej kobiety przy łóżku. Dolvin nie wiedział – nie mógł wiedzieć – że jego ojciec, w każdą noc, słyszy ostatnie słowa żony.
„Nie mogę tak – powiedziała, zanim odeszła. – Nie mogę. To życie, to proste życie… przecież wiesz… Jestem bohaterką, do cholery! Jestem obrończynią uciśnionych, jestem… kim jestem. Zrozumiesz, zawsze rozumiałeś…”
Nie przelewało im się, ale byli szczęśliwi z tym, co mieli. Ojciec był młynarzem, codziennie wieczorem przynosił gotową mąkę, z której piekł chleb, spożywany zwykle następnego dnia na śniadanie i obiad. Było coś mistycznego w tym chlebie powstałym z dzięki spracowanym dłoniom biednego młynarza z Portu Llast, było coś magicznego, choć przecież ojciec Dolvina nie rzucał zaklęć mistycznych jak Elminster albo inni potężni magowie.
Tego ranka syn postanowił odprowadzić ojca do młyna. Ich chatka mieściła się niedaleko rynku, więc postanowili zajrzeć tam, żeby nasycić oczy poranną krzątaniną kupców: Dolvin uwielbiał te obrządki sprzedawców, uwielbiał patrzeć, jak wykładają oni swoje towary na drewniane stoiska, jak zachwalają sery, przetwory, świeże owoce i warzywa.
Ale tego dnia nie tylko sklepikarze znajdowali się na rynkowym placu.
*
– Może powinniśmy zawołać kapłana? – zapytał cicho jeden z rycerzy stojących nad bezwładnie leżącym Dolvinem.
– Dowódca wyraźnie sobie życzył, żeby wieśniacy z Portu Llast nie wiedzieli, że to jego przywieźliśmy ze sobą – zanegował inny. – Myślisz, że dlaczego położyliśmy go w tym dziurawym magazynie, gdzie siennik musi dzielić razem ze szczurami? Poza tym i tak główny kapłan Tyra, z resztą na rozkaz Lorda Nashera, znajduje się teraz w Studni Beorunny…
– To prawda, Neurika nie ma, ale może któryś z jego uczni mógłby nam pomóc…
– Nikt nie może mi pomóc – wyszeptał trawionym przez gorączkę głosem Dolvin; uniósł nieco głowę, tak, że blady promień wpadającego światła padł na jego zeszpeconą twarz: cała jej lewa strona poznaczona była zwęglonymi szczątkami skóry i zarostu. – Już nikt…
*
Grupa uzbrojonych po zęby strażników prowadziła okutego w kajdany, zarośniętego i brudnego mężczyznę, którego nagość okrywały tylko pokrwawione i brudne szaty.
– Kim on jest? – pytali się ludzie przebywający na rynku. – Dokąd go prowadzą? Co on tutaj robi?
– Na mocy rozkazu wydanego przez władze Neverwinter, Finneas Guilt został pochwycony – zakrzyknął herold, który wyłonił się niespodzianie zza pleców uzbrojonych strażników. – Zostanie on teraz niezwłocznie doprowadzony przed królewski majestat, na następnie powieszony za zdradę stanu…
Finneas Guilt: zdrajca stanu. Finneas Guilt: były rządca Portu Llast. Dolvin pamiętał go, ale dawniej ten więzień wyglądał zupełnie inaczej: ogolony, uśmiechnięty, schludnie – acz niebogato – ubrany. A teraz? Gdyby herold nie wypowiedział jego nazwiska, za nic by go nie rozpoznał.
Podobno Finneas ukrywał się kilka miesięcy w Kniei Neverwinter: może to dlatego tak zmizerniał, może to dlatego teraz bardziej przypominał bezdomnego, zmoczonego podczas burzy psa, a niedawnego rządcę wioski. A może to coś więcej, może to świadomość tego, że zawiódł…
– A cóż takiego zrobił ów Finneas Guilt? – zawołał ojciec Dolvina, występując przed zbrojną eskortę; jego ciężka, poorana twardymi odciskami dłoń bezwiednie zacisnęła się na ręce syna. – Bo z tego, co ja sobie przypominam, to ów Finneas Guilt był dobrym człowiekiem, który zawsze szukał okazji, aby pomagać innym.
Przed szereg zbrojnych wystąpił mężczyzna odziany w pełną zbroję płytową; gdy przemówił do ojca Dolvina, nie zdjął nawet hełmu.
– Ten człowiek dopuścił się najpotworniejszej zdrady stanu, jaką tylko można sobie wyobrazić – powiedział metalicznym głosem – kolaboracji z Luskanem.
Pośród zebranych wieśniaków zawrzało.
– Ten człowiek, jak raczyłeś zauważyć, panie, chciał tylko uratować głodujących i potrzebujących – zaprzeczył żywo ojciec Dolvina. – Lato było upalne, zbiory marne, Finneas pragnął jedynie zdobyć dla nas zboże, to dlatego umawiał się z Luskanem. Czy, jak kto woli: kolaborował…
– Zbrodnia jest zbrodnia – powiedział metalicznie rycerz. – Nieważne, co było powodem, ważne, że odwrócił się od swoich obowiązków, powinności, że zdradził to, co jest niemal najcenniejsze w naszym królestwie: dumę z bycia niezależnym od innych, zwłaszcza tak krwiożerczych jak Luskan…
– Ale nie godzi się karać kogoś, kto na karę nie zasłużył! – krzyknął ojciec. – Tak wygląda wasze pojęcie dumy? Śmierć głodowa? I w imię czego? Luskańczycy to też ludzie, do cholery, jak wszyscy! Nie mówię o władcach, nie mówię o Tajemnym Bractwie, mówię o ludziach: o tych, którzy tam żyją, pracują i pokładają nadzieje w przyszłe dni, tak jak i my!
Krąg wokół eskorty zacieśnił się, powietrze jakby zrobiło się gęstsze; rycerz sięgnął ręką do głowicy miecza.
– Uważaj – powiedział. – Trąci mi tu zdradą stanu, ta twoja gadka…
– Daj spokój – ozwał się jakiś ochrypły głos. – Wszyscy dajcie spokój.
Finneas wyrwał się straży i, w kajdanach i swych łachmanach, z brudną, nieogoloną twarzą, stanął przed tłumem mieszkańców.
– Czyż nie wiecie, że za dobro nie zawsze płacą tym samym? – powiedział, a głos miał pewny i spokojny. – Czyż nie wiecie, że czasem obrońca doczeka się chwili, w której zobaczy na własne oczy, jak staje się napastnikiem?
– Po co się więc starać? – zakrzyknął ktoś z tłumu. – Po co walczyć? Chciałeś ratować Port Llast i zobacz, co dostałeś!
– Walczyłem i wierzyłem – przemówił Finneas. – I dalej wierzę. Bo istnieją prawdy, za które warto zginąć, istnieją rzeczy, za które trzeba walczyć. Nieważne, co otrzyma się za to w zamian. Nieważne… bo czym jest moja śmierć, skoro zdobyłem zboże? Port przetrwa. To, o co walczyłem, przetrwa. I to jest moja nagroda, a nie złoto czy zaszczyty.
– Pozwól nam sobie pomóc, nie musisz tutaj zginąć… – wyszeptał ojciec Dolvina.
– Pomóc? – uśmiechnął się ponuro Finneas Guilt. – Nikt nie może mi pomóc. Pomóżcie lepiej sobie.
*
Zdawało się, że Dolvin umrze lada chwila; rycerze milczeli z grobowymi minami, Nevalle łkał cicho, tuląc się do umierającego.
– Spokojnie – powiedział członek Dziewiątki z Neverwinter. – Już dobrze… Czy nie wiesz, że za dobro nie zawsze płacą tym samym, chłopcze? A przecież ja zawiodłem… nieważny jest powód… zdrada jest zdrada… – odkaszlnął coś z grymasem na spalonej twarzy.
– Ojcze – wyjąkał Nevalle.
– Nie ja cię spłodziłem, ale byłeś mi lepszy synem niż mogłem sobie wymarzyć – powiedział Dolvin. – To prawda, że za dobro nie zawsze płacą dobrem, ale ja nie muszę tak czynić, przeto mianuję cię teraz moim giermkiem.
Nevalle wprost zbaraniał; nawet przestał na chwilę łkać.
– Teraz już nikt nie powie ci, że jesteś przybłędą. No, chłopcze, idź już, już pora… uciekaj do Neverwinter… Udało nam się dotrzeć do Portu Llast przed armiami Aribeth, ale ona też tutaj przybędzie, i to niebawem…
– Nie mogę… – łkał Nevalle.
– Idź, mówię – hardo rzucił Dolvin. – Pomóż teraz sobie, mi pomogłeś już wystarczająco.
– On tak, ale ja wciąż mogę coś jeszcze zrobić.
Przez drzwi magazynu wpadł snop światła i oczom zgromadzonych ukazał się elf o ślicznej urodzie.
– Falvick – zakaszlał z uśmiechem Dolvin. – Falvick Moss. Tak cholernie podobny do swojego zmarłego brata bliźniaka, że pewnie niejeden z tych rycerzy tutaj przeraził się, że to sam Fenthick przybył ścigać go zza grobu… Pieruńsko utalentowany mag Falvick…
– Tak to ja. A oprócz tego, że mag, to jeszcze niezgorszy kapłan, swego czasu. Daruj sobie więc te zawodzenie i scenę śmierci pełną patosu, bo to jeszcze nie koniec.
*
Nasher odetchnął z ulgą.
– A więc nie wszystko stracone – powiedział, na wieść o stanie zdrowia Dolvina. – Chociaż martwi mnie to, że tak poważnie jest ranny. Miejmy nadzieję, że z pomocą Falvicka zdoła zaleczyć rany…
– Nie sądzę, żeby ów mag był chętny do współpracy – powiedział cicho rycerz.
– To już nie twoje zmartwienie – uciął krótko Nasher. – Możesz odejść – rzucił ze skinieniem ręki.
Rycerz stuknął okutą w rękawicę dłonią w przyłbicę i odszedł dziarskim krokiem.
– A ty możesz się ujawnić – powiedział lord Neverwinter, zamykając ociężałe oczy.
Z cienia wyłonił się ubrany w czerń niziołek.
– Jestem, panie – powiedział sykliwym głosem.
– Cień, we własnej osobie – rzucił Nasher. – Złodziej i zabójca tak przebiegły i potężny, że nawet rodzima gildia wyklęła go i wyrzuciła ze swoich szeregów, imponujące… – dodał, choć w jego głosie nie było słychać, żeby zabójca w jakikolwiek sposób mu imponował.
– Dodajmy jeszcze, że Złodzieje Cienia nie tylko mnie wyklęli, ale polują na mnie nieustannie – uśmiechnął się niziołek.
– I Red Flame, jak każe siebie samego nazywać, dlaczego ty także nie ujawnisz nam swojej obecności? – zapytał pustą przestrzeń przed sobą Nasher, którą to nagle wypełnił czarnoskóry, odziany w czerwone szaty czarodziej.
– Jestem pod wrażeniem – powiedział, a jago poorana rytualnymi bliznami twarz uśmiechnęła się, ukazując białe zęby – nie każdy jest w stanie spostrzec, że gdzieś w pobliżu znajduje się Czerwony Czarodziej z Thay, gdy owy czarodziej sobie tego nie życzy.
– Jestem Nasher Alagondar, do cholery! – krzyknął gniewnie lord Neverwinter. – Nie jakiś wypierdek! Aribeth też będzie wiedzieć, że nadchodzisz. Strzeż się więc. Obaj się strzeżcie – dodał, wskazując palcem na Złodzieja Cienia.
– Bez obaw – powiedział czarodziej. – Skoro ktoś tak praworządny sięgnął po usługi takich szumowin jak ja czy nasz przyjaciel Cień, to znaczy, że cel jest wymagający, to prawda. Ale zabiłem już wiele wymagających celów.
– Mam taką nadzieję, bo słono wam płacę za głowę Lady Arbibeth de Tylmarande.
– Klient nasz pan…
indignus,
Całkiem ciekawie się rozwija. I ten cliffhanger...
Vagus,
II

Dolvin pogłaskał się po kilkudniowym zaroście, wdzięcznie rozrastającym się na jego brodzie; spojrzał w dół, ze wzgórza, na którym stał: jego wojska – wojska Neverwinter – zaległy tam, na polanie, w oczekiwaniu na bitwę z armiami Luskanu.
– Poruczniku, każ piątemu batalionowi przesunąć się o dwieście kroków w lewo – powiedział do mężczyzny stojącego po jego prawej stronie. – Piner, twoi łucznicy mają wejść nieco wyżej, stanąć ponad nami.
– Tak jest, Sir – odkrzyknęli obaj mężczyźni i kopnęli się wykonać rozkazy.
– Nevalle – zagderał Dolvin, rozglądając się za młodym chłopcem, kilkunastoletnim blondynkiem–sierotą, którego przygarnął – chłopcze, gdzie jesteś?
– Tutaj, Sir! – Nevalle wyłonił się nagle gdzież zza wysokiej kępy trawy: jego blond włosy lśniły w południowym słońcu, oddech parował w północnym powietrzu.
– Pomóż mi wsiąść na konia, chłopcze, a wartko! – zakrzyknął głośno Dolvin. – Tylko najpierw go przyprowadź. A potem udaj się do mych przybocznych i powiedz im, że mają natychmiast, w pełnym uzbrojeniu, ruszyć swoje zacne, szlacheckie dupy i stanąć przy mnie na wzgórzu. Możesz użyć dokładnie takich słów, jeśli chcesz…
Nevalle uśmiechnął się pod nosem.
– Taak, zostaniemy sobie tutaj i będziemy obserwować, jak nasi wyrzynają armie Luskanu. O czym ta Aribreth myśli? Jesteśmy wyżej, nasz obóz znajduje się na twardszym gruncie, a knieja odcina jej wojskom drogę ucieczki. Niech mnie Wyjąca ściśnie, jeśli jeszcze dziś nie zakończę tej bezsensownej wojny i nie przyniosę Nasherowi głowy Maugrima w sakiewce… O czym ty myślisz, Aribeth?
*
Orki, orki, orki ze wszystkich stron oblegające domostwo, orki rozniecające ogień, orki zarzynające zwierzęta, orki zabijające ludzi, orki śmiejące się do upadłego… Ogień, ogień, wszędzie tylko zaduch i ten przeklęty ogień. Och, oby już nie musiała oddychać tym potwornym dymem, oby nie musiała patrzeć, jak jej życie płonie! Ogień i ciała, smród dopalających się zwłok, puste oczy martwych. Głos umierającego szepcze „Aribeth” – ojciec oddycha jeszcze. „Aribeth” – coraz mniej stabilnie. „Aribeth” – już chyba ostatni oddech. Aribeth…
– Aribeth! – krzyknął ktoś nad jej głową. – Wstawaj, elfia dziwko, pókim dobry i póki Moraga potrzebuje twoich usług.
Maugrim.
Aribeth wstała: musiała na chwilę się zdrzemnąć, tylko na chwilę; była taka zmęczona, tak bardzo zmęczona…
Przywdziała na siebie zbroję – Maugrim nawet nie raczył odwrócić wzroku, gdy to czyniła – i przypasała miecz, który otrzymała w darze od Moragi; razem z magiem wyszła z namiotu.
– Widziałem ten twój sen – zagadnął złośliwie Korothir.
– Widziałeś?
– Przecież jestem potężnym magiem, zapomniałaś? – splunął Maugrim niczym kobra strzelająca jadem w swoje ofiary. – Co to było?
– Przeszłość… – odparła mgliście, a buntowniczy ton znikł z jej głosu – odległa przeszłość…
– Radzę ci skupić się na przyszłości, i to porządnie. Pamiętaj, o co toczy się gra.
– Pamiętam. Aż za dobrze pamiętam.
*
Arklem przyjrzał się swoim cienkim, kościstym palcom – skóra, niczym obcisła rękawiczka – oplatała je mocno; mag spojrzał w lustro, które podała mu Nyfitis: za każdym razem, gdy to robił, nie mógł oprzeć się zdziwieniu na widok własnej twarzy. Tym bardziej dziwnym wydawało mu się, że ta obciągnięta skórą czaszka owego zdziwienia nie wyraża. W zasadzie – ona nigdy nie wyrażała żadnego uczucia.
– Taka jest cena bycia liczem – skomentowała zachowanie Arklema Nyfitis. – Przecież wiedziałeś, na co się decydujesz…
– Wiedziałem tylko tyle, ile skłonna mi byłaś powiedzieć, piękna demonico – zaśmiał się mag: jego odbicie w lustrze zaszczękało zębami o zęby.
– Powiedziałam ci tyle, ile było trzeba – usprawiedliwiła się. – Czyż nie masz tej potęgi, której tak z dawna pragnąłeś?
– To prawda – potwierdził odległym głosem Arklem. – Dałaś mi tak niewyobrażalną moc, że nie wiem, czy cię jeszcze w ogóle potrzebuję – znowu się zaśmiał.
– Beze mnie nie zdołasz odbić Piątej Wieży z rąk Maugrima – stwierdziła sucho Nyfitis; Arklem zamilkł na chwilę.
Opuścił lustro i rozejrzał się po jaskini, w której się znajdowali. Zbadał każde jej wgłębienie, każdą wypukłość i nierówność i stwierdził, że staje się to już powoli nudne. Spojrzał na łoże, z którego przed chwilą się podniósł, na jasną, wymiętoloną i spoconą pościel. I to także zdało mu się nudne. Rzucił wzrokiem na swoją kochankę, na Nyfitis – na tę, której nie przeszkadzała nigdy jego odrażająca osoba, nawet teraz, gdy bliżej mu było do trumny niż do łoża… I ona także zrobiła się już nudna. Ponadto nie ufał jej, bo wszystko, co go otaczało, było nudne i nie dawało mu satysfakcji. Wtem do głowy, wywołany gdzieś z pamięci, wpadł mu obraz Piątej Wieży, która – targana sztormami luskańskiego morza – nieprzerwanie trwa i góruje nad wszystkim innym, roztaczając wokoło swą mroczną obecność. To nie było nudne, o nie. Właśnie dlatego postanowił, że zaufa jeszcze ten jeden raz Nyfitis.
– To prawda – powiedział w końcu. – Maugrim zabezpieczył wieżę przed moją mocą, jak więc chcesz mnie tam wprowadzić?
– Są potęgi – odparła Nyfitis – o których nawet Maugrim nie słyszał. Są potęgi, które tylko czekają, aż znajdzie się ktoś chętny do służby. Aż znajdzie się ktoś żądny tych potęg.
Arklem ścisnął mocniej rączkę zdobionego lustra trzymanego w kościstej dłoni, poczym cisnął nim o nieregularną ścianę jaskini – rozprysło się na milion kawałeczków. Mag uśmiechnął się złowieszczo. Ciekawe, jak wgląda uśmiech na mej twarzy, pomyślał.
*
Dwie armie starły się ze sobą niczym lwice walczące o terytorium, na którym obie chcą zapewnić przyszłość sobie i swemu potomstwu. Neverwinter stawało dzielnie: posłuszne wszelkim rozkazom Dolvina, zdyscyplinowane i karne wojsko odpierało atak za atakiem, utrzymując dogodną pozycję i spychając Luskańczyków w stronę kniei. Dzięki wybitnej znajomości wytrawnej strategii, Dolvin potrafił przewidzieć każdy ruch Aribeth i w odpowiedzi ukąsić ją jeszcze bardziej dotkliwie niż ona próbowała ukąsić jego. Tak przynajmniej było, dopóki Maugrim i jego magowie nie włączyli się do rzezi.
Aribeth od początku bitwy szła w pierwszym szeregu, nie tylko tnąc, ale masakrując wręcz przeciwników. Nikt nie był w stanie stawić jej pola, nikt nie mógł zatrzymać Czarnej Generał. Brudna i umazana we krwi, stała w swej zbroi płytowej, ociekając potem i mgłą; nie widziała Neverwinterczyków: widziała orków, których ścigała za wybicie jej rodziny, za spalenie jej domostwa, widziała te wredne, zielone gęby, nieludzkie bestie zasługujące tylko na śmierć. I dawała im ją, dawała im to, na co zasługują: dawała im śmierć. Zdezorientowana, nie wiedziała nawet, że w zasadzie Luskan przegrywa bitwę. Wtedy to właśnie Maugrim postanowił zniżyć się do poziomu zwykłych śmiertelników i włączyć do walki.
Dwaj z pośród jego magów zapanowali w sposób magiczny nad utworzonymi przez Korothira golemami – niezniszczalnymi wręcz maszynami zagłady. Sam zaś Mistrz Piątej Wieży ostentacyjnie rzucił się w wir walki.
Dzierżąc w ręku tylko laskę mistrza magii, Maugrim ciskał kule ognia we wszystkie strony, niszcząc batalion za batalionem, oddział za oddziałem, kompanię za kompanią. Nikt nie był w stanie zatrzymać Maugrima – strzały i bełty odbijały się od jego ciała, jakby było ono z kamienia; dziecięce igraszki magów z Neverwinter sprawiały tylko, że Mistrz Piątej Wieży wybuchał szaleńczym śmiechem, poczym zaraz jednym gestem, jednym ruchem dłoni, gasił niesfornego magika, który myślał, że to, czym włada, można nazwać Sztuką.
Dolvin zrozumiał, że przegrywa bitwę. Na nic wytrawna taktyka, na nic planowanie: przeciw takiej potędze, jaką władał Korothir, on nie mógł nic poradzić.
– Sir, Mistrz Piątej Wieży masakruje nasze oddziały! – dobiegały go raporty. – Sir, Lady Aribeth przebiła się przez kolejny szereg. Musieliśmy się cofnąć o trzysta stóp…
– Luskan się zbliża, Sir… – wymamrotał Nevalle, który wiernie stał przy swym opiekunie, nie odstępując go na krok. – Co zrobimy…
– Zginiemy – odparł na pozór spokojnie Dolvin. – Tylko to możemy zrobić.
Nagle w jego ponure myśli wdarł się oślepiający błysk: obok otaczających go rycerzy znikąd pojawił się portal, przez który przeszła jakaś młoda, ładna blondynka.
– Nie, jeśli ja mam tutaj coś jeszcze do powiedzenia – powiedziała czarodziejka.
– Evaine, nawet nie wiesz, jak to dobrze, że cię widzę – ucieszył się Dolvin. – Pozwolisz, że nie zsiądę z konia i nie będę bawił się w dworskie powitania?
– Nawet nalegam, byśmy nie tracili czasu na błazenady – odparła Evaine. – Jestem tutaj z polecenia Lorda Nashera. Otrzymał twoją wiadomość o bitwie i przysłał mnie, żebym dopilnowała zwycięstwa, ale, jak widzę, na takowe się nie zanosi…
– Maugrim… – zaczął Dolvin, ale Evaine mu przerwała.
– Maugrim to moje zmartwienie – uśmiechnęła się czarodziejka. – Skoro ten szaleniec pozabijał moje Gwiezdne Płaszcze, wygląda na to, że zajmę się nim osobiście.
– W takim razie – powiedział członek Dziewiątki z Neverwinter i kazał rozstąpić się swym przybocznym – ja jadę odszukać Aribeth – ruszył z kopyta, ale jeszcze zatrzymał się i odwrócił – Nevalle, zostań tutaj, wśród moich ludzi. Jeśli nie wrócę… uciekajcie. Nie ma sensu, żeby wszyscy zginęli na tych polach. Przyjemniej będzie wam umrzeć w murach Neverwinter.
*
Falvick dorzucił drew do ognia: zrobiło się zimno, mroźny wiatr ciągnął od strony południa, próbując schwytać w swe szpony Port Llast i okolice. Jakże dobrze, że mam gdzie spać i mieszkać, pomyślał Falvick. Jak dobrze, że mogę cieszyć się spokojem zwykłego wieśniaka, rolnika, hodowcy bydła. Jak dobrze… Czemu więc jestem niezadowolony? Czemu stara księga zaklęć przyciąga mój wzrok, ręka wydaje się obca bez kostura, a włosy nie układają się tak dobrze bez podróżnego kapelusza?
Rozsiadł się wygodnie przed ogniem i wyciągnął dłonie nad ciepłe płomyki.
– I dlaczego czuję, że gdzieś w pobliżu giną ludzie? – zapytał na głos. – Tysiące ludzi…
*
Wypatrzył ją w oddali, z błyskiem w oczach osadzonych w bladych oczodołach, walczącą ze wszystkimi w pobliżu, czasem nawet ścinającą głowy Luskańczykom. Dolvin poprawił na głowie przyłbicę, usadził się lepiej na koniu i poprawił kopię w dłoni, a potem zaszarżował na Lady Aribeth. Aribeth, w swym morderczym szale, obracała się na lewo i prawo w poszukiwaniu godnych przeciwników: zupełnie już przestała wydawać rozkazy armiom Luskanu, skupiła się tylko na walce. W końcu dojrzała szarżującego na nią rycerza; w ostatniej chwili wykonała niemal niemożliwy unik i uskoczyła przed jego kopią, jednocześnie, potężnym uderzeniem swego bastarda, podcinając jego wierzchowcowi pęciny: rycerz zwalił się na ziemię, hełm potoczył się pod grzbiet dogorywającego konia. Rozpoznała atakującego: to był Dolvin.
– Więc to ty! – krzyknęła i rzuciła się na niego z bólem i krwią przed oczami.
*
Evaine stanęła naprzeciw Maugrima, zatrzymując jego zwycięski pochód ku obozowi Neverwinter; rycerze z obu armii rozstąpili się, tworząc szeroki okrąg wokół magów.
– Maugrim Korothir, jak mniemam? – zapytała ze zdegustowaną miną czarodziejka; Mistrz Piątej Wieży nic nie odpowiedział: miast tego, cisnął w nią kulą ognia o tak potężnej mocy, że ledwo zdążyła otoczyć się barierą ochronną, która z resztą pękła od impetu uderzenia, ale na szczęście spełniła swoje zadanie.
Teraz to Evaine zaatakowała. Wypowiedziała szybko kilka słów i posłała kilkanaście małych pocisków w Maugrima. Ten jednak uśmiechnął się tylko, nic więcej: pociski odbiły się od jego magicznej tarczy, nie robiąc mu żadnej krzywdy. Wtedy znowu to Korothir zaatakował: nie uczynił żadnych gestów, nie powiedział ani słowa, po prosu wypuszczał kulę ognia za kulą ognia, kwasową strzałę za kwasową strzałą. Ciskał błyskawicami w Evaine, wywoływał lodowe nawałnice nad jej głową, przywoływał krwiożercze pnącza, które miały oplątać ją i unieruchomić. Czarodziejka zaś z ledwością blokowała ataki, z każdą kolejną sekundą tracąc coraz więcej sił.
W końcu Maugrim poczuł rosnącą niecierpliwość. Zebrał w sobie całą złość i krzyknął kilka słów w starożytnym języku – nagle świat wokół niego zatrzymał się, żołnierze znieruchomieli, przelatujące obok strzały zamarzły w powietrzu. Mistrz Piątej Wieży sapnął z bólu – magiczne zatrzymanie czasu, choćby na kilka sekund, wysysało z inkantującego czar olbrzymie pokłady energii: gdyby nie potęga, jaką otrzymał od Moragi, natychmiast po rzuceniu Maugrim umarłby w potwornych męczarniach. Tymczasem jednak zdołał zatrzymać czas na kilka sekund i cisnąć kulą ognia w Evaine; upadł na jedno kolano, ponownie sapiąc z bólu. Czas ruszył wtedy z kopyta, lecz kula ognia była już tuż przed czarodziejką. Jakimś jednak cudem Evaine zdołała w ostatniej setnej sekundy odbić czar: ognisty pocisk poszybował nad głowami walczących.
*
Aribeth atakowała z zaciekłością, ale nie była w stanie przebić się przez parady Dolvina, ten zaś odpowiadał swym jednoręcznym mieczem równie zaciekle, co Czarna Generał. Próbowali się tak, co i rusz zmieniając pozycje, lecz zarówno jedne, jak i drugie wiedziało, iż nie jest w stanie przeważyć szali zwycięstwa na swoją stronę.
– Nie pokonasz mnie, Aribeth, cokolwiek zamierzasz zrobić – pewnym głosem zawołał Dolvin; Lady poczuła zwątpienie zagnieżdżające się w jej sercu niczym okruch lodu.
Wtedy, zza pleców Dolvina, niespodzianie ujrzała ognisty pocisk z zawrotną prędkością szybujący w ich stronę; uskoczyła na bok i ukryła się ciałami poległych; Dolvin odwrócił się ze zdziwieniem, aby zobaczyć oślepiający błysk, gdy kula ognia uderzyła o ziemię. Rycerz instynktownie zasłonił twarz ręką, ale i tak poczuł potworny ból rozciągający się od prawego policzka na resztę twarzy; Dolvin upadł i znieruchomiał.
*
Carius i jego kompan właśnie skończyli pracę przy ofiarach wojny kapitanów Luskanu i ciemnymi uliczkami zmierzali w stronę najbliższej karczmy.
– Cholera, naginęło chłopaków – powiedział przełożony Cariusa. – A kapitanów i tak coś zasiekło. Cięli się tak zawzięcie, że żaden nie przeżył. Ironia…
– To ciekawe, że znasz takie słowa – zamruczał Carius.
– Co tam mamlasz?
– Nic, nic, ja tylko… – zaczął, ale przerwał, bo spostrzegł, że jego towarzysz już go nie słucha: stanął wpatrzony w młodą i ładną szlachciankę, która niebacznie postanowiła przechadzać się po zmierzchu po zalanych krwią ulicach Luskanu.
– No, proszę, co my tu mamy – zaśmiał się lubieżnie kompan Cariusa – szlachcianka. Pewnie jeszcze nieużywana, jeśli wiesz, o czym mówię. Wygląda na bogatą… Czyżby Kurth przegapił jej rodzinę i nie obłupił z majątku? Chodź – klepnął w ramię Cariusa – zabawimy się.
Podszedł do dziewczyny i zastąpił jej drogę; Carius niechętnie podążył za nim.
– A czego to panienka szuka pośród niebezpiecznych zaułków, co? – zapytał, niemal śliniąc się na własne buty. – Jeśli wrażeń, to ja z kolegą możemy je zapewnić, oj tak, zapewnimy panience wielorazowe wrażenia, jeśli idzie o ścisłość…
– Proszę, tylko nie to! – krzyknęła szlachcianka, natychmiast łapiąc aluzję rzezimieszka. – Zrobię wszystko, proszę, ja nie chcę…
– Przecież o to właśnie chodzi – zawył z uciechy kompan Cariusa. – Żebyś zrobiła wszystko…
– Wszystko? – odezwał się nagle Carius. – Wszystko, o co poproszę?
– Tak, tylko nie róbcie mi tego! – spojrzała błagalnym wzrokiem na Cariusa, widząc w nim szansę na ocalenie.
Ten nie czekał długo: nóż błysnął w jego dłoni, rzezimieszek jęknął i zwalił się głucho na ziemię.
– Skoro zrobisz wszystko – wyszeptał Carius, przechodząc nad kałużą krwi z nożem ociekającym tym samym, czerwonym płynem – to ożeń się ze mną.
– Co?! – zapytała zdziwiona dziewczyna; z owego zdziwienia nawet zapomniała, że powinna się cofnąć o kilka kroków.
– Potrzebuję twojego tytułu szlacheckiego – wyszeptał natarczywie Carius. – Potrzebuję potęgi.
– Jeśli to potęgi szukasz – stwierdził rzeczowo ktoś trzeci – to nie ona ci ją może dać, tylko ja.
Była to kobieta, ale tak niesamowicie, nieziemsko piękna, że nie mogła być zwykłą dziewczyną. Musiała być kimś więcej i Carius to wiedział: czuł, że ona jest szansą, na którą czekał.
– Wynoś się – rozkazał szlachciance, a ta uciekła posłuszna. – A ty? – wskazał na piękną kobietę. – Jak cię zwą?
– Nyfitis.
*
Evaine padła na kolana: odbicie ostatniego czaru Maugrima wyczerpało prawie wszystkie jej zapasy magiczne. Mistrz Piątej Wieży uśmiechnął się z triumfem: po jego bladej, nienaturalnej twarzy spływały dwie strużki potu. Podszedł do swojej ofiary i wyciągnął swoje długie ramię; wysunął dłoń i palcem wskazał na czoło klęczącej.
– Giń – powiedział tylko, a Evaine wypuściła posłusznie powietrze. Po raz ostatni. Tuż przed tym, jak upadła bezwładnie. Martwa.
Nevalle widział ze wzgórza, jak Maugrim rusza dalej i kulami ognia roztrzaskuje formacje obronne Neverwinter.
– To koniec – zawyrokował jeden z rycerzy stojących nieopodal. – Sir Dolvin kazał się ratować. Chodź, chłopcze, zabieramy się stąd.
Wyciągnął rękę, żeby pomóc Nevalle’owi wdrapać się na swego wierzchowca, ale chłopak jakoś nie kwapił się, by to zrobić.
– Chłopcze! – zawołał rycerz. – Nie mamy czasu… Gdzie ty biegniesz! Zginiesz… Dolvin z pewnością padł w walce!


*
Lord Nasher siedział na tronie Neverwinter i z niecierpliwością czekał na wiadomość od posłańca. W końcu wszedł: jeden z przybocznych Dolvina.
– Jakie wieści? – zawołał Nasher, wstając z tronu.
– Porażka, panie – odparł słabo rycerz. – Wojsko rozbite. Aribeth ruszyła dalej, na Neverwinter.
Nasher westchnął.
– A Sir Dolvin? – zapytał. – Żyje?
*
Armie Luskanu odeszły natychmiast po bitwie, nie zbierając nawet swych zmarłych, nie odpoczywając po trudzie, nawet nie pożywiając się choćby skromnym posiłkiem, jakby gnała ich jakaś magiczna siła.
W swym fanatycznym amoku żaden z żołnierzy nie zdołał zauważyć małego chłopca przekradającego się wśród trupów.
Nevalle w końcu odnalazł ciało Dolvina: dowódca leżał twarzą do ziemi, na jego zbroi osiadła czarna sadza, jakby ktoś przypiekał go żywym ogniem. Chłopiec upadł na kolana i ukrył załzawioną twarz w dłoniach.
– Tak mi przykro, panie – zawył.
– Mi też – odpowiedział mu trup zduszonym głosem. – Gdybym zginął, przynajmniej by tak cholernie nie bolało…
indignus,
No, no. Ja bym się nie odważył zapuszczać w rejony Neverwinter. Nie powiem, przyzwoicie napisane, o ile wolno mi ocenić. Nie czytało się z przymusem, szczególnie im dalej w las, że tak powiem. A raczej z lasu... Chyba wiadomo o co chodzi Rozwija się ciekawie

Oj za dużo cosik nachwaliłem, ale wieczór mamy, a po chwaleniu lepiej się śpi
Vagus,
Witam, znam to forum od jakiegoś czasu, a ostatnio udało mi się popełnić opowiadanie, które osadzone jest nie w moim autorskim uniwersum, a w jednym z tych, które Wy, drodzy forumowicze, z pewnością dobrze znacie. Dlatego postanowiłem zarejestrować się tutaj i podzielić swą twórczością. Miłego czytania - mam nadzieję, że takie będzie.

Dodam tylko jeszcze, że jest to, oczywiście, tylko kawałek, samuśki początek.



Czarny Sztandar

„If all, if all goes as planned,
will you redeem my life again?”
Faunts

I

Armia parła naprzód, wciąż naprzód I tylko naprzód, nie cofając się, nie czekając na maruderów. Maszerowali. Palili. Maszerowali i palili. Zjednoczeni pod czarnym sztandarem Czarnej Generał. Zjednoczeni pod sztandarem wojny, krwi i śmierci. Otoczeni przez to, co ich jednoczyło.
Żaden z atakujących nie wiedział, o co naprawdę toczyła się wojna; żaden z atakowanych nie wiedział, za co umierał.
Sztandar zaczął jej ciążyć, gdy lewą ręką przeczesała brudne włosy. Westchnęła żałośnie; jej armia szła już wiele godzin, ale ona nie pozwala wytchnąć, ani żołnierzom, ani sobie: zbyt dobrze wiedziała, ile to będzie ją kosztować.
– Wiesz, co robisz, Lady? – zapytał mag.
– Kwestionujesz moje umiejętności strategiczne? – prychnęła kobieta; szli razem na czele pochodu, ale to ona dźwigała sztandar, nie dając go ponieść magowi.
– Mam być szczery? – uśmiechnął się głupio mężczyzna, drapiąc ogoloną potylicę. – Tak, myślę, że królowa źle wybrała… Dążysz na spotkanie śmierci, Lady.
– Dążę na pole bitwy, magu. A bacz na swe słowa… w każdym ich aspekcie i formie – zakpiła.
– Słowa? – zaśmiał się, nonszalancko omijając leżący pod jego nogami kamień i zamiatając przy tym połami szaty. – Ciekawie sformułowane zdanie. Ale słowa to moja domena i nic ci do nich.
– Wojna zaś to moja domena.
– Wojna i zemsta. Pytanie tylko na kim. Prowadzisz nasze armie na rzeź. Wiesz, kto stoi u końca tej drogi?
– Wiem – potwierdziła, poprawiając sztandar w ręce.
– Dolvin – ciągnął mag, jakby nie wiedziała. – Jeden z Dziewiątki. Niech go szlag, jego i Ciebie, cholerny elfie, jeśli zawiedziesz królową!
– No proszę, już nawet próbujesz łapać się mojej częściowo elfiej natury, zdradziecki magiku! – zaśmiała się dziarsko Lady.
– Jak widzisz, jesteśmy siebie warci – splunął machinalnie pod nogi.
Lady spojrzała na niego: mężczyzna w ciągu ostatnich dni wychudł i poczerniał, jakby straszna moc, którą posiadał, wypaczała go od wewnątrz, przetwarzała jego ciało w martwą skorupę.
Wojsko właśnie wychodziło z kniei, po której maszerowali przez kilka dni. Zmęczone i głodne. Ale tylko fizycznie, bo ich umysły pchała jakaś nieznana, złowroga siła, której nie rozumieli…
*
Falvick zarzucił wędkę i czekał. Jeśli czekał na to, aż do pobliskiego rynsztoku wyleje ktoś wiadro pomyj, no to się w końcu doczekał, lecz jeśli liczył, że coś złowi…
– Ten port schodzi na psy – mruknął Falvick. – Podobnie jak cała mieścinka. Z resztą… kto jeszcze łowi ryby w porcie?
Zarzucił wędkę na ramię i pomaszerował błotnistą, wąską ścieżyną.
– Ej, panie Falvick – zamemlał za nim jeden z mieszkańców portu – pan jesteś bratem tamtego zbrodniarza, co to go powiesili za zdradę stanu?
Falvick miał chęć odwrócić się i cisnąć memlącego wieśniaka jakimś wyjątkowo złowrogim zaklęciem. Zamiast tego jednak otrzepał tylko swój ubrudzony w ziemi strój i poprawił wędkę na ramieniu.
– Ja? – odparł, przybierając mało inteligentny ton. – Ja, panie, siano kosiewam… Kosiewam, panie, ino rosnąć nie chce, to brukiew i bulwiaki inne sadze, co by rzyć czym trącać w latrynie miała – zaśmiał się wyjątkowo głupio. – Rozumiecie, mospanie, takie życie, że ino zdychać albo bulwy jakowe żreć i muchom gryźć się w pusty baniak pozwalać…
– Święte słowa, oj, święte – memlnął tamten i ruszył w swoją stronę.
– Poważna śmierć byłaby tylko pustą ironią kończącą takie życie, mospanie. To też święte słowa? – westchnął Falvick, gdy memlący był już zbyt daleko, aby usłyszeć. – Przynajmniej w to wierzył mój brat… I ja w to kiedyś wierzyłem. Wierzyłem?
*
Carius wpatrzył się skwierczące w ogniu mięso. Zaiste, dla niego to było tylko mięso, nic więcej. Czy to ważne, że owo mięso miało kiedyś imię, nazwisko i pracę? Czy to ważne, że inni mówią: „to zmarli ludzie płoną na tym stosie”?
Tylko mięso.
– Carius, nie ociągaj się, mamy jeszcze wiele do zrobienia – ponaglił go wyższy stopniem kompan. – Niezły burdel się zrobił po śmierci tych wszystkich zaciukańców. Mało nas zostało… Ech, to nie te czasy, co kiedyś: spokojne plądrowanie zastraszonych mieszczan, podcinanie im sakiewek…
– … gwałcenie kobiet w karczemnym kącie… – dokończył za niego Carius. – To nazywasz życiem?
– A ty nie? – zdziwił się kompan.
– A nie przyszło ci do głowy, żeby chcieć czegoś więcej?
– Więcej? Po co mi więcej: wystarczy jedno takie schodzące na psy, szemrane miasto jak nasze i jestem szczęśliwy. A ty? Czego ty właściwie chcesz?
– Ja? – zastanowił się Carius. Ale tylko chwilę – potęgi – odparł.
*
– Lordzie Dolvin! – krzyknął od wejścia strażnik. – Jakiś obdartus stoi przed Pańskim namiotem i doprasza się o wejście. Mówi, że jest posłańcem.
– Wpuścić! – zakomenderował Dolvin.
Rzeczywiście, mężczyzna był wychudzony i odziany w jakieś szare łachmany.
– Dajcie mu jeść i pić – rozkazał swoim sługom Dolvin – ale dopiero, gdy odpowie na moje pytania! – dodał ostro. – A teraz mów!
– Armia…
– Zdrajczyni?
– Tak… Ona nadchodzi. Tutaj.
– Jak daleko?
– Kilkanaście stajań. Rozbili nasz podjazd w pył… Najpóźniej jutro jej wojska staną przeciw wam…
– O czym ty myślisz, o czym myślisz… – rzucił Dolvin, ale nie wyglądało to tak, jakby mówił do kogoś obecnego w namiocie; potoczył wzrokiem po milczących zgromadzonych. – Przygotować wojska, na jutro szykuje się walna bitwa – polecił jednemu ze swych oficerów, jednemu z tych o bladej twarzy, z drżącą ręką bawiących się bezwiednie małymi figurkami rozstawionymi na sporej wielkości mapie okolicznych terenów. – Może w końcu uda nam się odwrócić losy wojny…
*
– A więc jak, będzie bitwa? – zapytał po godzinach milczenia mag, gdy armia rozbijała obóz na wzgórzu, naprzeciwko wojsk Dolvina.
– Twa przeogromna moc chyba nie odebrała ci wzroku, co? – zakpiła Lady.
– Nie, dlatego wiele widzę. Jeśli znów to zrobisz… jeśli okażesz się zdrajczynią… – zaczął mag, ale kobieta przerwała mu stanowczo.
– Nie jestem zdrajczynią – powiedziała. – Jestem Lady Aribeth de Tylmarande.
Wczytywanie...