Fragment książki

6 minut czytania

Rozdział 1

Wybuch! Wstrząs! Drzwi piwnicy wypadają z zawiasów! A tam, w głębi, ułożone w stosy pieniądze czekają, by je wziąć, zagrabić i wynieść. A to kto? Kto jest w skarbcu? Boże! To Człowiek bez Twarzy! Obserwuje. Czai się. Milczy. Przeraża. Uciekać… Uciekać…

Biegiem, bo inaczej spóźnię się na paryską kolej pneumatyczną i nigdy już nie spotkam tej niezwykłej dziewczyny o twarzy niczym kwiat i ciele stworzonym do zaspokajania namiętności. Jeśli się pospieszę, może jeszcze zdążę. Ale to nie portier stoi przy wejściu. Chryste! Człowiek bez Twarzy! Patrzy. Milczy. Czai się. Tylko nie krzycz. Przestań wrzeszczeć…

Przecież nie wrzeszczę. Stoję na zalanej światłem scenie z lśniącego marmuru, a w powietrzu unoszą się dźwięki muzyki. Ale amfiteatr jest pusty. Przypomina wielką, mroczną jamę… w której jest jeden tylko widz. Milczący. Wpatrzony we mnie. Czyhający. Człowiek bez Twarzy.

W tym momencie Ben Reich głośno zawył.

Obudził się. Leżał bez ruchu na hydropatycznym łożu, podczas gdy jego serce łomotało dziko, a oczy, pozorując spokój, którego wcale nie odczuwał, wędrowały po znajdujących się w pokoju, przypadkowo wybranych przedmiotach. Oglądał więc ściany z zielonego nefrytu, porcelanowego mandaryna służącego za nocną lampkę, który dotknięty bez końca kiwał głową, multichronometr zsynchronizowany z czasami trzech planet oraz sześciu satelitów i wreszcie samo łoże, krystalicznie przejrzysty basen wypełniony gazowaną gliceryną o temperaturze 99,9 stopni Fahrenheita.

Bezszelestnie otworzyły się drzwi i w półmroku pojawił się Jonas, cień w piżamie koloru bordo, zjawa o końskiej twarzy i manierach przedsiębiorcy pogrzebowego.

—  Znowu? — spytał Reich.

—  Tak jest, proszę pana.

—  Głośno?

—  Bardzo głośno. Musiał pan być okropnie przerażony.

—  Diabli nadali twoje ośle uszy — warknął Reich. — Nie boję się niczego.

—  Tak jest, proszę pana.

—  Wynoś się.

—  W tej chwili, sir. Dobranoc panu. — Jonas cofnął się i zamknął drzwi.

—  Jonas! — zawołał Reich.

Kamerdyner pojawił się ponownie.

—  Jonas, wybacz mi.

—  To oczywiste, sir.

—  To wcale nie jest oczywiste. — Reich uśmiechnął się serdecznie. — Traktuję cię jak krewnego. Za ten przywilej płacę ci stanowczo za mało.

—  Ależ sir!

—  Następnym razem, gdy na ciebie wrzasnę, odpowiedz mi tym samym. Dlaczego tylko ja mam mieć frajdę?

— Panie Reich!

—  Zrób to, a dostaniesz podwyżkę. — Znów ten uśmiech. — To wszystko, Jonas. Dziękuję.

—  Dobranoc, sir. — Kamerdyner się oddalił.

Reich­ wstał z łóżka i wycierając się ręcznikiem, ćwiczył uśmiech przed wielkim lustrem.

—  Nie pozwól, by o wyborze twoich wrogów decydował za ciebie przypadek — mruknął. Spojrzał krytycznie na swe odbicie: szerokie bary, wąskie biodra, długie, muskularne nogi, proste, gładko przylegające do głowy włosy, rzeźbiony nos i małe, zmysłowo zarysowane usta skażone rysem stanowczości.

—  Dlaczego? — spytał. — Z samym diabłem nie zamieniłbym się na urodę. Moja pozycja społeczna w niczym nie ustępuje boskiej. Skąd więc te nocne wrzaski?

Włożył szlafrok i spojrzał na multichronometr, nieświadom, że jego przodków oszołomiłaby swoboda, z jaką (nawet o tym nie myśląc) zapamiętał panoramę czasową Układu Słonecznego. Na tarczach zegara widniało:

człowiek do przeróbki

Noc, dzień, zima, lato… Reich­ bez mrugnięcia okiem potrafiłby wyliczyć czas i porę roku na dowolnym południku dowolnego ciała niebieskiego wchodzącego w skład Układu Słonecznego. Tutaj, w Nowym Jorku, po pełnej koszmarów nocy budził się paskudny zimowy poranek. Kilka minut poświęci psychoanalitykowi ze Stowarzyszenia Esperów, którego zaangażował. Trzeba położyć kres tym nocnym wrzaskom.

—  E znaczy Esper — mruknął do siebie. — Esper znaczy Extra Sensory Perception. Telepaci, odczytywacze myśli, przenikacze umysłów! Można by pomyśleć, że czytający w myślach lekarz potrafi skończyć z tymi krzykami. Można by mniemać, że esper z tytułem doktora medycyny zarobi na swe honorarium, zaglądając ci do łba i powstrzymując te nocne ryki. Tych cholernych wnikaczy uważa się za ukoronowanie ewolucji Homo sapiens. E jak Ewolucja. Dranie! Eksploatacja — oto co znaczy to E!

Trzęsąc się z wściekłości, gwałtownie otworzył drzwi. Ruszył korytarzem, dźwięcznie stukając podeszwami sandałów po srebrnych płytach posadzki: klikklakklikklak. Wcale się nie przejmował, że przypominający stąpanie szkieletu stukot obudzi dwunastoosobowy personel i napełni dwanaście serc strachem i nienawiścią. Jednym energicznym pchnięciem otworzył drzwi do apartamentów psychiatry i natychmiast wyciągnął się na kanapce.

Carson Breen, lekarz esper drugiego stopnia, obudził się już i czekał na pracodawcę. Jako domowy psychoanalityk Reicha nauczył się spać „na jedno ucho”: podtrzymując więź z pacjentem nawet we śnie, gotów zerwać się na pierwsze wezwanie. Wystarczył mu jeden okrzyk. Siedział teraz obok kanapki, odziany w elegancki, zdobiony haftem szlafrok (praca u Reicha przynosiła mu dwadzieścia tysięcy kredytów rocznie) i był gotowy poświęcić pacjentowi całą swą uwagę, wiedział bowiem, że pracodawca jest hojny, ale i wymagający.

—  Słucham, panie Reich.

—  Znowu Człowiek bez Twarzy — warknął ­Reich.

—  Koszmary?

—  Przejrzyj mnie, wampirze parszywy, to się dowiesz. Chwileczkę, przepraszam pana. Zachowuję się jak dziecko. Owszem, znów te koszmary. Usiłowałem obrabować bank. Potem goniłem pociąg. Potem ktoś śpiewał. Myślę, że to byłem ja. Usiłuję przekazać panu te sny najlepiej, jak potrafię. Nie sądzę, bym coś opuścił… — Nastąpiło przeciągające się milczenie. Wreszcie Reich­ nie wytrzymał. — No i co? Ma pan coś konkretnego?

—  Panie Reich, wciąż pan utrzymuje, że nie może odkryć tożsamości Człowieka bez Twarzy?

—  A niby jak mam to zrobić? Nigdy nie widzę jego twarzy. Wiem jedynie…

—  Sądzę, że mógłby go pan rozpoznać. Pan po prostu nie chce tego zrobić.

—  Ejże, posłuchaj pan! — Gniew Reicha brał się z poczucia winy. — Płacę panu dwadzieścia tysięcy. Jeśli stać pana jedynie na idiotyczne banały…

—  Panie Reich, pan tak myśli naprawdę czy to tylko objaw ogólnego zespołu niepokoju wewnętrznego?

—  Nie odczuwam żadnego niepokoju! — krzyknął Reich. — Nie boję się. Nigdy w życiu… — Przerwał, zauważywszy bezcelowość przechwalania się przed esperem, mogącym z łatwością przejrzeć zasłony słów. — Tak czy owak, pan się myli. To Człowiek bez Twarzy. Niczego więcej o nim nie wiem.

—  Panie Reich, cały czas omija pan sprawy zasadnicze. Muszę pana na nie naprowadzić. Zastosujemy metodę swobodnych skojarzeń. Proszę, żadnych słów. Niech pan po prostu myśli. Rabunek…

—  Klejnoty — zegarki — łańcuszki — diamenty — sztabki — suwereny — fałszywe monety — gotówka — akcje — kurt…

—  Jakie było to ostatnie słowo?

—  A, przejęzyczenie. Miałem na myśli: kurs — giełda.

—  Panie Reich, to nie przejęzyczenie, lecz niebagatelna poprawka, a raczej przeróbka. Jedźmy dalej. Pneumatyczny…

—  Długi — pociąg — przedziały — klimatyzacja — elastyk — sprężysta waga… — Ależ to bzdury!

—  Wcale nie, panie Reich­. Kalambur falliczny. Proszę zamienić „w” na „l”, a sam się pan przekona. Dalej proszę.

—  Przed wami, wnikaczami, nic się nie ukryje, jesteście zbyt cwani. No, zobaczmy. Pneumatyczny… pociąg — tunel — sprężone powietrze — prędkość naddźwiękowa — „Nasz transport cię zachwyci”, hasło tej, jak jej tam, do diabła, firmy. Nie pamiętam jej nazwy. Skąd mi się to wzięło?

—  Z przedświadomości, panie Reich­. Spróbujmy jeszcze raz i wszystko pan zrozumie. Amfiteatr…

—  Fotele — parter — balkony — loże — miejsca stojące — stajnie — konie — preria — marsjańska preria…

—  No i proszę, panie Reich­. Mars. Podczas ostatniego półrocza dziewięćdziesiąt siedem razy miał pan koszmarne sny o Człowieku bez Twarzy. Niezmiennie był on w nich pańskim wrogiem, krzyżował pańskie plany i przerażał pana w snach, które miały trzy wspólne cechy — dotyczyły finansów, transportu i Marsa. Wszystko to ciągle się powtarza… Człowiek bez Twarzy, finanse, transport i Mars.

—  To mi niczego nie mówi.

—  Panie ­Reich, to musi mieć jakieś znaczenie. Powinien pan umieć zidentyfikować tę złowieszczą postać. Jakiż jeszcze mógłby być powód, że tak uparcie unika pan spojrzenia jej w twarz?

—  Niczego nie unikam!

—  Proponuję, byśmy poszli śladem zamiany słów „kurs” na „kurt” i zapomnianej nazwy firmy, której hasłem jest „Nasz transport cię…”.

—  Powiedziałem już, że nie wiem, kto to jest! — ­Reich poderwał się z kanapy. — Pańskie wskazówki nic mi nie mówią. Nie potrafię go poznać.

—  Człowiek bez Twarzy nie przeraża pana dlatego, że nie ma oblicza. Pan wie, kim on jest. Pan go nienawidzi i obawia się go, ale wie, kim on jest.

—  Jest pan wnikaczem. Niech mi pan powie.

—  Panie Reich,­ moje możliwości mają granice. Bez pańskiej pomocy nie mogę czytać głębiej.

—  Co to znaczy: bez mojej pomocy? Jest pan najlepszym lekarzem­esperem, jakiego mogłem zaangażować. Jeśli pan… —  Panie ­Reich, dobrze pan wie, że to nieprawda. Celowo zatrudnił pan espera drugiego stopnia, by uchronić się przed tą możliwością. I oto płaci pan za swą ostrożność. Jeśli chce pan położyć kres tym nocnym wrzaskom, musi się pan skonsultować z esperem pierwszego stopnia… Mogą to być Augustus Tate, Gart albo Samuel @kins.

—  No cóż, pomyślę o tym — mruknął Reich­ i skierował się ku drzwiom. Gdy je otwierał, Breen rzucił za nim:

—  Przy okazji: „Nasz transport cię zachwyci” to dewiza kartelu D’Courtneya. Jak to się ma do zamiany słów „kurs” na „kurt”? Niech pan o tym pomyśli.

—  Człowiek bez Twarzy!

Nie zatrzymując się nawet, ­Reich odgrodził się drzwiami od czytającego w myślach Breena i ruszył korytarzem ku swoim apartamentom. Poddał się fali nienawiści. On ma rację. D’Courtney — oto, kto jest powodem moich wrzasków. Ale nie dlatego, że się go boję. Obawiam się samego siebie. W głębi duszy zawsze o tym wiedziałem. Czułem, że kiedyś będę musiał zabić tego drania D’Courtneya. Nie dostrzegam twarzy, bo to oblicze morderstwa.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...