To jak się już bawimy w rzeczy, w które naprawdę ciężko uwierzyć chłodnemu realiście, to zdarzało mi się wywoływać duchy. I to nie raz. Jednak raz działy się naprawdę rzeczy na tyle okropne, że mieliśmy już szukać egzorcysty. Cała rzecz działa się w Czechach na szkolnej wycieczce 11-osobowej (w moim gimnazjum głównie takie się odbywały o_O).
Opowiadałam znajomym którejś nocy o wywoływaniu, talerzykach, nieparzystych i parzystych ilościach osób i świec... No i stwierdziliśmy, że próbujemy. Nawet usypaliśmy krąg z soli na podłodze, chociaż to niewiele dało, jak się okazało później. Naturalnie dla klimatu zebraliśmy się razem o północy, siedliśmy, wzięliśmy się za ręce, zgasiliśmy światło, pozapalaliśmy świeczki i... nic. Nie wpadliśmy na pomysł, żeby najpierw stwierdzić kogo mamy zamiar wywołać, choć to nie jest konieczne. Zarządziłam wycieczkę na cmentarz, który był jakieś 10 metrów od okien mojego pokoju, więc tam też się udaliśmy.
Okazało się, że cmentarz jest potwornie stary, groby nawet sprzed I Wojny Światowej. Odkopaliśmy ze śniegu nagrobek dziecka. Maleńkiego. Jedynego dziecka na cmentarzu - jakieś 100 lat temu dzieci umarłych niedługo po porodzie zwykle nie chowano. To przeżyło chyba z miesiąc. Zapisaliśmy sobie jego przeurocze czeskie nazwisko i odczytałam czeski napis na nagrobku "Zabrała cię wojna Śpij spokojnie". Byliśmy naturalnie zdecydowani, że to właśnie nasz duch.
Wróciliśmy do pokoju, procedura się powtórzyła i zaczęło się wywoływanie. Tylko że talerzyk wcale nie chciał się poruszać. Natomiast zaczął się poruszać telefon w kieszeni znajomego i zgasła dokładnie co druga świeczka z kółka ułożonego w naszym kręgu. Pozwoliliśmy koledze odebrać smsa, którego treść brzmiała "Jak się masz, braciszku?". Przyszedł z numeru zastrzeżonego. Telefon natychmiast się wyłączył, bo i przed seansem Tomek go wyłączał. W tym samym momencie właśnie chłopak od telefonu zaczął się potwornie trząść i miał łzy w oczach. Dziewczyny zaraz zaczęły piszczeć i w ogóle dostały potwornej szajby, więc wspólnymi siłami w udało nam się całą "zabawę" zakończyć. Wszystko się uspokoiło. Tyle tylko, że okno było kompletnie zaparowane od zewnątrz, a Tomkowi febra wcale nie przechodziła... Zapchaliśmy go do łóżka, nie odzywał się do nas wcale, mimo że my do niego mówiliśmy. Nie mając pojęcia co robić wyjęłam z portfela różaniec na karcie kredytowej i wcisnęłam mu do ręki. Nawet nie wiedzieliśmy kiedy nam się udało zasnąć. W każdym razie rano chłopaka znalazłam wciąż z różańcem, spokojnie śpiącego. Więcej nic już się nie stało. No może poza tym, że większość ekipy stwierdziła "Nigdy więcej wywoływania duchów"...
Kiedy indziej opowiem wam też o wampirach PSI czy krwi, ale to jak akurat zbierze mnie na wspominki.
Opowiadałam znajomym którejś nocy o wywoływaniu, talerzykach, nieparzystych i parzystych ilościach osób i świec... No i stwierdziliśmy, że próbujemy. Nawet usypaliśmy krąg z soli na podłodze, chociaż to niewiele dało, jak się okazało później. Naturalnie dla klimatu zebraliśmy się razem o północy, siedliśmy, wzięliśmy się za ręce, zgasiliśmy światło, pozapalaliśmy świeczki i... nic. Nie wpadliśmy na pomysł, żeby najpierw stwierdzić kogo mamy zamiar wywołać, choć to nie jest konieczne. Zarządziłam wycieczkę na cmentarz, który był jakieś 10 metrów od okien mojego pokoju, więc tam też się udaliśmy.
Okazało się, że cmentarz jest potwornie stary, groby nawet sprzed I Wojny Światowej. Odkopaliśmy ze śniegu nagrobek dziecka. Maleńkiego. Jedynego dziecka na cmentarzu - jakieś 100 lat temu dzieci umarłych niedługo po porodzie zwykle nie chowano. To przeżyło chyba z miesiąc. Zapisaliśmy sobie jego przeurocze czeskie nazwisko i odczytałam czeski napis na nagrobku "Zabrała cię wojna Śpij spokojnie". Byliśmy naturalnie zdecydowani, że to właśnie nasz duch.
Wróciliśmy do pokoju, procedura się powtórzyła i zaczęło się wywoływanie. Tylko że talerzyk wcale nie chciał się poruszać. Natomiast zaczął się poruszać telefon w kieszeni znajomego i zgasła dokładnie co druga świeczka z kółka ułożonego w naszym kręgu. Pozwoliliśmy koledze odebrać smsa, którego treść brzmiała "Jak się masz, braciszku?". Przyszedł z numeru zastrzeżonego. Telefon natychmiast się wyłączył, bo i przed seansem Tomek go wyłączał. W tym samym momencie właśnie chłopak od telefonu zaczął się potwornie trząść i miał łzy w oczach. Dziewczyny zaraz zaczęły piszczeć i w ogóle dostały potwornej szajby, więc wspólnymi siłami w udało nam się całą "zabawę" zakończyć. Wszystko się uspokoiło. Tyle tylko, że okno było kompletnie zaparowane od zewnątrz, a Tomkowi febra wcale nie przechodziła... Zapchaliśmy go do łóżka, nie odzywał się do nas wcale, mimo że my do niego mówiliśmy. Nie mając pojęcia co robić wyjęłam z portfela różaniec na karcie kredytowej i wcisnęłam mu do ręki. Nawet nie wiedzieliśmy kiedy nam się udało zasnąć. W każdym razie rano chłopaka znalazłam wciąż z różańcem, spokojnie śpiącego. Więcej nic już się nie stało. No może poza tym, że większość ekipy stwierdziła "Nigdy więcej wywoływania duchów"...
Kiedy indziej opowiem wam też o wampirach PSI czy krwi, ale to jak akurat zbierze mnie na wspominki.