Recenzja autorstwa Eimyra.
Trzydzieści sześć lat temu na ekranach kin pojawił się pierwszy film opowiadający o przygodach Mad Maxa. Momentalnie stał się klasykiem i mimo że był w gruncie rzeczy westernem osadzonym w niedalekiej przyszłości, wpisał się na stałe w kulturę masową, a w jego kolejnych częściach niektórzy doszukiwali się rozważań na temat ludzkiej kondycji, świata oraz odniesień do aktualnych wydarzeń.
Mimo wszystko, w czasie wypełniającym lukę między "Kopułą Gromu", ostatnią częścią oryginalnej trylogii, a filmem, który niedługo zagości na ekranach polskich kin – opatrzonym podtytułem "Na Drodze Gniewu" – nie było ciszy. Wzlot, upadek i odrodzenie sagi Fallout czy seria Borderlands w świecie gier, marka Metro wśród książek i niezliczone tytuły filmów, dodały wiele pomysłów, a także motywów postapokaliptycznych.
I tym, dyskusyjne, należałoby rozpocząć rozmowę o nowym Maxie. Film ten nie rości sobie praw do przedefiniowania gatunku ani nie ma ambicji zostać drogowskazem dla potomnych. Wręcz przeciwnie, w duchu pierwszego obrazu z Melem Gibsonem, serwuje rozrywkę, którą zapamiętamy na długo.