Pomimo rozmaitych sprzecznych opinii, wyszedłem z kina zadowolony, choć mimo wszystko część poprzednia podobała mi się bardziej. Zaczynając od rzeczy, które mi się nie podobały:
- Tauriel: cała ta postać, wszystkie wątki z nią związane, przez nią stworzone i z jej powodu zmodyfikowane to stuprocentowa definicja bezsensu. Nie istnieje żadne uzasadnienie dla jej obecności w filmie, może poza tym, że w pewnym momencie ktoś stwierdził "mamy za dużo akcji! Trzeba dać jakieś przestoje! Wiem! Połączymy przestoje z wątkiem miłosnym!" "Suuuuper!". No faktycznie. Super. Absolutnie bez wyrazu, bez sensu, bez logiki. Kretyństwa całego pseudoromansu od pierwszego wejrzenia nie da się niczym obronić, podobnie jak szkód, które czyni on dynamice akcji. Tu Gandalf walczy z Nekromantą, tu Thorin ze Smaugiem, aż tu nagle bach! Śliczna elfka uśmiecha się do ślicznego krasnoludka, który musiał zostać ranny, żeby ona mogła przybiec mu z pomocą na drugi koniec świata. Cudo.
- Nierówność efektów specjalnych. Cała scena ze Smaugiem, choć nieco rozciągnięta, bez zarzutu, tak jak model czy animacja samego smoka. Na jej tle ujęcie z Legolasem ścigającym orka na pomoście czy drużyny wjeżdżającej do Mrocznej Puszczy na koniach Beorna wyglądała tak strasznie źle, że aż zrobiło mi się przykro. Jakim cudem ktoś tego nie zauważył lub świadomie puścił na ekran? Nie wiem.
- Za dużo efektów specjalnych. Pomijając sztuczne rozciągnięcie paru scen, które bez nich byłyby o wiele lepsze (ucieczka w beczkach, Erebor), rzecz tak charakterystyczna, jak charakteryzacja właśnie, ginie tutaj zupełnie bez powodu. Dlaczego orkowie nie mogą być aktorami? Dlaczego muszą być sztucznymi twarzami zielonego manekina? Mogli być wcześniej i wyglądało to świetnie, a w dodatku naturalnie, dodawało światu autentyczności. Tu wygląda to źle i nieprawdziwie.
- Muzyka. Była jakaś? Ano była. Jakaś. Do tego dość prymitywnie usiłująca budzić napięcie. TADADAM! COŚ SIĘ STANIE!!!... Nie stało się. TADADADAM!!! COŚ SIĘ ZNOWU STANIE!!!!... Znowu się nie stało. Słaby ten zabieg, niepotrzebny zupełnie. A czy można zrobić coś nowego przy okazji nowej odsłony teoretycznie znanej już opowieści? Można i trzeba. Czy znany już ze swych szlagierów kompozytor może zaprezentować coś zarówno w swoim stylu, jak i prezentującego nową jakość? Może, Zimmer pokazał to przy "Man of Steel".
- Zły montaż. Uwydatnia się to i przeciągniętych scenach, które tracą dynamikę, i w końcowym ujęciu, które bardziej, niż nieudolnym cliff-hangerem zdało mi się rozpaczliwym krzykiem reżysera "No utnij to gdzieś w końcu!". Mam wrażenie, że film nakręcono na długo do przodu i ucięto gdziekolwiek, bo gdzieś przecież trzeba było, a i tak wyszło z tego 160 minut seansu. Wywalenie debilizmów romantycznych oraz skakania na tyłku po głowach orkach w beczkach, a także paru zbędnych wolt po górach złotach i korytarzach Ereboru skróciło by ten film o pół godziny bez żadnej szkody dla nikogo.
Czas na plusy, których też niemało:
+ Retardacja na początku. Spotkanie Gandalfa z Thorinem w Bree bardzo mi się spodobało, dodało całości kontekstu, który Jackson tak świetnie umie dopowiadać za Tolkiena.
+ Gra aktorska. McKellen to niekwestionowany mistrz, mimo upływu lat, faktycznie potrafiący odróżnić od siebie różne wersje tej samej postaci w oprawie różnych odsłon jej historii. Armitage również daje radę, przytłoczenie ciężarem spuścizny, odpowiedzialności i groźby chciwego szaleństwa odgrywa bez przesady, dość przekonująco. Bard, choć sztucznie wypchnięty do roli kolejnej postaci pierwszoplanowej, przez co nie wiemy na kim skupić swą uwagę, również wypadł nieźle.
Na osobne omówienie zasługuje tu jednak Martin Freeman, który swoją grą do tej pory zdołał odbudować wizerunek hobbitów, tak strasznie zniszczony przez Elijaha Wooda. Bilbo Baggins przypomina czym byli niziołkowie w koncepcji Tolkiena, jest autentyczny, bliski pierwowzorowi, bez śladu cierpiętniczego grymasu na twarzy. Smaug również świetnie zagrany głosem, do spółki z animacją wywołujący ciarki na plecach. Orlando, wiadomo, Gibsonem nigdy nie będzie, zaskoczył mnie jednak na plus, pokazując się jako (!!!) mężczyzna, niezbyt miły facet z chłodnym dystansem do wszystkiego. Zdecydowanie lepsze to od Lovelasa, jakiego znamy.
+ Drobne mrugnięcia w stronę widza. Peter Jackson znowu przechodzący w Bree przed kamerą, znowu odgryzający kawał swojej marchewy. Rozmowa Legolasa z Gloinem - drobnostki, jednak zawsze przyjemne.
+ Walka Gandalfa z Nekromantą. Pomysł przekształcenia źrenicy w sylwetkę świetny, choć nieco za dużo łażenia do twierdzy, po twierdzy, wokół twierdzy, potem znów w twierdzy itd.
+ Mroczna puszcza. Podróż owszem, dość krótka, jednak trudno realizacyjnie przedstawić w sposób ciekawy coś, co opisywano przez wiele stron jako niekończącą się monotonię i zagubienie. Tu ubrano to w parę dobrych ujęć i wyszło nieźle. Tak samo Thrandurill i jego niegościnne królestwo, choć późniejsze powroty do tego wątku wciśnięto już na siłę.
+/- Warhammerowy nastrój opowieści od wkroczenia do miasta na jeziorze. Jednym spodoba się ta stylistyka, innym nie, choćby za sprawą ostrej zmiany bajkowego charakteru części poprzedniej, na LotRową, znowu.
Film dobry, choć mógł być lepszy. Od 6 do 8, zależnie do osobistej estetyki. Dam 7, choć obawiam się finału, bo wszystko zanosi się na spektakl kolejnych sztucznie przedłużonych potyczek i niepotrzebnych wątków.