Kontynuacja "Kłamstw Locke'a Lamory" dość nieoczekiwanie zabiera czytelników do pirackiego światka. Czy ta nagła zmiana wyszła na dobre powieści Scotta Lyncha? Po odpowiedź zapraszam do lektury recenzji "Na szkarłatnych morzach"!
Piraci od zawsze cieszyli się sporą popularnością. Stąd też nikogo nie dziwi świetna oglądalność „Piratów z Karaibów” czy uznanie, jakie przypadło w udziale dodatkowi do „Gothica 2”, czyli „Nocy Kruka”, w którym mamy sposobność spotkać osobników tej, ujmijmy to, „profesji”. Bo czego można nie lubić w piratach? Cieszą się bezgraniczną wolnością, wyzwoliwszy się od problemów życia doczesnego, mają gdzieś wszystkie reguły, robią co chcą, przeżywają przygody, a między okresami „działalności” raczą się dużymi ilościami rumu. Słowem: wiedzą, co to dobra zabawa. Jednak podchodząc do „Na szkarłatnych morzach”, byłem lekko zdziwiony. Scott Lynch w „Kłamstwach Locke'a Lamory” stworzył niezwykle rozbudowany i interesujący złodziejski świat, mający swe korzenie w mieście Camorra. Czemu więc zrezygnował z gotowego już pomysłu i przerzucił się na nieznane mu wody?