- Natknęliśmy się na kolesia przypadkiem. Kręcił się wokoło jak smród po gaciach. Zaczęliśmy go obserwować. - Opowiadał szybko Ted - Potem jakby koleś zaczynał się zbierać, to przejąłem inicjatywę i zacząłem go wypytywać. Mike poleciał po was. Nie powiedział mi wiele. Nie dziwię się zresztą. Niestety nie wiem nic więcej.
Rozłożył ręce w geście bezradności.
Tonny i White zaczęli "sprzątać śmieci". Wyciągnęli kilka worków, dość sporych rozmiarów. Jeden był dość pusty, razem biorąc denata za ręce i nogi zaczęli ładować go do środka.
Ted Wyszedł kilka kroków na chodnik upewniwszy się że wszystko jest ok, po czym wykonał kilka gestów do jakiś oddalonych postaci.
- Zaraz będzie bryka - Wyjaśnił.
- Nic więcej, czyli co? Gadałeś z nim o pogodzie? Nic nie chciał ci sprzedać? - pochylił się nad trupem, przetrząsając mu kieszenie w poszukiwaniu proszków, papierów, czegokolwiek, co mogłoby stanowić informację. Bił się z myślami, czy zadzwonić do wujka. Teoretycznie akurat tym razem to on był "na prawie". Pierdolec wyskoczył do niego z łapami, potem wyciągnął do niego kosę, kumpel ocalił mu życie. Reagował jak policjant. Tak, kurwa, pierdolony, biały sędzia na pewno zrozumie skomplikowaną sytuację biednego czarnucha, który skończyłby zajebany na kotleta przez szemranego meksa, gdyby nie pomoc w postaci klamki innego czarnucha. Jones, ty idioto, gdzieś ty się urodził? Zadzwoń do wujka, powiedz jak było, to w 24 godziny dostaniesz dożywocie, a wujek w najlepszym razem dożywotnią bezpłatną emeryturę. Kurwa jebana...
- Kurwa jebana... - mruknął do siebie, przeszukując trupa, choć równie dobrze mogło to wyglądać tak, jakby wrzucał meksowi pośmiertnie.
- Koleś był dilerem, w to nie ma co wątpić. Zagadałem o shit ten zaczął coś mącić ale w końcu powiedział otwarcie co mnie interesuje. - Usprawiedliwiał się Ted. - Wszystko szło w kierunku zakupu.
Przeszukałeś kieszenie denata. W jednej z nich znalazłeś jakieś gumy, zapalniczkę, fajki. Sprawdziłeś za pazuchą, i bingo. Twoje palce natrafiły na małe woreczki wypełnione białym proszkiem. Nie było tego za wiele, ale wystarczająco by wpakować się w niezły bajzel.
Po chwili usłyszałeś nadjeżdżający samochód.
Przeciągle wypuścił powietrze przez swe wielkie, czarnusze nozdrza i przeczesał ręką krótkie, czarne włosy na głowie. Nie było czasu na pierdolenie, chłopaki potrzebowali teraz wszystkiego poza jego niezdecydowaniem.
- Nie ta pora dnia i nie te dane, żeby pozorować robotę kogoś z zewnątrz. Ted, skąd masz tę klamkę? Dokładnie, gdzie ją kupiłeś, komu zwinąłeś. - pytał, biorąc do ręki nóż meksa. Czas spróbować szybkiej operacji. Jeśli kula przeszła na wylot, to chuj jej w dupę. Jeśli nadal siedzi gdzieś w tym matkojebie, to powinien dać radę się do niej dodłubać i ją wydłubać. Nie obchodził go, jak bardzo się przy tym ujebie. Grunt, żeby gliny, o ile już znajdą ciało, nie znalazły kuli. Bez niej i dokumentów, o ile kolega nie był już karany (a tego nie można było wykluczyć w przypadku pierdolonego meksa dilującego białym, ale cóż... chuj), zostanie tylko kolejnym martwym w pobliskim Langston Parku Sztywnych, albo na Cmentarzu Mt. Olivier.
- Carlosi zwinęli komuś. Zabrałem im go, bo jeszcze by się tym pozabijali, szczyle... - Powiedział z nieukrywaną pogardą w głosie Tonny - Skąd ją maja? Nie wiem, nie interesowało mnie to.
Zbadałeś ciało Meksa i doszedłeś do wniosku ze kula wciąż tkwi w ciele. Śmiertelny strzał trafił go w klatkę piersiową.
Rozdarłeś ubranie i ujrzałeś ranę postrzałową. Zanurzyłeś w niej nóż próbując wydobyć pocisk. Dłubałeś przez chwilę bez większych efektów.
Usłyszałeś za sobą odgłos przytwierdzając auta, które z piskiem opon wjechało niemal do samej alejki.
Ej no żesz kurwa, niech chociaż meksykańskie kosy będą coś warte.
- Oddawaj tę kulkę, dupku. - warknął wściekły, próbując jeszcze parę razy wydłubać ją z rany lub w razie potrzeby i możliwości wykroić ten kawałek burrito, który zawierał ołowiane nadzienie. Nie było jednak czasu na dłuższą naukę chirurgii dla początkujących, dlatego też po tych paru próbach, bez względu na efekt, podniósł się i kazał chłopakom zawinąć trupa w parę worów, po czym zawinąć, zawiązać i zakleić porządnie.
- Do bagażnika i do parku. Jeśli nie wzięliście łopaty, to niech ktoś skoczy po drodze. Nie jedziemy wszyscy, tylko kierowca i ktoś do pomocy, maksymalnie trzech. Jak nie znajdziecie bezpiecznego miejsca w parku ani na cmentarzu, to podjedźcie na parking między jednym i drugim i czekajcie. Podejdę tam jak tylko się obmyję. W razie czego mówić, że ja zajebałem kolesia i powiedziałem, że zajebę wasze matki, jeśli go nie wywieziecie do lasu. Ale jechać spokojnie, nie panikować. Nie zapierdalać na czerwonym ani na widok radioli. Facet nagle nie wyskoczy z bagażnika, więc zdążymy pokombinować do wieczora, zanim zacznie śmierdzieć albo ktoś się po niego zgłosi. Jazda.
Kończyłeś swoje zdanie, po czym rzuciłeś spojrzenie przez ramie. Zauważyłeś kilku mężczyzn wysiadających pośpiesznie z samochodu. W rękach trzymali pistolety, które zaraz wycelowali w was.
- Na ziemie wszyscy! - Wykrzyknął jeden z nich. Zdążyłeś zauważyć jak pozostałym przykładane są pistolety do głów. Ted, Tonny oraz White posłusznie położyli się na ziemi, zakładając ręce za głowę.
Ten który krzyknął zrobił kilka kroków w twoją stronę.
- Rzuć broń i na glebę. Mam widzieć twoje ręce! - Wykrzyknął niemal z całej pary.
Kurwa-jebana-mać.
"Bullet" uniósł wysoko oczy ku niebu, w geście niedowierzania, a także ręce, w geście równie wiadomym. Jak to, kurwa, możliwe, że nikomu z tych trepów nie przyszło do łba sprawdzić, czy za tym meksem nie ciągnie się ogon antynarkotykowych?
No tak, przecież to nie banda jebanych czarnuszych Einsteinów. Tylko dzieciaki, które słuchają jego poleceń. Dzieciaki, które przez niego będą miały teraz ostro przejebane. To nic, że wszystko było jak było, policja będzie miała to w dupie, a on przez najbliższe 30 lat będzie oglądał świat w kratkę. Panowie tajniacy raczej nie zeznają, że to wszystko stało się tak, a nie inaczej...
Ej kurwa, zaraz. A niby skąd oni się tu wzięli tak szybko?
- Jaaasne, jaaasne, panowie władza. A odznaki jakieś zobaczymy? - pytał zrezygnowanym tonem, z dłońmi uniesionymi po odłożeniu broni.
- Jedyne co możesz zaraz zobaczyć, to drugą stronę - Powiedział opryskliwie mężczyzna wyciągając kajdanki. Podszedł do ciebie przykładając swoje kolano do twoich pleców. Chwycił cię mocno za ręce i zakładał kajdanki.
Usłyszałeś jak jeden rozmawia przez komórkę lub inny przekaźnik
- Mamy tutaj trupa, przyślijcie karetkę i jakieś posiłki. Te smrody sprzątnęli nam Antonio sprzed nosa. Szef urwie nam dupska.
- Masz prawo zachować milczenie. Wszystko, co powiesz, może być użyte przeciwko tobie. Masz prawo do adwokata podczas przesłuchania, a jeżeli cię na niego nie stać, zapewnimy ci adwokata z urzędu - Powiedział uziemiający cię koleś.
Radośnie podskoczył jak do wsadu, ukłonił się obecnym i zatańczył lambadę.
A co mógł kurwa zrobić w takiej sytuacji?! Poczekał, aż białas nasyci się przyjemnością poniewierania bezbronnym czarnuchem i wrzuci go do samochodu. Wszelkie kretynizmy rodem z filmów dla takich tępaków jak Tonny byłyby sygnałem do popełnienia samobójstwa dla takich tępaków jak Tonny. Nie daj Boże jeszcze któryś z tych dzieciaków by zginął, nie daj Boże po drodze zabierając któregoś z gliniarzy. "Bullet" nie chciał tego. Nie chciał, by któryś z tych biednych sukinsynów szedł na kilkanaście lat do pierdla. Pierdolone gówno, sam nie chciał iść do pierdla. Nie chciał niczego z tego, co się tu dziś stało, ale nie będzie teraz nad tym płakał. Zobaczymy, jak wielkim białasem będzie sędzia, gliniarz i prokurator. I jego jebany pies.
- Hehh... Co za chujowy dzień. Prawda, panie władzo?
- Chujowy jak diabli - Powiedział z przekąsem pan władza posyłając cię szturchnięciami pod mór gdzie siedzieli już "zapakowani" Ted, Tonny i White.
Tonny wpatrywał się bez wyrazu w ziemię. White jakby rozjuszony nerwowo dyszał rozglądając się na boki w poszukiwaniu Bóg wie czego. Ted z rezygnacją oparł głowę o mur wpatrując się w oddalone budynki.
- Matka mnie zabije, matka mnie zabije - Usłyszałeś jak szepcze pod nosem.
- Nie bój się, Tony. Powiem, żeby zabiła mnie, a z ciebie zrobiła tyko inwalidę. Johnatan, spokój. Ty nic nie zrobiłeś. Jesteś tylko chujowy w kosza, za to nie wsadzają do paki. - uspokajał, a raczej odwracał uwagę jak mógł. Tylko tego brakowało, żeby przyszły MVP Super Bowl w dzikiej szarży doczekał się pomnika na cmentarzu, po drodze zaliczając przyłożenie sezonu na łbie któregoś z policjantów.
Zostałeś przetransportowany w iście królewskich warunkach do lokalnego aresztu. Zostaliście zamknięcie w grupowej celi. Mimo tego żaden z was nie miał ochoty na rozmowę. Czas leciał, minuty się dłużyły. Sam nie wiesz czy minęło kilka minut czy godzin. Senna atmosfera udzielała się wszystkim wokoło.
Zacząłeś rozmyślać. Jak to się skończy. Jaki padnie wyrok. Co z innymi?
Z kontemplacji wyrwały cię echo kroków niesionych przez korytarz. Postać policjanta zatrzymała się przed waszą celą. Dźwięk przekręcanego zamka całkowicie rozwiała jakiekolwiek spokojne myśli. Czy to już?
- Kolego, zapraszam zemną - Powiedział policjant wskazując na ciebie. Lekko uchylił furtę i zapraszanym gestem wskazał ci byś poszedł z nim. uczyniłeś jak kazał.
Zaprowadził cię do małego pomieszczenia. Na jego środku znajdował się mały stolik oraz dwa krzesła. Policjant wskazał ci jedno, "Siadaj". Usiadłeś trzymając unieruchomione ręce z tyłu.
Znowu oczekiwanie. Pięć minut? dziesięć? Trzydzieści. Sam nie wiedziałeś.
W końcu drzwi się otwarły. Z powodu słabego światła nie dojrzałeś od razu twarzy człowieka. Ten zbliżył się i usiadł przed tobą.
Na twarzy Roberta Wilsona nie malowało się zadowolenie.
Westchnął ciężko, wcale nie do końca z poczuciem ulgi. Przez moment wspierał usta na dłoniach, wpatrując się w stół.
- Tym razem to NAPRAWDĘ nie jest tym, na co wygląda. - wycedził wolno, słowo po słowie, patrząc na Roberta. - Ale na pewno łatwiej nam będzie dojść do tego, kiedy będziesz zadawał pytania, więc pytaj.
- Powiem ci tak - Zaczął Robert - Sprawa nie wygląda za dobrze. Twoi kolesie od rozpoznania terenu ostro dali dupy. Ten diler którego kropnęliście miał ogon od dobrych kilku dni. Z antynarkotykowego siedzieli na nim od chwili gdy dostali cynk że handluje prochami. Ponoć był to ich ślad i jedyna ścieżka do rozbicia gangu narkotykowego. Teraz wy im go sprzątnęliście...
Zrobił chwilową przerwę przejeżdżając ręką po brodzie.
- Co do was, zdołałem się dowiedzieć że zostaniecie przeniesieni na czas procesu. Prawdopodobnie poza Waszyngton. Nie zdołałem dowiedzieć się nic więcej. Postaram się załatwić ci dobrego adwokata. Stary znajomy, zrobi to po starej znajomości. Więcej na mnie nie możesz już liczyć. Wyczerpałem swoje możliwości. Ta sprawa jest o wiele powyżej mnie.
Mężczyzna zakończył swoją wypowiedź wpatrując się w ciebie. Po chwili milczenia dodał
- Nie licz na szybkie widzenie. Co powiedzieć twojej matce?
- Zaraz zaraz... jak to "przeniesieni"? Wszystkie areszty w Waszyngtonie mają rezerwacje, czy po prostu Dystrykt Kolumbia nagle przestał radzić sobie ze zbrodniami takiej skali, jak przekroczenie granic obrony koniecznej?! - Martin spiął się, lecz równie szybko zeszło z niego powietrze, ustępując dwakroć większej rezygnacji. - Przepraszam wujek... Spierdoliłem sprawę. Matce powiedz po prostu prawdę. Że jej syn znowu przeganiał z podwórka sukinsynów, którzy wciskają prochy dzieciakom i że gdyby nie Ted, to jeden z tych sukinsynów właśnie ożeniłby jej syna ze swoją kosą. A teraz trzeba będzie za to posiedzieć. Tylko proszę cię, nie babrz się w tym. Nie chcę, żebyś miał przeze mnie jeszcze bardziej spierdoloną reputację, niż dotychczas miałeś. - wycelował groźnie palec w siedzącego naprzeciw policjanta, lecz głos załamał mu się nieznacznie. - Przypilnuj tylko, żeby nic się nie stało chłopakom. Ted strzelił, gdy tamten zabierał się do robienia ze mnie szaszłyka. Powiedział, że zabrał broń Carlosom, bo chyba ją gnojki komuś zwinęły, więc wiesz... - przełknął ślinę, namyślając się, co jeszcze sensownego może powiedzieć. - I jeśli możesz, to zadbaj o tych dwóch idiotów, Tony'ego i White'a. Oni nawet nie wiedzieli, że Ted ma gnata. Nawet prokurator z pierdolonego Kuk-Lux Klanu nie podciągnie tego pod współudział. No i szkoda by było tak pięknie zapowiadającej się kariery koszykarskiej White'a. - pozwolił sobie na cień uśmiechu.
- Z tego co zdołałem się dowiedzieć, to Tonny miał gnata. Ogarnij się Kurwa! - Robert wybuchnął niespodziewanie. Widać cała ta sprawa działała na niego równie mocno co na ciebie. Po chwili uspokoił się jednak.
- Nie wiem dlaczego was przenoszą. Jestem tylko szarym gliną. - Podsumował po czym westchnął głęboko.
- Wiem, że nie wiesz, nie do ciebie mam przecież pretensje. Tony czy Ted, wszystko jedno, samemu już mam najebane we łbie od tego wszystkiego, ale fakt jest faktem, że zabrał gnata dzieciakom. Albo tak twierdzi, więc jeśli jest inaczej, to wytrząśnij to z niego zanim to zrobi prokurator albo któryś z twoich kolegów. Nie wiem, jak długo się nie zobaczymy, Rob. - dodał po chwili przerwy, patrząc na starego przyjaciela. - Nie wiem, czy w ogóle jeszcze. Przepraszam, że miałeś przeze mnie tyle problemów. I dzięki, że z tak wielu mnie wyciągałeś. Opiekuj się matką. I powiedz, że ją też przepraszam. A teraz uściśnij mi dłoń zanim totalnie się rozkleję jak jakiś cukierkowy białas. - wyciągnął z uśmiechem dłoń, a raczej dłonie z bransoletkami.
- Świat jest popierdolony - Powiedział bardziej do siebie niż do ciebie Robert. Potarł nerwowo czoło, po czym uścisnął ci serdecznie dłoń. - Postaram się dowiedzieć co się z wami teraz stanie. Gdy tylko dowiem się gdzie was przeniosą, postaram się załatwić wam jakąś taryfę ulgową. Przynajmniej tyle mogę dla was teraz zrobić.
Wstaliście z krzeseł, każdy patrząc drugiemu w oczy. Nie trzeba było żadnych dodatkowych słów. Rozumieliście się doskonale.
- Do zobaczenia Martin... - Powiedział jeszcze Robert nim funkcjonariusz zabrał cię z powrotem do celi.
[center]X godzin później.
[/center]
- Dobra ptaszki, czas wlecieć do dziupli - Powiedział funkcjonariusz otwierając waszą cele. Towarzyszyło mu dwóch wyekwipowanych policjantów. Byli ubrani w kamizeli kuloodporne, na nogach mieli ochraniacze komponujące się z wysokimi butami. Przy pasku mieli przypięte wszelaki osprzęt.
Wyprowadzili was uprzednio "zabezpieczając" kajdankami.
Powoli, bez pośpiechu prowadzono was korytarzem. Mijaliście inne cele, niektóre puste inne z ludźmi w środku. Zaciekawione spojrzenia odprowadzały was na sam dziedziniec. Tam czekała na was tradycyjna "suka".
Zostaliście wprowadzeni do środka. Jeden z uzbrojonych wskazał wam miejsca siedzące, po czym sam usiadł na przeciwko was. Z jego twarzy można było wyczytać że jakiekolwiek najmniejsze gwałtowne ruchy zostaną odebrane jako rozkaz do "uszczuplenia populacji niggerów".
Zdążyliście zauważyć że jeszcze kilku policjantów zaczęło krążyć wokoło pojazdu. Została zamknięta metalowa krata, po czym kolejny policjant usiadł niedaleko was. Przez małe okienko ujrzałeś jak kolejni dwaj zasiedli za kółkiem i siedzeniem obok. Po chwili ruszyliście.
- Panie władza, ja nie zdążyłem do toalety - Powiedział Tonny patrząc na najbliższego policjanta.
- Panie władzo, stanowczo protestuję przeciw transportowaniu mnie w towarzystwie tego osobnika. Po pierwsze, jest bardzo niehigieniczny i nieestetyczny, po drugie zaraz zacznie załatwiać swoje potrzeby pod siebie, a pierdzi jak działo z lotniskowca. A po trzecie jak na niego patrzę, to coś czarno to wszystko widzę...