Kolejny raz trafiłem na film, który pomimo wyziewającej z każdego kadru słabizny, nie jest śmieszny ani zabawny, lecz stanowi jedynie stratę czasu potrzebnego na jego obejrzenie. W tym względzie, jak też kilku innych, jest tym samym, co "Prometeusz".
Nie sądziłem, że sędzia Dredd może być słaby. Słabość ta jest tu rozumiana jako całokształt - słabe teksty, słaby charakter, słaba kreacja, słaby wygląd. Nie bardzo rozumiem, dlaczego ten film nazywa się tak, jak się nazywa. Przecież można było nakręcić anonimowe byle co o facetach w nocnikach biegających bez sensu po jednej piwnicy i strzelających do wszystkiego wkoło. Dlaczego jednak nazywać to Dreddem? Tu nie ma Dredda, nic z remake'u wersji poprzedniej, nic z adaptacji komiksowego uniwersum. Ot, skrzyżowanie "Szklanej Pułapki" bez okien z "Icy Tower", bo i tutaj skaczą po kolejnych "LEVELACH" w głupich czapkach, a co jakiś czas pojawiają się gwiazdki.
Świat przedstawiony... nie jest przedstawiony. Nie ma w nim kontekstu, nie wiadomo czym jest ani po co. Z jednej strony bawimy się w motyw pt. "Wszyscy wiemy o co chodzi, każdy to zna, nie tracimy czasu na wprowadzenia". Z drugiej przebiega równoległa zabawa w "Nie nie, wcale nie robimy kolejnego Dredda, wcale nie robimy tego TAK JAK Stallone lub ZUPEŁNIE NIE TAK JAK Stallone, to całkowicie inna historia". Efektem jest nic. Kompletne. Na początek facet w dziwnym wdzianku jedzie na tandetnym motocyklu przez zwykłe miasto i zwykłe ulice. Ani krztyny nastroju, żadnego związku z klimatem MegaCity "oryginalnego" Dredda, podobnie jak z czymś, co miałoby być zupełnie nową, zupełnie odwrotną interpretacją tegoż. Już "Equilibrium" było mroczniejsze od tego.
Bezsensowne spowolnienia, mające służyć nie wiadomo czemu, nie są ani ciekawe, ani spektakularne. Nic tu nie jest z resztą ciekawe ani spektakularne. Cały film nakręcono naprawdę w jednym wnętrzu, przestawiając od czasu do czasu krzesło, rurę lub trupa. Detale? Brak. Tandetny pancerz, wspominany tandetny motocykl (damn! Sędzia Dredd walczył na nim z LOBO! Jak można było zrobić coś takiego?), pistolet, w którym brakuje jedynie karaoke. Główna postać - nie nie, wcale nikt tu nie udawał Sylwestra, przecież to zupełnie inny film. Zupełnym przypadkiem bohater musiał być więc pokryty pancernym zarostem i krzywić pół swej twarzy tak, że aż czekałem, kiedy pęknie.
Śliczna panienka z okienka - po co? Dlaczego? Tego nikt nie wie.
Brzydka panienka - dobra aktorka bez grama roli. Na może 10 linijek tekstu przypadło dobre 30 minut krzywienia się do kamery. Nie jest ciekawa, nie jest straszna, groźna, jedynie nieestetyczna. Statystuje nie wiadomo komu nie wiadomo do czego, tak samo, jak absolutnie wszyscy w całym filmie.
Ktoś zapomniał o muzyce, bo tej w ogóle brak, podobnie jak nastroju czy napięcia, które wobec tego nie miały jak się pojawić. To slasher, od początku do końca, w dodatku od początku do końca nudny. Nic się tu nie dzieje, nie pojawiają się żadne emocje, ani w umyśle widza, ani na twarzach, nazwijmy to, aktorów. Oto jeden z tych filmów, których nie muszę pauzować, gdy wychodzę do kuchni czy toalety - nic mnie nie ominie. Kolejna sprawa - tępota głównego bohatera. Jakkolwiek szalenie jednowymiarowa jest to postać, debilizm nie jest jednym z jej przymiotów. Jednakże w tym filmie dzieje się inaczej. Tak zatem nie uchowała się nawet konwencja - zarówno komiksowa, jak i ta ze "Stallowej" adaptacji, jakakolwiek ona nie była. Ot, facet w zbroi z giwerą biega po piwnicy, bez powodu znęca się nad aresztowanym świadkiem, bo inni faceci do niego strzelają, więc okazując emocje prawdziwego dresiarza łamie wszelkie kodeksy, których przestrzegania powinien być mechanicznie wręcz nauczony. Na koniec zaś ryzykuje życie wszystkich mieszkańców 200poziomowego bloku, mogąc jednym strzałem swego rakieto-pistoletu obezwładnić przestępczynię, jedynie po to, by pokazać, jak wielkim jest twardzielem.
Słabo. Na maksa.