Cudowna książka, naprawdę. Spędziłem kilkanaście niesamowitych dni, ciągając ze sobą ten nieporęczny tom wszędzie, gdzie się dało - do tramwaju, na wykłady (ludzie naprawdę dziwnie się patrzą na ciebie, kiedy razem z Vukiem szepczesz pod nosem podniecony "perkele saatani vittu"
), pod stołem na ćwiczeniach i oczywiście w wychodku. Strasznie się bałem, że poniszczy się w moim plecaku, wciśnięta między inne rzeczy, na całe szczęście Kruczy Cień czuwał.
Mógłbym się tutaj rozpływać nad zajebistością tej książki, ale zrobiłem to już przy poprzednich tomach
Zwrócę bardziej uwagę na to, co mi się nie podobało.
Szkoda, że jest tu tak mało Benkeja. Moim zdaniem była to bardzo wyrazista postać i szkoda mi było, że Grzędowicz ją tak załatwił. Wątek z nim, Panią Bolesną, N'dele, Panem Gwoździ i Morską Dziwką jest naprawdę ciekawy, ale jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że bez Amitraja wątki Filara straciły nieco na humorze.
Większość z nas liczy zawsze na happy end, takoż i ja. Ale na litość boską, dlaczego nikt ważny nie zginął? Trochę historia straciła przez to dla mnie na realności. Bo co z tego, że zginął jakiś Dzięgiel czy inni Bracia Drzewa. Nikt tak naprawdę nie zwracał na nich uwagi, łącznie z Vukiem (Fjollsfinn też ich produkował na mięso armatnie). Niby jest zasada - idziemy wszyscy, wracamy wszyscy i święte oburzenie Vuka do Olafa, że nie wystawia jego ludzi, a swoich broni - ale co z tego? Małomówni, niewiele wnoszący do dialogów, nie da się z nimi zżyć, więc jakoś tak dużo mniej ich żałowałem. Tak samo Warfnir na koniec. Najsłabsza postać z ekipy Vuka - tyle o nim wiadomo, że możny, mało się odzywa. No i N'dele - serio ktoś go polubił bardziej niż trochę? Sylfana przeżyła rajd na Dolinę Naszej Pani Bolesnej mimo wielu ran. Snop i Grunaldi na koniec przeżyli atak zombie. Ech, może i się czepiam, ale jakoś wydało mi się to niewłaściwe po tym, jak pozbył się Brusa, syna Piołunnika.
Trochę mało było dla mnie Fjollsfinna - strasznie statyczna postać. Duży potencjał (długi czas podejrzewałem, że knuje coś przeciw Vukowi, jak tylko zniszczą Aakena i Nahel Ifriję), fajnie prowadzona (odkrycie "ciemnej strony mocy" w Wieży Szeptów), ale niewykorzystana. Szkoda.
Bałem się też, że ani razu Vukowi nie przyjdzie na myśl - okej, zabijemy Pieśniarzy, ale co później? Powrót na Ziemię, do zupełnie innej rzeczywistości? Na szczęście, Grzędowicz gdzieś tam upchnął to pod koniec.
Bardzo podobał mi się pomysł Robaków. Porównanie ich do stacji kolejowych nieodparcie nasunęło mi skojarzenia Szepczących do Cieni z paniami w kasach PKP - w sumie to nic nie wiedzą, coś tam ci powiedzą, ale nigdy za dużo i nigdy dokładnie. Poczekaj Kiedyś Przyjedzie, tymczasem my poczekamy na martwy śnieg (czytaj: na przerwę).
Zakończenie powieści jest genialne. Wspaniałe oblężenie Lodowego Ogrodu, bardzo ciekawe pomysły i to, na co Wiciu wskazał, czyli opisy znojnych dni na polu bitwy, etc. Do tego rewelacyjny pojedynek końcowy. Jest on kwintesencją Grzędowiczowo-Drakkainenowego humoru i mimo prawie że pęknięcia od nadmiaru emocji, śmiałem się do rozpuku. Jeszcze końcowa rozmowa z Kruczym Cieniem i wyjaśnieniem kilku spraw - mistrzostwo. Prosto, ale ani krzty banalności, cudo. Szkoda, że nie wyjaśniło się w końcu, kto z bóstw pomagał trójce naukowców opanować pieśni oraz o co zapytali mnisi w obrzędzie Pytania przed wysłaniem Filara w drogę, ale co za dużo to niezdrowo
Mam jedno wielkie zastrzeżenie do Fabryki Słów. Na cholerę dali na koniec słowniczek?! Serio, liczyłem, że w pierwszym tomie będzie coś takiego. Ba, w czwartym tomie nawet do głowy mi nie przyszło, żeby zerkać na koniec - po co ryzykować przypadkowe popsucie sobie końcówki, a i na początku nie widziałem nigdzie "Ej, wbij na koniec książki, jest tam fajny słowniczek". Naprawdę wielki minus tutaj.