Najdłuższa wyprawa, jaką kiedykolwiek przyszło mu przeżyć. Spełnienie marzeń, które zrealizowanie łączyło w sobie dwa sprzeczne uczucia. Pierwszym była ekscytacja. Poznanie świata, który był zbiorem odmienności i dziwności. Odkrycie rzeczy, o których nawet nie miał pojęcia. Zobaczenie zjawisk, które był zarazem przerażające, jak i fascynujące. Stare Stany Zjednoczone były skupiskiem tak wielu kultur ludzkich i stworzeń, że ciężko było sobie zdać sprawę, że wszystko miało niedługo ulec destrukcji pod wpływem działań molocha. Drugim była trwoga. Ujrzenie ruin świata, narzucało automatycznie poczucie, że zaraz nie pozostanie na ziemi, ani jeden żywy człowiek. Żaden zdrowy człowiek bez defektów fizycznych i psychicznych. Śmierć stała się nieodłączonym elementem krajobrazu. Wszystko było przesiąknięte jej zapachem. W spojrzeniu każdego człowieka można było dostrzec jej kiełkujące ziarno. Przejeżdżając przez miasta, chlebem powszednim był obraz umierających ludzi na skutek chorób, głodu i rozległych ran. Cudem było, kiedy ciała zmarłych chowano w wielkich mogiłach, bo w większości każdy interesował się swoim interesem i truchło było wyrzucane za miasta i obozy lub do rzek. Nie była to jednak bardzo dobra praktyka. Prowadziło to do rozpowszechniania się chorób, a jak wiadomo leki były towarem ekskluzywnym. Nie tylko na tym polegał problem. Gnijące mięso przyciągało mutanty. Zarówno napromieniowane zwierzęta, jak i byłych ludzi, którzy stali się kanibalami. Ciężko było dostrzec przyszłość w takiej niepewnej teraźniejszości. Czy w tym nowym świecie było miejsce dla człowieka? Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu. Konkretna liczba dni od tamtej pory była nieistotna. Mało kto liczył mijający czas. Żyło się od świtu do świtu. Z pewnością ludzi znających dzień tygodnia nazwano by ekscentrykami, aczkolwiek nie było pewne, czy mieli rację. Czas przestał być przestrzenią zawierającą się między jednym wydarzeniem, a drugim. Czas przybrał bardzo uproszczoną formę. Określał tylko fakt, jak długo jeszcze uda Ci się przeżyć. „Do zmierzchu umrzesz wypluwając swoje płuca. Nawet w twoim obecnym stanie leki by nie pomogły”. „Jeśli przetrwasz do świtu, będziesz prawdziwym farciarzem”. „To twoje ostatnie godziny”. Nie ma się więc co zastanawiać nad ilością dni, które był w podróży. Ważne, że nadal żył i nawet miał się całkiem dobrze. Samo zaistnienie owej możliwości zawdzięcza grupce podróżnych złomiarzo-handlarzy. Kilka osób, którzy współpracowało i ciągle żyło na sprzedanych towarach, które gdzieś znaleźli lub wymienili się na coś innego. Człowiek potrzebujący konkretnego przedmiotu jest w stanie wymienić się na rzeczy, które są bardzo wartościowe, a niekiedy wręcz można je określić mianem skarbów. Właśnie oni zaoferowali Joe wspólną podróż. W zamian za towarzystwo. Ich ostatni przyjaciel zmarł na epilepsje. Nikt nie potrafił mu pomóc. Znajomość chorób wielu ludzi obecnie żyjących była przygnębiająca. Zresztą jak cały asortyment wiedzy. Kiedyś człowiek mógł się poszczycić swoimi osiągnięciami, wielkimi bibliotekami, zbiorem informacji na każdy temat. Obecnie prawie wszystko przepadło wraz z płonącymi miastami, zniszczonymi komputerami wraz z całymi sieciami i powstaniem nowych priorytetów – przetrwanie. Czy można było się dziwić? Posiadając informację, że pepsynogen uaktywniany przez kwas solny do postaci pepsyny trawi białka, nie zapełnisz żołądka i nie uciekniesz przed monstrami, które czyhają w ciemnościach. Szczęście w nieszczęściu. Zmarł ich znajomi, a dzięki temu członek indiańskiego klanu mógł się do nich dołączyć i zrealizować swoje marzenie. Potrzebowali również pomocy przy prowadzeniu ich „współczesnego biznesu”. Odwiedzili wiele miast. Byli w wielu miejscach. Widzieli dużo. Znaleźli się również nieraz w kłopotach. Jakieś małolaty groziły im, że jeśli nie oddadzą towarów to zginą. Wtedy Ben, bo tak się nazywał przywódca karawany, został postrzelony. Kiedy dwóch młokosów padło szybko zmienili zdanie na temat „napadu” i pognali we wszystkie strony, byle jak najdalej od kupców, którzy byli zaopatrzeni w porządny sprzęt. Mieli kilka pistoletów i strzelbę. Porządny sprzęt. Nie jeden zazdrościł im posiadania amunicji i broni palnej takiej jakości. Dlatego mało kto na nich napadał. Czasem zdarzały się dzikie stworzenia, które wygłodniały od dni, czyhały na ofiary. Z nimi również dali sobie radę. Idealne towarzystwo na podróż. Wszystko co piękne jednak się kończy. Uroda przemija, sława ulatuje, życie uchodzi, a wiara traci jakikolwiek sens. Tak samo możliwość ciągłej podróży z kupcami. Pewnego dnia jeden z nich poważnie się rozchorował. Kilka dni później objawy silnej gorączki pojawiły się również u drugiego. Dla bezpieczeństwa musiał ich opuścić. Najlepiej jest unikać wszystkich możliwości rozchorowania się. Hok’ee więc musiał przez pewien okres podróżować samemu przed siebie. Sam nie wiedział, gdzie jest. Na pewno daleko od domu. Nie miał żadnej mapy, która mogłaby mu wskazać lokalizację. Jaka droga była prawidłowa? Czy jakakolwiek droga była prawidłowa? Wszystko prowadziło w te same miejsca. Miejsca śmierci i rozkładu. Wszystko dookoła było wielkim cmentarzem, który z każdą sekundą zapełnią się ludźmi, którzy przez ostatnie lata i tak byli półżywi. Miał uczucie jakby znalazł się na końcu świata i jeszcze dalej, chodź z drugiej strony krajobraz zniszczenia był wszędzie identyczny. Czy na innych kontynentach sytuacja wygląda identycznie? Było to niewiadome ponieważ możliwość wszelkiej komunikacji z państw spoza Ameryki było niemożliwe. Stany Zjednoczone stały się pułapką. Klatką, z której nie było wyjścia, a jej funkcją było wytępienie uwięzionych w niej istot. Zastąpienie ludzi maszynami i mutantami. Ostatni raz w jakimś mieście był tydzień temu. Szedł prosto. Najłatwiej kierować się w jednym kierunku i wierzyć, że gdzieś się dotrzeć. Przynajmniej nie będzie kręcił się w kółku. Ileż ludzi wyruszało w podróż, a po miesiącach trafiali w ten sam punkt, aż człowiek może zwariować. A i świrów tutaj nie brakuje. Chodziły pogłoski, że jeden człowiek popadł w tak głęboki stan psychozy, że był przekonany, że żyje w świecie przed apokalipsą. Marudził, że sklepy są pozamykane, że wszyscy powyjeżdżali, że jego miejsce pracy upadło z niewiadomego powodu, a odcięli mu prąd , wodę i kablówkę, a przecież na bieżąco stara się za nie płacić. Przez pierwszy tydzień nawet mu to wychodziło. Mieszkał w ładnie umeblowanym domu, w którym wszystko było jak za dawnych czasów. Miał szczęście, że jego budynek przetrwał. Historia skończyła się jednak ósmego dnia. Grupka hien wpadła do jego domu, zabili go i ograbili. Przynajmniej umarł w błogiej nieświadomości. Ostatnim obrazem jaki pamiętają ludzie w obecnych czasach to krew, brud i martwe twarze swoich przyjaciół, a wszystko zaakcentowane wielkim cierpieniem. Ból nie był zły, przynajmniej czuje się, że się jeszcze żyje. Gorzej, kiedy obudzisz się pewnego ranka i stwierdzisz, że żaden mięsień nie dokucza, głowa nie daje o sobie znaku życia, a rany robią wrażenie, jakby ich nie było. Wtedy na pewno jest źle. Ból to część świadomości o własnym istnieniu. Boli, więc jestem. Wojownik klanowy jednak był w dobrej kondycji. Miał zapas jedzenia i wody. Nie było to jednak nadzwyczajnym pocieszeniem, gdyż znajdował się teraz w lesie, który umieszczony był na terenach podmokłych. Czarne krwawiące drzewa, gdyż żywica spływająca po czarnych bezlistnych gałęziach i grubych pniach, które mocno przytwierdzone były do podłoża korzeniami przybyszowymi, miała ciemny kolor, i oblepiała całą roślinę. Grunt nie był zbyt stabilny. Przypominał coś na rodzaj bagna. Każdy krok był ciężki. Kiedy dłużej się stało w jednym miejscu, buty grzęzły w brązowej paćce i ciężko było wyjąć z niej nogę. Joe był już cały uświniony w błocie. Pomyśleć, że na początku las robił dobre wrażenie. Z każdym metrem wydawał się coraz cięższy do przeprawy. W powietrzu unosił się zapach zgnilizny. Chodź było cicho zmysły chłopaka były szczególnie wyostrzone. Takie miejsca nie były bezpieczne. Zresztą nigdzie nie było bezpiecznie, a tutaj przede wszystkim, ale trzeba było iść dalej do przodu przed siebie. Tylko to zostało. W ciemnym lesie, chodź powoli wschodziło słońce i między przestrzenią konarów pierwsze promienie wdzierały się do niego, coś zwróciło uwagę Hok’ee. Gdzieś w oddali coś się paliło. Tliło. Jakiś ogień. Przejaw jakiejkolwiek działalności człowieka. Nie wiadomo jednak, czy nadal tam pozostali, czy są przyjacielsko nastawieni, ilu ich jest, a może to jedna osoba i czy nadal żyją. Gdzieś w grzęzawisku, gdzie znajdowało się mniej drzew leżał w jednej trzeciej zanurzony w bagnie niewielki plecak. Kiedyś dzieci nosiły takie do szkoły. Teraz jednak jedyną edukacją były rady dorosłych jak przeżyć i własne doświadczenie, a to nawet nie starczyło, aby przeżyć kilka następnych godzin. Z pewnością mógłby się dłużej skupić na owym przedmiocie, gdyby nie jego intuicja. Coś w oddali się poruszyło. Coś przebiegło między czarnymi krwawiącymi słupami. Było to w odległości kilkunastu metrów…