Sesja Withorda- czyli wyblakłe marzenia, warte ceny życia.

Najdłuższa wyprawa, jaką kiedykolwiek przyszło mu przeżyć. Spełnienie marzeń, które zrealizowanie łączyło w sobie dwa sprzeczne uczucia. Pierwszym była ekscytacja. Poznanie świata, który był zbiorem odmienności i dziwności. Odkrycie rzeczy, o których nawet nie miał pojęcia. Zobaczenie zjawisk, które był zarazem przerażające, jak i fascynujące. Stare Stany Zjednoczone były skupiskiem tak wielu kultur ludzkich i stworzeń, że ciężko było sobie zdać sprawę, że wszystko miało niedługo ulec destrukcji pod wpływem działań molocha. Drugim była trwoga. Ujrzenie ruin świata, narzucało automatycznie poczucie, że zaraz nie pozostanie na ziemi, ani jeden żywy człowiek. Żaden zdrowy człowiek bez defektów fizycznych i psychicznych. Śmierć stała się nieodłączonym elementem krajobrazu. Wszystko było przesiąknięte jej zapachem. W spojrzeniu każdego człowieka można było dostrzec jej kiełkujące ziarno. Przejeżdżając przez miasta, chlebem powszednim był obraz umierających ludzi na skutek chorób, głodu i rozległych ran. Cudem było, kiedy ciała zmarłych chowano w wielkich mogiłach, bo w większości każdy interesował się swoim interesem i truchło było wyrzucane za miasta i obozy lub do rzek. Nie była to jednak bardzo dobra praktyka. Prowadziło to do rozpowszechniania się chorób, a jak wiadomo leki były towarem ekskluzywnym. Nie tylko na tym polegał problem. Gnijące mięso przyciągało mutanty. Zarówno napromieniowane zwierzęta, jak i byłych ludzi, którzy stali się kanibalami. Ciężko było dostrzec przyszłość w takiej niepewnej teraźniejszości. Czy w tym nowym świecie było miejsce dla człowieka? Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu. Konkretna liczba dni od tamtej pory była nieistotna. Mało kto liczył mijający czas. Żyło się od świtu do świtu. Z pewnością ludzi znających dzień tygodnia nazwano by ekscentrykami, aczkolwiek nie było pewne, czy mieli rację. Czas przestał być przestrzenią zawierającą się między jednym wydarzeniem, a drugim. Czas przybrał bardzo uproszczoną formę. Określał tylko fakt, jak długo jeszcze uda Ci się przeżyć. „Do zmierzchu umrzesz wypluwając swoje płuca. Nawet w twoim obecnym stanie leki by nie pomogły”. „Jeśli przetrwasz do świtu, będziesz prawdziwym farciarzem”. „To twoje ostatnie godziny”. Nie ma się więc co zastanawiać nad ilością dni, które był w podróży. Ważne, że nadal żył i nawet miał się całkiem dobrze. Samo zaistnienie owej możliwości zawdzięcza grupce podróżnych złomiarzo-handlarzy. Kilka osób, którzy współpracowało i ciągle żyło na sprzedanych towarach, które gdzieś znaleźli lub wymienili się na coś innego. Człowiek potrzebujący konkretnego przedmiotu jest w stanie wymienić się na rzeczy, które są bardzo wartościowe, a niekiedy wręcz można je określić mianem skarbów. Właśnie oni zaoferowali Joe wspólną podróż. W zamian za towarzystwo. Ich ostatni przyjaciel zmarł na epilepsje. Nikt nie potrafił mu pomóc. Znajomość chorób wielu ludzi obecnie żyjących była przygnębiająca. Zresztą jak cały asortyment wiedzy. Kiedyś człowiek mógł się poszczycić swoimi osiągnięciami, wielkimi bibliotekami, zbiorem informacji na każdy temat. Obecnie prawie wszystko przepadło wraz z płonącymi miastami, zniszczonymi komputerami wraz z całymi sieciami i powstaniem nowych priorytetów – przetrwanie. Czy można było się dziwić? Posiadając informację, że pepsynogen uaktywniany przez kwas solny do postaci pepsyny trawi białka, nie zapełnisz żołądka i nie uciekniesz przed monstrami, które czyhają w ciemnościach. Szczęście w nieszczęściu. Zmarł ich znajomi, a dzięki temu członek indiańskiego klanu mógł się do nich dołączyć i zrealizować swoje marzenie. Potrzebowali również pomocy przy prowadzeniu ich „współczesnego biznesu”. Odwiedzili wiele miast. Byli w wielu miejscach. Widzieli dużo. Znaleźli się również nieraz w kłopotach. Jakieś małolaty groziły im, że jeśli nie oddadzą towarów to zginą. Wtedy Ben, bo tak się nazywał przywódca karawany, został postrzelony. Kiedy dwóch młokosów padło szybko zmienili zdanie na temat „napadu” i pognali we wszystkie strony, byle jak najdalej od kupców, którzy byli zaopatrzeni w porządny sprzęt. Mieli kilka pistoletów i strzelbę. Porządny sprzęt. Nie jeden zazdrościł im posiadania amunicji i broni palnej takiej jakości. Dlatego mało kto na nich napadał. Czasem zdarzały się dzikie stworzenia, które wygłodniały od dni, czyhały na ofiary. Z nimi również dali sobie radę. Idealne towarzystwo na podróż. Wszystko co piękne jednak się kończy. Uroda przemija, sława ulatuje, życie uchodzi, a wiara traci jakikolwiek sens. Tak samo możliwość ciągłej podróży z kupcami. Pewnego dnia jeden z nich poważnie się rozchorował. Kilka dni później objawy silnej gorączki pojawiły się również u drugiego. Dla bezpieczeństwa musiał ich opuścić. Najlepiej jest unikać wszystkich możliwości rozchorowania się. Hok’ee więc musiał przez pewien okres podróżować samemu przed siebie. Sam nie wiedział, gdzie jest. Na pewno daleko od domu. Nie miał żadnej mapy, która mogłaby mu wskazać lokalizację. Jaka droga była prawidłowa? Czy jakakolwiek droga była prawidłowa? Wszystko prowadziło w te same miejsca. Miejsca śmierci i rozkładu. Wszystko dookoła było wielkim cmentarzem, który z każdą sekundą zapełnią się ludźmi, którzy przez ostatnie lata i tak byli półżywi. Miał uczucie jakby znalazł się na końcu świata i jeszcze dalej, chodź z drugiej strony krajobraz zniszczenia był wszędzie identyczny. Czy na innych kontynentach sytuacja wygląda identycznie? Było to niewiadome ponieważ możliwość wszelkiej komunikacji z państw spoza Ameryki było niemożliwe. Stany Zjednoczone stały się pułapką. Klatką, z której nie było wyjścia, a jej funkcją było wytępienie uwięzionych w niej istot. Zastąpienie ludzi maszynami i mutantami. Ostatni raz w jakimś mieście był tydzień temu. Szedł prosto. Najłatwiej kierować się w jednym kierunku i wierzyć, że gdzieś się dotrzeć. Przynajmniej nie będzie kręcił się w kółku. Ileż ludzi wyruszało w podróż, a po miesiącach trafiali w ten sam punkt, aż człowiek może zwariować. A i świrów tutaj nie brakuje. Chodziły pogłoski, że jeden człowiek popadł w tak głęboki stan psychozy, że był przekonany, że żyje w świecie przed apokalipsą. Marudził, że sklepy są pozamykane, że wszyscy powyjeżdżali, że jego miejsce pracy upadło z niewiadomego powodu, a odcięli mu prąd , wodę i kablówkę, a przecież na bieżąco stara się za nie płacić. Przez pierwszy tydzień nawet mu to wychodziło. Mieszkał w ładnie umeblowanym domu, w którym wszystko było jak za dawnych czasów. Miał szczęście, że jego budynek przetrwał. Historia skończyła się jednak ósmego dnia. Grupka hien wpadła do jego domu, zabili go i ograbili. Przynajmniej umarł w błogiej nieświadomości. Ostatnim obrazem jaki pamiętają ludzie w obecnych czasach to krew, brud i martwe twarze swoich przyjaciół, a wszystko zaakcentowane wielkim cierpieniem. Ból nie był zły, przynajmniej czuje się, że się jeszcze żyje. Gorzej, kiedy obudzisz się pewnego ranka i stwierdzisz, że żaden mięsień nie dokucza, głowa nie daje o sobie znaku życia, a rany robią wrażenie, jakby ich nie było. Wtedy na pewno jest źle. Ból to część świadomości o własnym istnieniu. Boli, więc jestem. Wojownik klanowy jednak był w dobrej kondycji. Miał zapas jedzenia i wody. Nie było to jednak nadzwyczajnym pocieszeniem, gdyż znajdował się teraz w lesie, który umieszczony był na terenach podmokłych. Czarne krwawiące drzewa, gdyż żywica spływająca po czarnych bezlistnych gałęziach i grubych pniach, które mocno przytwierdzone były do podłoża korzeniami przybyszowymi, miała ciemny kolor, i oblepiała całą roślinę. Grunt nie był zbyt stabilny. Przypominał coś na rodzaj bagna. Każdy krok był ciężki. Kiedy dłużej się stało w jednym miejscu, buty grzęzły w brązowej paćce i ciężko było wyjąć z niej nogę. Joe był już cały uświniony w błocie. Pomyśleć, że na początku las robił dobre wrażenie. Z każdym metrem wydawał się coraz cięższy do przeprawy. W powietrzu unosił się zapach zgnilizny. Chodź było cicho zmysły chłopaka były szczególnie wyostrzone. Takie miejsca nie były bezpieczne. Zresztą nigdzie nie było bezpiecznie, a tutaj przede wszystkim, ale trzeba było iść dalej do przodu przed siebie. Tylko to zostało. W ciemnym lesie, chodź powoli wschodziło słońce i między przestrzenią konarów pierwsze promienie wdzierały się do niego, coś zwróciło uwagę Hok’ee. Gdzieś w oddali coś się paliło. Tliło. Jakiś ogień. Przejaw jakiejkolwiek działalności człowieka. Nie wiadomo jednak, czy nadal tam pozostali, czy są przyjacielsko nastawieni, ilu ich jest, a może to jedna osoba i czy nadal żyją. Gdzieś w grzęzawisku, gdzie znajdowało się mniej drzew leżał w jednej trzeciej zanurzony w bagnie niewielki plecak. Kiedyś dzieci nosiły takie do szkoły. Teraz jednak jedyną edukacją były rady dorosłych jak przeżyć i własne doświadczenie, a to nawet nie starczyło, aby przeżyć kilka następnych godzin. Z pewnością mógłby się dłużej skupić na owym przedmiocie, gdyby nie jego intuicja. Coś w oddali się poruszyło. Coś przebiegło między czarnymi krwawiącymi słupami. Było to w odległości kilkunastu metrów…
Odpowiedz
Ogień. Oznaka bytności człowieka. Jednak przyjaciele czy wrogowie? Post-apokaliptyczne stany zjednoczone oferowały więcej tego drugiego, więc należało być ostrożnym.
Ruch między drzewami napełnił chłopaka trwogą. To coś na pewno zdaje sobie sprawę z jego obecności. Czy to mógł być ktoś z obozowiska? Nie było żadnego "Stój! Kto idzie", żadnego ostrzeżenia. Jeśli ten ktoś chce go zabić, z pewnością zrobi to bez chwili wahania.
Być może było to tylko jakieś zwierzę. Z tymi umiał radzić sobie bardzo sprawnie. Ale równie dobrze mogło to być coś o wiele straszniejszego...
Hok'ee wycofał się do najbliższych zarośli. Liczył na to, że chociaż na chwilę uda mu się skryć przed obcym wzrokiem. Przykucnął w odpowiedniej pozycji i ścisnął mocno zaostrzony metalowy pręt, który służył mu za włócznię, gotów do wyprowadzenia śmiertelnego pchnięcia.
Bał się, lecz miał zamiar bronić swojego życia aż do końca.
Odpowiedz
Po lewej stronie wojownika klanowego znajdowały się gęste zarośla, w których mógł się skryć. Były to krzewy o wielu, powyginanych gałązkach, na których rosły liczne zgniłozielone, zlepiające się ze sobą niewielkie liście o łezkowatym kształcie. W całokształcie tworzyły element krajobrazu przypominający nienaturalną paćkę, która jakby wchłonęła w swoją konsystencje próbującego się schować Hoke’ee. Miękkie liście, lepiły się do jego ciała i twarzy. Z pewnością był niedostrzegalny w gęstwinie. Zaś sam mógł obserwować otoczenie. W pewnym momencie wychwycił postać znajdującą się przy jednym z drzew. Mógł stwierdzić że jest to niewysoka, mierząca cztery stopy istota poruszająca się na dwóch nogach, a drzewo, za którym się ukrywała, obejmowała niewielka, blada, dłoń. Nie mógł nic więcej ocenić, ponieważ drzewa porastające las, kreowały spoistą pajęczynę cieni, uniemożliwiającą dokładne rozeznanie.
Odpowiedz
Indianin obserwował postać w bezruchu. Nie chciał wykonać ruchu jako pierwszy.
Bał się, że może z tego wyniknąć sytuacja patowa, w której będą się obserwować nawzajem w nieskończoność, albo dopóki nie pochłonie go podmokły grunt. Nawet jeśli to było coś niegroźnego nie chciał ryzykować spotkania.
Zresztą co to może być? Dziecko? A może jakiś mutant? W każdym razie nie jest mocno agresywne, bo pewnie już rzuciło by się do ataku.
Wojownik postanowił czatować dalej w zaroślach, licząc na to, że tajemnicza postać sobie pójdzie, albo bardziej się odsłoni przez co będzie mógł lepiej ocenić co to właściwie jest. Jeśli jednak tak się nie stanie spróbuje przekraść się bokiem, ominąć obozowisko i kontynuować swoją wędrówkę przez las.
Odpowiedz
Chwilę trwało zanim coś się wydarzyło. Biały Joe szykował się już do ominięcia obozu, ponieważ czuł się zagrożony w owej sytuacji. Powoli trochę strachliwie nieznajoma postać wyłoniła się z cieni, stając na wolnej przestrzeni w pobliżu Hok’ee. Mógł się jej lepiej przyjrzeć. Była to mała zagubiona dziewczynka która oglądała się na wszystkie strony, jakby kogoś szukała. Ubrana była w białą, ale ubrudzoną sukienkę za kolana, w czerwone wisienki. Wieńczyć musiała się koronkowymi falbankami, ale zostały po nich tylko białe nitki. Na brudnych od błota nogach miała założone trzewiki. Długie, lekko falujące lśniące włosy, które sięgały jej do pasa, były przetłuszczony. Po chwili jej twarz zwróciła się w zarośla, ale nie dawała oznak, że jest świadoma obecności indiańskiego wojownika. Dziewczynka. Robiła dobrze wrażenie na początku, ale jej oblicze nie było tak niewinne, jak z początku się wydawało. Była mutantem. Duże, jedno oko znajdujące się centralnie na czole, nadawało jej przerażającego wyglądu. Przed apokalipsą i przed zaistnieniem globalnej wioski, w czasach zwanych na historii, która była kiedyś wykładana w szkołach, antycznymi, istniały mity mówiące o bogach, potworach i herosach. Wśród nich były takie które mówiły o cyklopach- jednookich wielkoludach. Dziewczynka może nie należała do ogromnych, ale było jej blisko do owych bestii. Jej brzydotę uwydatniały wielkie, toporne zęby, których miała tylko kilka, ale i tak wypełniały całą szczękę.
Odpowiedz
Ujrzawszy dziewczynkę Indianin chciał z początku opuścić kryjówkę, ale natychmiast zmienił zdanie gdy ujrzał jej potworne oblicze. Omal nie jęknął z obrzydzenia.
Postanowił wycofać się ostrożnie, trzymając się nisko, by potem ominąć mutanta szerokim łukiem i kontynuować swoją wędrówkę przez las. Jednak jej twarz napełniała go trwogą, przez co ruchy miał bardzo nerwowe. Zapragnął jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem jej jednookiego wzroku.
Odpowiedz
Dziewczynka nie robiła wrażenia niebezpiecznej. Była raczej zagubiona. Patrzała na prawo i lewo, szukając kogoś. W jej wielkim pojedynczym oku można było dostrzec jakąś nadzieję, która powoli gasła. Może to tylko pozory, a mogą być warte życia białego Indianina? Przecież mutanty są niebezpieczne i zazwyczaj żerują na ludzkim mięsie. Oczywiście były plotki, które mówiły, że w niektórych miastach część zdeformowanych ludzi próbowało się zasymilować ze społeczeństwem i byli tolerowani, aczkolwiek nie było to pewne. Lepiej nie ryzykować. Nie było wiadome, jakie zamiary może mieć ten potwór, który przypominał niewinną dziewczynkę. Jest możliwość, że wczoraj swoimi małymi cieniutkimi paluszkami wyrywała wnętrzności, jakiegoś podróżnika, który zagubił się w lesie i nieszczęściem trafił właśnie w to miejsce, zwabiony ogniem. Z pewnością to pułapka! Lepiej nie ryzykować swojego drogocennego życia. Nie można go odzyskać, a na pomoc lekarzy nie można liczyć. Medycyna cofnęła się o tysiąclecia i tylko pozostałości po wysokim poziomie umiejętności ratowania życia pozwalają trwać w tym zapadającym się świecie. Kliniki i szpitale, a nawet apteki, były już splądrowane. Zresztą osób, zajmujących się leczeniem, było coraz mniej. Oczywiście zakładanie opatrunków to podstawa, ale bardziej skomplikowane zabiegi, były wręcz niemożliwe. Czyli śmierć staje się jeszcze bliższa niż była.
Hok’ee dla własnego bezpieczeństwa postanowił przekraść się cicho z dala od obozu i omijając małego potworka z wielkimi zębami. Z pewnością nie były cechą rozwojową, która pozwalała na łatwiejsze pożeranie mięsa. Duże toporne zęby były bardziej przystosowane do miażdżenia i rozcierania posiłków roślinnych. Świat nie dąży w lepszą stronę. To jest pewne. Mimo że bagna nie należały do terenu łatwego do skradania się, ponieważ buty co chwilę grzęzły w trzęsawisku, a zarośla kleiły się do ciała i małe gałązki łatwo się łamały, wywołując cichy, ale charakterystyczny dźwięk, to udało mu się oddalić od potwora. Był w kolejnej części lasu. W oddali dostrzegał kolejny fragment obozowiska. Stara przyczepa campingowa oświetlona przez ledwo palące się ognisko, świadczyła, że było to stałe miejsce zamieszkiwania jakiś ludzi, albo przynajmniej, zanim pojawił się tutaj mutant. Wojownik klanowy mógł teraz skierować się znów do nieznanego obozu, ale byłoby to teraz bezsensowne jak rzucanie się w paszczę lwa, cofnąć się do wcześniejszych partii lasu, w których już był, albo kierować się jakąś nieznaną ścieżką ciągle przed siebie.
Był już trochę bardziej spokojny z dala od potencjalnego niebezpieczeństwa. Przynajmniej tak sądził. Z owego błogiego stanu wyrwało go jednak nieprzyjemne zdarzenie. Przez chwilę nie patrzył pod nogi i coś kopnął. Przedmiot poleciał kawałek dalej i wpadł w paćkowaty grunt. Była to kość. Nie zwykła malutka kostka z kurczaka. Był to prawdopodobnie ludzki piszczel. Duża żółtawa kość. Po jego skórze przeszedł dreszcz.

// http://kostnica.eu/ro...50d778a49f0a0/ - rzut. Wymagany próg zaliczenia testu w wypadku skradania się po trudnych terenach bagiennych w zaroślach: 17% rzut zaliczony //
Odpowiedz
Chłopak stanął jak wryty.
Ludzka kość, rzucona niedbale na bagnistą ziemię. Nie było w pobliżu reszty szczątków, a przynajmniej nigdzie ich nie widział. Żałował, że nie kupił wcześniej od kupców jakiegoś karabinu. Czuł by się z nim o wiele pewniej w starciu z mutantami, chociaż wolałby tego uniknąć. Zaczął też żałować, że wybrał trasę biegnącą przez las.
Jednak po chwili opanował się i rozluźnił. Przecież ludzkie szczątki to normalny widok w postapokaliptycznym świecie, a las przecież nie mógł być w całości zamieszkany przez mutanty. Znów minie obóz i będzie kontynuował wędrówkę przez las.
Jednak pewna myśl nie dawała mu spokoju. Podszedł więc do leżącej kości i przykucnął nad nią. Przyjrzał się jej uważając aby przypadkiem jej nie dotknąć. Joego interesowało szczególnie, czy nie ma na niej jakichś szczególnych śladów. A ściślej mówiąc śladów zębów.
Odpowiedz
Kość nie miała żadnych śladów zębów, chodź była idealnie oczyszczona z mięsa. Autorem tego nie musiał być potwór lub mutant. Ludzie ginęli w dużych ilościach. Na świecie był ujemny przyrost naturalny. Więcej ludzi umierało, niż rodziło się. Już niedługo liczba populacji ludzkiej, przynajmniej tej zamieszkującej Amerykę Północną wyniesie zero. Nie ma co się dziwić. Wiele dzieci się rodzi martwych, zniekształconych lub obciążonych genetycznymi chorobami, które uniemożliwiają im prawidłowe funkcjonowanie. Z drugiej strony mało kobiet podejmuje się obowiązku bycia matką. Samemu nie mają co włożyć do ust, a jak mają zapewnić dostatek swoim dzieciom? To również wynik obawy o własne życie. Nie ma ludzi kompetentnych, które odebrałyby poród, a ciężarna kobieta jest łatwym celem dla mutantów i robotów. Wychudła kobieta z nabrzmiałym brzuchem, która ledwo się porusza i musi uważać na każdy swój ruch. Mokradła mogły być wielkim cmentarzyskiem, zresztą tak samo jak całe połacie USA.

SPOILER


Nic więcej ani nie przeszkodziło, ani nie zaskoczyło w dalszej podróży białego Indianina przez pewien okres. Nie napotkał, żadnych bestii, ani oznak ludzkiego życia. Również nie natknął się na żadne przydatne przedmioty. Las jednak powoli zmieniał swoją formę, przeradzając się w bardziej coś, przypominającego miasto skryte w dżungli, porastającą dziką dolinę Amazonii, niżeli prawdziwą metropolię. Pozostałości po wspaniałych budowlach, konstrukcjach i całej infrastrukturze, w postaci straszących chwiejących się ruinach, świadczyły, że kiedyś ludzie żyli tutaj w błogim zabieganiu, nie mając czasu na życie. Teraz ludzie nie mają życia, a to co bronią za wszelką cenę, można raczej nazwać resztkami po obiedzie, które niegdyś zrzucano do kosza. Grunt nadal był niezbyt stabilny. Nie. Było gorzej. Grunt stał się mokradłem. Coś na rodzaj rzeki przepływało przez owe miasto. Miejscami jej przestrzeń niespokojnie się poruszała. Zielona breja nie miała wysoki poziom, ale z pewnością uniemożliwiała swobodne poruszanie się. Na obrzeżach, wchodzącej w miasto ulicy, znajdowały się wysepki, przy których wznosiły się zdegradowane budynki. Najbliżej była kamienica, która trzymała się na resztkach fundamentów, a w jej pobliżu były przewrócone konstrukcje. Kamienica niegdyś musiała pełnić funkcję hotelu, zawierała w sobie jeszcze trzymający się napis, ale już nie świecący barwnymi światełkami, aby zwabić klientów oraz schody przeciwpożarowe, które raczej nikomu nie ocalą życia. Próba dostania się do miasta inną stroną mogła być niebezpieczniejsza i trudna.

Fakty:

- odnaleziona kość nie ma śladów zębów.
- wejście do miasta – zniszczony budynek, mokradła, suche wysepki na obrzeżach.
Odpowiedz
Indianin był wyraźnie podekscytowany tym co zobaczył. Eksplorowanie pozostałości po minionej cywilizacji, gdzie od dawien dawna nie stanęła ludzka stopa jest dokładnie tym o czym myślał, gdy podejmował się tej podróży. Kto wie jakie skarby kryły te ruiny. Na ogół takie zgliszcza były już kilkukrotnie i dokładnie przetrząśnięte przez szabrowników. Ale te tutaj, skryte w głębokim lesie, sprawiały wrażenie nieodwiedzanych od bardzo dawna, więc być może znajdą się tu jakieś ciekawe i przydatne przedmioty.

Hok'ee spojrzał w górę, próbując przebić się wzrokiem przez gęste korony drzew. Podróżował już długo, nie wiedział jednak dokładnie jaka jest pora dnia. Być może najlepiej zrobi jeśli poszuka teraz odpowiedniego miejsca na nocleg. Ruiny budynku będą się do tego zdecydowanie lepiej nadawać, niż bagnista ziemia.

Wojownik ruszył w stronę najbliższych zabudowań. Zielona breja z pewnością była bardzo zdradliwa. To, co wydawać się mogło płytką kałużą mogło w rzeczywistości być głębokim dołem zalanym wodą. Aby uniknąć wpadnięcia do takich niespodzianek, chłopak starał się odnaleźć ścieżkę przez suche wysepki, a jeśli już musiał postawić nogę w wodzie sprawdzał najpierw włócznią jej głębokość i stabilność gruntu pod nią.

Ruiny oprócz tego że groziły zawaleniem, z pewnością stanowiły schronienie dla przeróżnych stworzeń, dlatego należało być zawsze czujnym. Indianin w duchu modlił się, aby nie napotkał niczego straszniejszego niż dzikie zwierzęta. Miał dość mutantów jak na jedną podróż.


[Wybacz, że tak długo nie odpisywałem, ale świąteczne zamieszanie plus mój świrujący od kilku dni internet skutecznie mi to uniemożliwiły]
Odpowiedz


Miasto wydawało się dużą lokacją. Nie było raczej wioska, ani podrzędna mieścina. Z pewnością jakaś istotna ostoja cywilizacji, którą pochłonęła, zresztą jak cały świat, apokalipsa. Ta część miasta była porośnięta przez gęstą roślinność i podmokła, ale nie wiadomo, jak wyglądała jej dalsza część. Jest prawdopodobieństwo, że była w lepszym stanie i bardziej odsłonięta, tak że można było ją dostrzec z daleka. Wcześniej gęsto rosnący las uniemożliwiał, dostrzeżenie w oddali wzbijających się wysoko, ale ledwo stojących, wieżowców, w których kiedyś mieściły się biurowce, a pracownicy, którzy zgubili czas na wyprzedaży, gonili z pracą papierkową, pijąc siódmą kawę z rana, a przecież mieli dopiero dwunastą godzinę i zapomnieli o pięknie świata. Nawet jeżeli wielu ludzi obrabowywało już go z drogocenności, jak hieny żerujące na padlinie, to musiał skrywać w sobie jeszcze wiele „współczesnych skarbów”. Pojęcie bogactwa obecnie było trochę inne. Osoba posiadająca, kiedyś przedmioty zaliczane do podstawowego wyposażenia mieszkania, teraz była uznawana za niezwykle bogatą, ale musiała uważać na swoje życie, bo odebrać je mogli współtowarzysze. Czasem byli bardziej niebezpieczni, ponieważ nie wiadomo było co się spodziewać po własnych przyjaciołach. Poza tym w takim miejscu można więcej znaleźć niż na pustkowiach. Okolice zamieszkiwane przez Indian są o wiele bardziej ubogie niż dawne aglomeracje.

SPOILER


(Pozwoliłem sobie schować obrazki, bo ze względu na rozmiary strasznie rozszerzają temat i trudno go czytać - Wiktul)


Była późna pora. Miasto widmo zaczęło oświetlać powoli zachodzące słońce, które ginęły gdzieś za wieżowcami, które przypominały trochę grę jenga, w której większość kloców była już wyjęta i każdy kolejny ruch mógł skończyć się zawaleniem całej konstrukcji. Dziwne, że tak długo przetrwały, a jeszcze bardziej nadzwyczajne była ignorancja ludzi, którzy przemierzali miasto, widząc te niestabilne budowle. Świadomość w mózgu krzyczała, że wszystko zaraz runie. Ale nie było bezpiecznych miejsc, a więc w takim wypadku, każde ryzyko zwiększające przeżycie, było opłacalne.
Najbliżej znajdował się stary hotel. Wydawał się dość niestabilny, ale to tak jak wszystko dookoła. Najgorzej było z ludzką psychiką, ona była rozklekotana. Zresztą, dlaczego właśnie teraz miałby się zawalić. Mógł setki godzin temu albo może po odejściu podróżnika. Byle nie na jego łeb. Musiałby być wielkim pechowcem, gdyby to się stało właśnie teraz. Zanim jednak będzie zawracał sobie narażoną na zgniecenie w przyszłości głowę takimi sprawami, czekała go przeprawa w stronę owego budynku. Najpierw przeskoczyć na jedną z wysepek. Ciężko jednak było się poruszać zwinnie po brejowatym podłożu, które zapadało się. Kiedy wylądował, na jakiś czas ugrzązł w zielonym błocie. Dostrzegł jednak, że coś porusza się w wodzie. Jakby zbliżało się w jego stronę. Kilkanaście metrów dalej, ale było z każdą minutą coraz bliżej. Poddenerwowany wyciągnął swoje nogi z lepiącej się ziemi i ruszył dalej. Musiał przez dość płytki fragment wody przejść, gdyż kolejny ląd był zbyt daleko. Śpieszył się. Tak sam z siebie. Nie zastanawiał się nad tym. Ruch wody ustąpił. Dostrzegł jednak w innym miejscu, bardziej na prawo kolejny. Taki sam. Przypominało to poruszanie się krokodyli. Zostawianie śladu na wodzie, aczkolwiek nie widać było żadnego zwierzęcego pyska. Chodź... jeśli się przyjrzeć, to coś tam było. Nie czas jednak na przypatrywanie się owemu „czemuś”. Przecież żaden człowiek nie chciałby być zjedzony przez nieznane stworzenie. Stwierdzenie „zjedzony” samo się nasuwa w tych czasach. Człowiek przestał być na górze łańcucha pokarmowego. Znalazł się gdzieś w środku niego. Kolejny krok. Buty były całe mokre. Skarpetki zresztą też. Cuchnąca woda dostała się do nich. Była zimna. Na razie jednak Ho’kee nie zwracał na to uwagi. Parł do przodu. W końcu dotarł do swojego celu. Z dala od wody. Nie wiadomo czy z dala od niebezpieczeństwa. Przynajmniej jak na razie od tego, które czyhało w wodzie. Mógł stwierdzić, że tafle zburzały ponad dwa obiekty. Nie było to jedno stworzenie. Jeśli oczywiście było to stworzenie, a nie chora wyobraźnia zlęknionego obcym miejscem wojownika klanowego. Może to zmęczenie. Podróżował cały dzień bez odpoczynku. Jeszcze głód. Burczało mu w brzuchu i czuł nieprzyjemne ssanie. W torbie miał z pewnością jeszcze sporo jedzenia. Posiłki w puszkach opanowały „rynek” USA. Obecnie wszyscy je spożywali, chodź było ich coraz mniej.
W końcu był w budynku. Na razie nic się nie stało. Mógł eksplorować wnętrze budynku. Wejść można było do niego przez miejsce, gdzie kiedyś była ściana, a teraz jej brakowało. Było jednak trochę ciemno. Ciężko było coś dostrzec. Przynajmniej tą głębszą część. Nie widać było schodów na górę. Musiały znajdować się dalej, ale równie dobrze mogły być zawalone. Oczywiście można było spróbować dostać się przez podniszczone, zardzewiałe i skrzypiące schody przeciwpożarowe, ale byłoby to ryzykowane posunięcie. Czasem jednak lepiej narażać się, aby później mieć większe zyski. Wyższe piętra musiały być mniej obłupione albo w ogóle. I mogło być bezpieczniej. Dzikie zwierzęta oraz mutanty rzadziej penetrowały górną część budynków. Jedynym najlepiej dostrzegalnym punktem, prócz kupy gruzów, której było tutaj naprawdę dużo i gdyby byłby on coś wart, Joe mógłby zarobić na nim fortunę, było pół-oszklone pomieszczenie z zatrzaśniętymi drzwiami. Kiedyś musiało pełnić coś na rodzaj recepcji, ale obecnie raczej nikt nie zgłaszał się po kluczyki do pokoju. Brudne szyby niezbyt dużo pozwalały dojrzeć, ale o dziwo były tylko lekko popękane. Z drzwi, ścian i zresztą ze wszystkiego skąd mogła, odchodziła farba lub tynk. Mimo tego że pomieszczenie nie robiło wrażenia przytulnego, w obecnej chwili wydawało się bardziej bezpieczne i przytulne od zewnątrz.

SPOILER


Fakty:
- w wodzie poruszają się więcej niż 2 obiekty
- w hotelu na parterze znajduje się stara recepcja
- drzwi do recepcji są zamknięte
- recepcja jest oszklona (ma szyby)
- dalsza część hotelu jest przysłonięta przez mrok
- uczucie głodu
- mokre buty i skarpetki
- na zewnątrz hotelu znajdują się podniszczone schody przeciwpożarowe
Odpowiedz
Indianin stał chwilę w miejscu, czekając aż wzrok powoli przyzwyczai mu się do panującego w pomieszczeniu mroku. Nie miał żadnego źródła światła poza zachodzącym powoli słońcem, dlatego musiał znaleźć schronienie szybko, nim całkowicie się ściemni. Wyższe piętra budynku wydały mu się na chwilę obecną najlepszą opcją. Chłopak rozmyślał przez chwilę wspiąć się po schodach przeciwpożarowych, jednak na razie odrzucił ten pomysł jako zbyt niebezpieczny.
Ruszył powoli w głąb budynku. Cały czas walczył z wrażeniem, że za chwilę całość runie mu na głowę. Co chwilę jego uwagę przykuwały niewyraźne kształty leżących na podłodze przedmiotów, jednak nie przyglądał się im szczególnie. Z pewnością znajdzie na to mnóstwo czasu jutro przy lepszym świetle. Zatrzymał się na chwilę, by przysłuchać się odgłosom otoczenia. Kto wie, czy w środku nie ma już jakichś "lokatorów"?
Gdzieś w pobliżu musiały być schody prowadzące na górę, jednak najpierw zajrzy do tej obiecująco wyglądającej portierni. Być może uda mu się dostać do środka bez robienia większego hałasu. Pewnie znajdzie tam wiszące klucze, dzięki czemu będzie mógł się zabarykadować od środka w którymś z pokojów na górze, o ile oczywiście tamtejsze drzwi będą się do tego nadawały. A być może to właśnie pomieszczenie okaże się najlepsze na nocne schronienie.
Uczucie głodu doskwierało wojownikowi coraz bardziej, a przemoczone buty nie polepszały sytuacji. Jednak nie mógł teraz po prostu zatrzymać się by zająć się tymi sprawami dopóki chociaż pobieżnie nie przetrząśnie budynku.
Odpowiedz
Źrenice się rozszerzyły, pozwalając na łatwiejsze penetrowanie wzrokiem przestrzeni wewnątrz starego zrujnowanego hotelu. Ciemnośc, jak była przed chwilą jedną ścianą czerni, teraz stała się warstwowym mrokiem, który czym dalej od wejścia, stawał się grubszy i intensywniejszy, a czym bliżej światła, był odcieniem jaśniejszej szarości. Spojrzenie Indianina przenikało przez kotary ciemności. Dostrzegł on jakiś stary przewrócony automat na batony i inne przekąski, aczkolwiek z pewnością od dawna był już opróżniony. Gdzieś leżały resztki lustra, ale teraz ciężko było w nim dostrzec własne odbicie. Czasem było żal patrzeć na samego siebie. Ludzie nie dbali o siebie jak dawniej. Pojęcie piękno stało się czymś niezwykłym, które pojawia się w dawnych legendach i baśniach o prawdziwym świecie, w którym ludzie nie bali się czy przeżyją kolejny dzień, a raczej czy nie spóźnią się do pracy i czy dostaną premię, bo przecież tak ciężko pracowali, a już zaplanowali wakacje w Europie. Piękne teraz są tylko sny, ale te również rzadko goszczą nocami, którymi dało się spokojniej zasnąć na dłużej. Zazwyczaj dręczą koszmary, ujawniające lęki mieszkające w zakamarkach podświadomości. Uciekanie przed mutantami, śmierć bliskich, samotność i mrok, ale nie taki, w którym znajdował się Ho’kee. Mrok, który pożera.
Większość pomieszczeń, przestrzeni wewnątrz była zawalona. Nic wartego uwagi. Pozostałości po dawnym funkcjonowaniu, aczkolwiek nic istotnego. Podarty zabrudzony dywan, wyrwana lampa, z ciągnącym się kablem znikającym, gdzieś pod ziemią. Po gruzowisku ciężko było się poruszać, a gdzieś na końcu znajdowała się zepsuta jedna winda, która była zamknięta i z pewnością wewnątrz zdruzgotana, a przejście do schodów było zawalone. Nie było możliwości przedostania się przez tony betonu, a próba przekopania się przez fragmenty rozwalającego się budynku, może grozić runięciu całej budowli.
Było dość cicho. Nic nie zagłuszało panującej ciszy połączonej z osuwającym się spod nóg gruzem. Było przerażająco cicho. Z zewnątrz tylko słychać było wiatr, który przedzierał się między budynkami, wzburzał tafle wody i wpadał w pułapkę wysokich wieżowców pozbawionych okien. Na szczęście jeszcze nic się przerażającego nie działo, a w hotelu nie gnieździły się żadne stworzenia, przynajmniej na parterze.
Portiernia była zamknięta. Drzwi nie były już najnowsze i wysokiej jakości. Trzymały się jednak dzielnie na zawiasach i nie poddały się czasowi. Nie było żadnego alternatywnego przejścia do środka, prócz próby rozbicia szyb, które jednak mogą pokaleczyć chłopaka, narobią dużo hałasu i przestaną odgradzać portiernie od reszty pomieszczeń.




Fakty:




- ciągłe uczucie głodu
- w głębi hotelu znajduje się przewrócony automat na przekąski
- w głębi hotelu znajduje się zamknięta winda
- droga do schodów jest zawalona
- panuje cisza
- drzwi do portierni są zamknięte
Odpowiedz
Hok'ee zrezygnował z próby dostania się do portierni, przynajmniej na razie. Zajrzał jedynie do środka przez brudną szybę, ale bardziej dla zasady niż w nadziei na zobaczenie czegokolwiek.
Zawalone schody oznaczały, że droga na górę będzie o wiele trudniejsza, jak również i to że prawdopodobieństwo spotkania tam jakichś niebezpiecznych zwierząt spada niemal do zera.
W głowie jawiły mu się dwa sposoby dostania na górę: schody pożarowe na zewnątrz oraz szyb windy. Tą drugą szybko odrzucił, gdyż wspinanie się po omacku w ciemnościach szybu może okazać się zbyt niebezpieczne.
Wojownik ruszył w stronę z której przybył, z początku nieco raźniej gdyż brak bezpośrednich zagrożeń obudził w nim na chwilę ułudne poczucie bezpieczeństwa. Jednak walące się pod nogami i przypadkowo kopane kawałki gruzu szybko przypomniały mu o tym, w jak bardzo złym stanie jest ten budynek i że w każdej chwili wszystko runąć mu może na głowę. Gdy w końcu znalazł się na zewnątrz poczuł ulgę, jednak i to uczucie nie trwało zbyt długo gdy przypomniał sobie o grasujących w wodzie groźnych drapieżnikach.
Indianin omiótł podejrzliwym wzrokiem najbliższy mu odcinek rzeki, po czym skierował swą uwagę na wiszące na ścianie pożarowe schody. Trzeba w końcu znaleźć sposób, na dostanie się na górę...
Odpowiedz
Szyby portierni były brudne. Osmolone, pełne osiadającego kurzu i obrośniętej pleśni. Istne pocieszenie dla oka. Ciężko było cokolwiek dojrzeć przez nie tym bardziej, że było ciemno. Coś na kształt szafy, fotel i coś przewróconego i duży bałagan. Przynajmniej takie robiło wrażenie. Latarka czasem by się przydała w tych czasach, albo jakaś pochodnia, z drugiej strony jest ona niebezpieczna pod tym względem, że przyciąga do siebie nie tylko ćmy, ale również mutanty.
Po tafli zielonej breji, która udawała rzekę, nadal poruszały się niespokojne obiekty, aczkolwiek były to ruchy bardzo chaotyczne, nieokreślone i z pewnością nie nakierowane na Indianina. Na pewno to „coś” nie wyczuło go jeszcze. W momencie, kiedy zamoczyłby nogę w wodzie, mógłby zasygnalizować, że znajduje się w okolicy, ale teraz raczej nie wzbudzał ich zainteresowania. Czymkolwiek były.

Schody pożarowe. Kiedyś mogły komuś uratować życie, kiedy uciekał przed pożarem, albo wykorzystywał je kochanek, który zakradał się do córki rywala biznesowego swojego ojca, która była w mieście przejezdnie, niczym z taniego romansidła, które leciało na kanale piątym telewizji amerykańskiej. Teraz raczej mogły się stać zdradliwą pułapką, ponieważ nie były zbyt stabilne, zresztą jak wszystko w tym mieście. Cudem byłoby spotkanie czegoś, mocno stojącego na swoich gruntach, gdzie można byłoby się przespać spokojnie. Zardzewiała metalowa konstrukcja nie była na wyciągnięcie ręki, jej fragmenty leżały na ziemi. Ho’kee musiałby doskoczyć do niej, ale istniała możliwość, że nie tylko narobi hałasu i oderwie jej drabinkę, ale spowoduje zawalenie się całości. Z drugiej strony opłacało się ryzykować. Dla odważnych świat należy. Tym bardziej postapokaliptyczny.

Fakty:
- w wodzie poruszają się chaotycznie obiekty, ale nie kierują się w stronę Indianina
- drabinka schodów przeciwpożarowych jest na wysokości niecałych trzech metrów
- schody przeciwpożarowe nie są zbyt stabilne
Odpowiedz
Choć nie pewien swojej decyzji, Indianin postanowił spróbować dostać się na schody. Nie należał do osób które dużo ważą, więc być może utrzymają jego ciężar. Jeśli jednak nie, będzie musiał być gotowy by po oderwaniu drabinki jak najszybciej odzyskać równowagę i odskoczyć nim zginie przygnieciony metalową konstrukcją.
Hok'ee oparł włócznie o ścianę i ustawił się bezpośrednio pod drabinką. Być może będzie miał problem żeby nawet doskoczyć, ale będzie próbował, aż mu się nie uda. Perspektywa spędzenia nocy na poziomie ziemi nie napawała go optymizmem.
Przykucnął, po czym wybił się z całych sił jakie miał w nogach i wyrzucił ręce do góry, cały czas modląc się w duchu, aby wszystko poszło dobrze...
Odpowiedz
Było ciężko. Grunt nie był zbyt stabilny nawet tutaj, a więc próba rozbiegu była utrudniona. Dość duży dystans od podłoża, ale w chłopaku buzowała krew, czuł adrenalinę, że musi mu się udać. Mocno wybił się z ziemi. Z całych sił i całej swojej wiary we własne umiejętności oraz sprzyjanie losowi, próbował dosięgnąć metalowej drabiny. Chwycił! Trzymał się. Mocno w dłoniach zaciskał pręt będący częścią konstrukcji. Wszystko zaskrzypiało. Coś się przesunęło, ale nie spadło. Lekko schody przechyliły się na stronę, po której w powietrzu bujało się nadal ciało Indianina. Trzeba być ostrożnym, aby nie doprowadzić do dekonstrukcji. Osiągnął cel. Teraz to było najważniejsze. Hałas, który spowodował, jednak wzbudził istoty w wodzie. Teraz był pewien, że coś tam jest, bo cztery obiekty zaczeły równo poruszać się w stronę, gdzie się znajdował. Nie wyszły jednak na zewnątrz, aczkolwiek wysunęły się delikatnie znad tafli wody. Coś szaro-zielonego pokrytego śluzem. Zanim zdążył się im dobrze przyjrzeć, znów zniknęły. Wróciły na swoje terytorium, którym była niby-rzeka.
Teraz Ho’kee mógł spróbować dostać się do pomieszczeń znajdujących się na pierwszym lub drugim piętrze. Okna na pierwszym piętrze były zabarykadowane jakimiś szafami. Ciężko byłoby się tam dostać. W okiennicach były resztki szkieł, które coś kiedyś musiało zbić. Nic nie można było dojrzeć w środku, ponieważ panowała tam całkowita ciemność. Dostanie się na wyższe piętro nie stanowiło problemu, gdyż schody bezpiecznie prowadziły wyżej, a nawet umożliwiały, drabiną wejście na dach. Na drugim piętrze okna były całe. Nie naruszone, ale żeby dostać się do środka, wojownik klanowy musiałby, albo zbić szybę, albo posiadać umiejętności włamywania się, a raczej takich nie posiadał.

Fakty:

- schody są dość stabilne
- Ho’kee chwycił się drabiny
- coś próbowalo wyłonić się z wody
- okna na pierwszym piętrze są zabarykadowane meblami
- okna na drugim piętrze są zamknięte i posiadają całe szyby
- na schodach przeciwpożarowych jest drabina prowadząca na dach

Linki do rzutów:
http://kostnica.eu/ro...50e6c9fab95d4/ 20 skok udany
http://kostnica.eu/ro...50e6cb385851f/ 20 konstrukcja stabilna
Odpowiedz
Otucha napełniła serce Indianina gdy tylko poczuł, że konstrukcja wytrzymała jego skok. Tym bardziej, gdy zobaczył, że w rzece faktycznie coś było. Cieszył się, że nie będzie musiał spędzić nocy na ich poziomie, nawet jeśli do tej pory i tak nie opuszczały wody. Nie był do końca pewien, czy to w ogóle są zwierzęta. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Hok'ee stał jeszcze przez chwilę na najniższych stopniach, opierając się o poręcz i obserwował taflę wody, w której już nie można było dostrzec żadnego ruchu.
Ruszył bardzo ostrożnie do góry. Nie zatrzymał się nawet przy zabarykadowanych oknach pierwszego piętra, poszedł od razu na drugie. Sięgnął po przytroczony do pasa toporek i bez zbędnego zastanawiania się wybił nim szybę. I tak narobił już sporo hałasu na schodach przeciwpożarowych więc jeśli cokolwiek jest w środku już zdało sobie sprawę z jego obecności.
Indianin wgramolił się przez okno. Swoje stopy na podłodze postawił bardzo delikatnie, jakby nie był pewny czy ta zaraz nie runie na dół pod jego ciężarem. Stał tak przez chwile czekając aż wzrok znów przyzwyczai się do mroku. Zlustrował pomieszczenie w którym się znalazł i ruszył powoli przed siebie, ściskając mocno w ręku trzonek toporka. Eksplorację dachu i niższych pięter zostawi sobie na jutrzejszy dzień, ale jeśli miał zamiar spędzić tu noc musiał sprawdzić co znajduje się na tym piętrze.
Odpowiedz


Cicha spokojna woda, raczej przypominała zielone bagno, cuchnące i odrażające swoją postacią, niżeli rzekę przepływającą przez miasto. Zawierała w sobie wiele wspomnień w postaci pozostałości po ludzkich zwłokach, które z pewnością zostały pożarte, przez nieznane istoty. I w tym za pewne wiele przydatnych przedmiotów. Nikt jednak nie odważyłby się zanurzyć głębiej niż po pas w tej breji, choćby z obawy przed nabawieniem się jakieś choroby. Była zbiorem wirusów i bakterii. Gospodarze wód byli z pewnością kolejnym powodem zniechęcającym do nurkowanie.
Szyba bez oporu roztrzaskała się na drobne fragmenty, które posypały się na ziemię oraz podłogę pomieszczenia. Trzeba było dobrze zabezpieczyć sobie drogę, aby podczas przechodzenia Indianin nie skaleczył się o ostre elementy. Nie potrzebna była mu obecnie rana. Nic nie hałasowało w środku. Cisza była satysfakcjonująca, a zarazem przerażająca. Po dźwięku rozbijanego szkła nastała niesamowita, otulająca szalem pustka. Wydawała się, aż nadto nieprzyjemna. Lepsza jednak cisza niż gromadka potworków, grasujących w bajorze na zewnątrz. Ho’kee znalazł się w jakimś pokoju, które wydawało się nieruszone od zarania dziejów. Pod prawą ścianą duże małżeńskie łóżko, które było nadal zaścielone białą, ale raczej teraz zakurzoną, a wiec bardziej szarą, pościelą. Koło niego znajdowały się stoliczki nocne, każde z lampką, miejscem na drobnostki, jak książki i szuflada. Przy przeciwnej ścianie znajdowały się szafy oraz szeroki, ale niski regał, na którym ustawiony był telewizor. Cały, nienaruszony. Obrazek jak z przeszłości. Przez chwilę chłopakowi wydawało się, jakby wrócił do świata przed apokalipsą, jakby wszystko nadal żyło. Szkoda tylko, że to złudna nadzieja. Nic już nie będzie takie jak dawniej. Brak prądu uniemożliwiał swobodne przyglądanie się przedmiotom znajdującym się w środku. Dwie szafy i jedna duża komoda. Stolik z dwoma krzesłami i czajnikiem bezprzewodowym. Po prawej były jeszcze drzwi. I to wszystko. Wszystko, co rzucało się w oczy w mroku. Za dnia lub z prądem byłoby o wiele łatwiej. Nacisnąć włącznik na ścianie i pozwolić rozświetlić się żyrandolowi, który wisiał na suficie i lampką umieszonym na ścianach i postawionych na stoliczkach przy łóżku. Patrzeć, jak niemrawe ściany, pokryte tapetą, stają się blado zielone i cieszą wzorami lotosów oddzielonych od siebie białą przestrzenią. Nacisnąć czerwony przycisk na pilocie telewizora i patrzeć jak kolorowe postacie błyskają w ciemnościach. To jednak było niemożliwe. Joe nie słyszał o miejscu, gdzie jeszcze jakaś elektrownia dostarczała prąd pozwalając na prawdziwe życie, albo przynajmniej na pozory takowego istnienia. Tutaj nie było nawet złudzeń. Poprzez ten pięknie zachowany obraz z przeszłości dał znak o sobie głód. Brzuch bolał Indianina i czuł się o wiele słabszy. Te wszystkie przeprawy i próby dostania się na górę, a przecież nie jadł już od długiego czasu.

Fakty:
- Szyba została rozbita
- Wszędzie panuje cisza i ciemność
- W pomieszczeniu znajduje się dwuosobowe łóżko, dwie szafki nocne (z lampkami), 2 szafy, 1 komoda, 1 regał( z telewizorem), 1 biurko (z czajnikiem bezprzewodowym), 2 krzesła
- Na prawo znajdują się drzwi
- Ho’kee jest bardzo głodny
Odpowiedz
Hok'ee stał w bezruchu w miejscu z kilkanaście sekund wpatrując się w ten obrazek z przeszłości z fascynacją. Stałby i dłużej gdyby w końcu nie odezwał się jego żołądek. Podszedł do łóżka i usiadł na jego krawędzi, aby jak najmniej zmącić swoją obecnością ten obraz z przed wojny. Zdjął plecak i położył go przed sobą, po czym wyjął z niego konserwę i natychmiast przystąpił do konsumpcji jej zawartości.
W czasie posiłku miał trochę czasu na zaplanowanie swoich dalszych posunięć. Jedzenia starczy pewnie na tydzień. Później będzie musiał zdobyć nowe. Albo znajdzie więcej puszek w ruinach miasta, albo będzie musiał wrócić się do lasu zapolować. Ale tam z kolei nie widział zbyt wielu zwierząt, a to coś pływające w bagnie na pewno nie jest jadalne. To samo tyczy się wody, tyle że będzie musiał znaleźć jakieś nieskażone źródło albo zginie szybciej niż 7 dni.
Ten dom mógłby być dobrą bazą wypadową do miasta, gdyby nie znajdujące się w opłakanym stanie schody pożarowe, które były jedynym wejściem na górę. Jeśli nie znajdzie jakiejś liny, albo nie wymyśli alternatywnego sposobu wejścia jutro będzie musiał przenieść się gdzieś indziej, głębiej w stronę miasta.
Po skończonym posiłku wojownik odłożył pustą puszkę na podłodze i ruszył w stronę drzwi. Miał zamiar rozejrzeć się po tym piętrze na tyle na ile pozwoli mu na to ograniczone światło po czym wróci tutaj przespać jakoś do rana. Choć czuł się zdecydowanie bezpieczniej to jednak cały czas trzymał swój toporek w pogotowiu, a gdy naciskał na klamkę przez jego ciało przeszedł dreszczyk niepewności.
Odpowiedz
← Sesja Iluandara

Sesja Withorda- czyli wyblakłe marzenia, warte ceny życia. - Odpowiedź

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...