Zaczynało wschodzić słońce nad lasem, który niegdyś z pewnością, mógł być wspaniałym romantycznym obrazem, ale obecnie przypominał przeklęty las z nieudanej powieści, który ni straszył, ni odrzucał. Rzadko położone drzewa tworzyły swoisty krajobraz. Wielkie konary wyginały się w najróżniejsze strony, imitując swym ułożeniem postacie, które jakby wiły się z bólu lub pod wpływem ataku epilepsji. Były masywne i zniekształcone, a prawie wszystkie pozbawione zielonych liści, które z niektórych miejsc wyrastały niewielkimi gałązkami i ostatkiem nadziei, próbowały pochwycić promienie światła, które nie wystarczały im na długo, więc i tak po kilku dniach uschną. Pod jednym z takich form przechodził Montgomery. Miał uczucie, jakby nad jego głową rozpinało się ciało kolosa płci żeńskiej, który wygięty w łuk, przeżywał katusze i w swoim cierpieniu zamarł w bezruchu. Pod jego nogami wił się wąż bez łusek, nagi, przypominający długi sznur mięsa, który beznamiętnie piął się przed siebie. Z jego ciała sączyła się brudna krew. Gad obnażony ze swojej ochrony był bezbronny i poruszając się po szorstkiej ziemi, musiał zahaczyć o jakiś ostry kamień. Nie przeżyje do wieczora. Nikt teraz jednak nie przejmował się losami zmutowanych zwierząt, których istnienie zawdzięcza się silnemu promieniowaniu. Każdy walczył o własne życie. Człowiek był zagrożonym gatunkiem, a może już niedługo wyprą go z świata maszyny i mutanty. Bez względu na te wszystkie przeciwności losu ludzie, nadal walczyli o przetrwanie i chodź byli na straconej pozycji, ciągle zaskakiwali swoją heroicznością oraz zapałem, który drzemie w ich chuderlawych i słabych ciałach. Wędrowny lekarz, który szukał swojego celu również ciągle żył i miewał się bardzo dobrze, mimo długiej podróży. Miał zapasy jedzenia i wody oraz dużo silnej woli i energii. Siedemnasty dzień jego podróży. Siedemnasty dzień, kiedy opuścił ostatnie miasto i wędrował przez zgliszcza świata, w którym się urodził. Siedemnasty dzień męczącej podróży, aż jego oczom ukazało się średniej wielkości miasto. Miejsce jakich w dawnych Stanach Zjednoczonych jest wiele. Ruiny miasta. Betonowe konstrukcje, które przyprawiają o ciarki. Mówi się, że w takich miejscach mieszkają duchy, ale mało kto słucha owych bredni, bo większym problemem są wygłodniałe zniekształcone zwierzęta, ludzie, w których przebudził się instynkt przetrwania i potrafią zabić bez zastanowienia swoich braci oraz stwory, których sam widok paraliżuje. Przed oczami podróżnika ukazywały się połacie terenu usypane z gruzów i zniszczonych budynków. Zardzewiały znak głosił „Witamy w Albany”, aczkolwiek tylko wiatr zahuczał pozdrawiając wędrowca. Niezbyt dużo oferowali gospodarze. Nie był to przecież żaden nowy widok, a jednak wywoływał w człowieku, poczucie sfrustrowania. Kolejne miasto widmo. Kolejne miejsce tragedii i rozpaczy. Nie to jednak było istotne. W tych czasach nie wolno płakać nad zmarłymi, bo zabrakło by łez na tych wszystkich ludzi. Śmierć jest czymś powszechnym, czymś równie bliskim jak oddawanie moczu i jedzenie resztek jedzenia. Narodziny zdrowego dziecka były teraz czymś niezwykłym i odnalezienie benzyny na starych, niefunkcjonujących już od lat stacjach. Istotny był fakt, a Mondgomery o tym dobrze wiedział, że opuszczone miasta, nie do końca są martwe. W ich zgliszczach często kryją się mutanty, które wygłodniale czekają na ofiary. Z drugiej strony zawsze można odnaleźć coś cennego w opuszczonych sklepach, mieszkaniach i kioskach. Wszystko może być cenne. Kiedy medyk stał przy jednym z rozpościerających ramiona drzewie, które z pewnością próbowało wyrwać się ze swojej ociężałej powłoki, znajdującym się kilkadziesiąt metrów od pierwszych zabudowań, dostrzegł coś bardzo dziwnego między fragmentami rozpadającego się domu. W szczelinie, która powstała w jednej ze ścian budowli, mignęła mu niewielka postać. Później następna i następna. Jakby trójka, a może czwórka, dzieci przemierzała ruiny miasta. Pytanie jednak, co robią tutaj dzieci?