Początkowo, gdy pojawiły się pierwsze informacje o całym projekcie, jak tysiące innych "alienomaniaków" defekowałem pod siebie z radosnym entuzjazmem. "Wow! Coś nowego w starym świecie! Wreszcie to uniwersum się ruszy i to rękami samego mistrza!" Jednak ponieważ nie składało mi się bardzo długo iść do kina, trafiałem na krzywe miny znajomych. "Nie będę ci mówił, ale... cóż, zobacz i oceń sam". To ostudziło mnie, pozwoliło podejść do filmu jak do kolejnej produkcji s-f. Będzie dobre - dobrze, nie będzie - trudno. A jednak, mimo spokojnego, zdystansowanego obiektywizmu, poczułem się pokrzywdzony, wyśmiany i zniesmaczony.
Przyznam, że od czasu "Piekielnej Głębi" nie widziałem filmu równie bzdurnego, w każdym możliwym momencie rozmijającym się z logiką. Nie wiem czemu Scottowi nie chciało się napisać scenariusza do filmu, którego sam był pomysłodawcą, producentem i wykonawcą w jego własnym w dużej mierze uniwersum, ale efektem tego jest totalne bezmózgowie bohaterów.
Pomijam, że ekspedycja lecąca na totalnie obcą planetę w totalnie obcym układzie gwiezdnym tuż po wyjściu z atmosfery trafia na lądowisko z wielkim napisem "TU LĄDUJCIE, PRZYBYSZE Z 3CIEJ PLANETY OD SŁOŃCA!". Pomijam również, że po wylądowaniu wszyscy obecni na pokładzie, starannie dobrani naukowcy i specjaliści stwierdzają "Dobra! Jedziemy na pałę do wnętrza budowli obcych!". Po co komu rozpoznawczy dron, po co zabezpieczenie terenu, zbadanie okolicy, po co zrobienie czegokolwiek, co zrobiłaby jakakolwiek ekspedycja o choćby pozornie naukowym charakterze? Ale tak, pomijam to, by pastwić się dalej nad irracjonalnością sekwencji nieuzasadnionych ataków paniki części grupy badawczej, zakończonej samotnym szwendaniem się po nieznanych ruinach, otwieraniem wszystkiego, co da się otworzyć.
Totalne apogeum absurdu, bo już nie niedorzeczności, stanowi scena, w której wypływający z kałuży niewiadomo czego ogromny tasiemiec szczerzy swój otwór na dwóch bohaterów, a ci, rozpływając się w ochach i achach nad jego urokiem mizdrzą się do niego jak do puchatego, różowego króliczka...
Litości.
Nie wiem, czy żaden z dwóch scenarzystów nie przeczytał tego, co napisał, ale najwyraźniej nie, bo wówczas choć raz doszedłby do wniosku w stylu "Ej, ale dlaczego oni zrobili to? Przecież to nijak nie wynika z tego, co robili przed chwilą." lub "Nie, on nie może się tak zachować, bo to totalnie irracjonalne." Wnętrza i projekty pana Gigera same z siebie budują nastrój, lecz tylko dla tych, którzy już go znają i kochają. Inni nie mają okazji go poczuć, "polizać" lepkiego, mrocznego anturażu, bo wszyscy bohaterowie biegają radośnie tu i ówdzie jak po dworcu drąc się, krzycząc, uciekając przed niewiadomo czym i wciskając wszystkie "czerwoneg guziki". Świetna scenografia sprzed 40stu lat to za mało, by uratować film mający z założenia być wyszukanym thrillerem najwyższej jakości. I w tym wypadku nie uratowały.
Poza standardowo przyzwoitymi efektami specjalnymi i słownie jedną dobrą rolą androida nie znajduję w tym filmie żadnych pozytywów. Film jest głupi, nudny, momentami żenujący, pozbawiony tempa i pełen tego, co jest zbrodnią każdego horroru i kryminału - pośpiechu. Podobnie jak w remake'u "The Thing" nastrój jest budowany przez pierwsze 20-30 minut, po których twórcy stwierdzają "Doobra, wystarczy im, bo zaczną ziewać. Dawać trupa!". No i bach - pada pierwszy trup, a potem ściele się gęsto,. Obszerna, wieloosobowa załoga jest wieloosobowa tylko po to, by wiele osób mogło ginąć w regularnych odstępach przez 1,5 godziny seansu. Do końca filmu dotrwał nawet "bohater", który przez cały seans nie odezwał się ani razu i nie zrobił niczego, po czym można by zapamiętać choćby jego imię.
Nie wiem dlaczego Riddley Scott zrobił ten film. Nie wiem, dlaczego twierdzi, że pomysł na niego tak mu się podoba, że już myśli o kontynuacjach. Wiem tylko, że pomysł sprzed 40stu lat, do którego nolens volens ten film nawiązywał, został tu zamordowany w pełnej rozciągłości. Żałuję, że zmarnowałem czas na obejrzenie czegoś, co w swej tandetności nie było nawet śmieszne. A naprawdę rzadko mi się to zdarza.
3/10.