Miało być tak słonecznie i ciepło. Wyglądam właśnie przez okno i jedyne, co widzę, to zachmurzone niebo i ani krzty promieni słonecznych! Stwierdziłem, że nie może to być przypadek, pewnie natura czeka na coś bardzo ważnego, aby dać się sobą nacieszyć. W takim razie GE podejmuje wyzwanie – mamy dla was dwie nowe recenzje – Wilczego miotu S.A. Swann i Królów Clonmelu Johna Flanagana (tę książkę możecie też wygrać pod tym adresem, w naszym specjalnym konkursie) – po których przeczytaniu macie za zadanie odejść od komputerów i wyjść na świeże powietrze! Wierzę, że wtedy się rozpogodzi. A tymczasem zapraszam do lektury.
Dostojne wampiry doczekały się już wręcz przerośniętej sławy. W tym wszystkim jednak zapomniano o drugim, stawianym zazwyczaj po drugiej stronie palisady, półczłowieczym stworzeniu. Wilkołaki nie są już tak dostojnym materiałem na seksownego kochanka (chociaż ja tam zawsze w „Zmierzchu” wolałam Jacoba). Pewnie też dlatego pozostają w wampirzym cieniu, stając się tym samym mniej wyświechtanym fabrykatem na historię.
Podpisujący się jako S. A. Swann (co mi zawsze przywodzi na myśl nazwisko Łabbędź), amerykański pisarz polskiego pochodzenia (bo tak naprawdę nazywa się Steven Swiniarski), korzystając z tego stworzył coś zgoła innego, na gruncie raczej nietypowym. Jako tło dla swojej historii wykorzystał trzynastowieczne Prusy, krainę pomiędzy Niemnem a dolną Wisłą. Dokładniej moment podbijania tych terenów przez Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, znaczy Krzyżaków. Dziewięcioletnia Lilia jest tajną bronią Zakonu. Nie ma co się dziwić, bowiem jest wilkołaczym szczenięciem, od „kołyski” tresowanym przez wtajemniczonych rycerzy. Jednak sama historia rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Dwie linie, przeszłości i teraźniejszości, prowadzone są z przyjemną wprawą. Co prawda nie zostawiają zbyt wiele miejsca na spekulacje co do ich rozwinięcia, ale też nie zdradzają zbyt wiele, od razu mile zachęcając do dalszego zagłębiania się w nią.
Głównym nurtem historii jest relacja między jednorękim Uldolfem, adoptowanym synem miejscowego rolnika, a Lilą. Wilkołaczyca uciekła bowiem spod krzyżackiego bicza i ciężko raniona niemal umiera w lesie. Tam znajduje ją rzeczony Uldolf i zabiera do swojego domu, wiedziony chrześcijańskim obowiązkiem pomocy bliźniemu. Oczywiście nie zdaje sobie sprawy z prawdziwej natury tej pięknej dziewczyny, która swoją infantylną niewinnością szybko zdobywa jego serce. Nie wie też, jak bardzo ich losy są splątane.
Jeśli któraś seria ma się szybko skończyć, to na pewno nie ta pt. "Zwiadowcy". Podstawę do takiego toku myślenia bezsprzecznie daje fakt, że na początku marca na literackim rynku zadebiutowała nowa część tego cyklu, tym razem oznaczona cyferką... 8. Jak widać, John Flanagan nie czuje się w pełni usatysfakcjonowany dotychczasowym dorobkiem kolejnych tomów i ponownie serwuje nam książkę poświęconą przygodom Willa oraz jego przyjaciół. Cóż takiego może się tym razem wydarzyć? W jaką kabałę wplączą się bohaterowie?
Wszystko rozpoczyna się od corocznego Zlotu Zwiadowców, a ściślej rzecz biorąc – od nieobecności na nim Halta. Stęskniony za swym dawnym mentorem Will szybko dowiaduje się, iż szczycący się niesamowitą sławą zwiadowca udał się do Sisley, by sprawdzić wiarygodność plotek, głoszących o niepokojących wydarzeniach na zachodnim wybrzeżu. Gdy szpakowaty mężczyzna w końcu niespodziewanie wraca, potwierdza, że faktycznie sprawy źle tam wyglądają. Okazuje się, iż kult fałszywego boga swobodnie przemierza ziemie Hiberni, będącej ważnym państwem ze strategicznego punktu widzenia dla Araulenu, i sprawnie zdobył władzę w pięciu z sześciu istniejących tam królestw. Jedynie Clonmel pozostał niepodległy, lecz wkrótce i on ma wpaść w szpony sekciarzy. Temu dramatycznemu wydarzeniu i planom kultystów zamierzają sprzeciwić się Will, Halt oraz Horace, którzy czym prędzej wyruszają na Zachód. Z samym Haltem wiąże się tu pewna niespodzianka, jednak... sami się przekonacie, w czym rzecz.
Jako że w trakcie ostatnich dwóch lat otrzymaliśmy aż siedem tomów "Zwiadowców", zastanawiałem się, co tym razem naszykował dla czytelników John Flanagan. Dotychczas dostaliśmy wiele mrożących krew w żyłach bitew, byliśmy na ziemiach skutych lodem, ale również tam, gdzie panują wieczne upały, a po horyzont lśni rozgrzany, pustynny piasek. Ba, nie zabrakło podróży statkiem, forsowania starego zamczyska, pojedynków z okropnymi stworami czy spotkania oko w oko z magią. Jak się przekonaliście, tym razem padło na siejącą zagrożenie sektę – tego jeszcze nie było. Pomysł faktycznie trafiony, bowiem widać drugie dno działań wyznawców fałszywego boga, umożliwiający tym samym uznanie go za kręgosłup fabuły, wokół którego rozegrają się pozostałe wydarzenia. Należy jednak zwrócić uwagę, że John Flanagan napisał książkę, którą spokojnie można by uznać za pochodzącą z innego cyklu, gdyby tylko podmienić występujące tu postacie. Wszystko za sprawą tego, że bohaterowie udają się w kompletnie nowe miejsce, o istnieniu którego nikt dotąd nie miał pojęcia, i również z powodu, jakiego nikt pewnie nie był w stanie przewidzieć. Nasuwa to nieco przed oczy obraz pomysłu wymyślonego z czasem, zupełnie tak, jakby autor na początku nie wiedział, że będzie o nim w ogóle pisać. Jestem w dziewięćdziesięciu procentach przekonany, że właśnie tak było.