Wóz, koń, trakt. Nie tak powinien podróżować czarodziej. Portale, owszem, teleportacja, ale jazda wozem? Będziesz musiał przestudiować te czary, bo ostatnie podróże stanowiły prawdziwy cierń w tyłku.
Dzień był ładny, wręcz zachęcał do wesołości. Spomiędzy konarów drzew otaczających trakt prześwitywało ciepłe słońce. Delikatna bryza muskała policzki i mierzwiła grzywę srokacza ciągnącego ciebie i twój dobytek. Kilka dni temu padało, więc gdzieniegdzie na ubitym trakcie widać było błyszczące powierzchnie poszczególnych kałuż. W powietrzu unosił się świeży zapach sosnowego lasu, porastającego prawie całą okolicę. Odkąd wysiadłeś z barki na Likseli było jednak coraz niebezpieczniej. Owszem, zgodziłeś się wziąć udział w obławie na Wiewiórki w Aedirn, ba, nawet sam się zgłosiłeś, żądny wojaczki, ale samotna podróż działała Ci na nerwy. Co, jeśli zza krzaka świśnie strzała? Szczęśliwie do umówionego miejsca spotkania nie zostało już wiele drogi.
Siadam wygodniej, zakładając jedną nogę na drugą. Wyłamuję palce, i po chwili śmieję się z własnych myśli. Wiewiórki musiałyby być zdrowo stuknięte, żeby atakować tak blisko punktu zbornego obławy. W dodatku, atakować czarodzieja. Wielokrotne udziały w obławach na Scoia'tael przysporzyły mu sławy wśród Wiewiórek. Negatywnej sławy.
- Cóż, zwiększy się ona niedługo, mam nadzieję. - dodaję pod nosem.
Porzucając te myśli, spoglądam na trakt, znudzony jednak widokiem, wyczarowuję mały płomień na dłoni, i bawię się nim. Lata pomiędzy palcami, zwiększa swoją objętość, czasami zmniejsza. Przypominając sobie o trakcie, zamykam dłoń, kiedy płomyk jest na jej środku, gasząc go. Koryguję tor jazdy. Mały włos, i wjechałbym w drzewo.
Świst lotek spiralnie opierzonej strzały zaskoczył cię kompletnie. Ktoś, kto ją wystrzelił, gdzieś spośród konarów drzew przed tobą, miał sporo pecha. Odruchowo ściągnąłeś wodze, przez co bełt uderzył między twoimi nogami, kilka dosłownie centymetrów od twoich klejnotów. Rozprysnąwszy się, odszczepił od kozła kilka nieładnych drzazg. Nie zdążyłeś zobaczyć skąd dokładnie nadleciał pocisk, ale doświadczenie mówiło ci, że masz może trzy oddechy nim świśnie następny.
Błyskawicznie schodzę z kozła na wóz, klękam i staram sobie przypomnieć zaklęcia ochronne.
- Szlag, trzeba było bardziej uważać w szkole - mruczę w myślach. Nagle w gąszczach pamięci odnajduje się słowo. Telekineza. Składam palce w kierunku z którego mniej więcej przyleciała strzała, oczekując na odgłos cięciwy. Pieprzyć prawdziwą telekinezę. Szczątkowa w formie znaku Aard powinna wystarczyć na uchronienie się przed strzałą.
Bez trudu zebrałeś moc, kryjąc się za burtą powozu. Usłyszałeś cichutkie brzdęknięcie i świst dwóch oddalonych od siebie o kilka metrów strzał. W tej samej chwili wypuściłeś wiązkę odpychającej energii. Oba szypy lecące wprost w ciebie zmiękły w locie i spadły na trakt, niczym kredki zdmuchnięte ze stołu. Twój koń zarżał, rwąc się do przodu gniewnie, nieprzyzwyczajony do czarów czynionych tuż za jego kłębem. Kątem oka, znów odruchowo ściągając wodze, zobaczyłeś poruszenie w jednej z koron drzew, wprost przed Tobą.
Krzywię usta w cyniczno-triumfalnym uśmiechu, puszczam wodze i "strzepuje ręce", efektownie je zapalając do łokci - czuję płomienie, lecz w formie lekkiego ciepła, to po prostu efekt, który towarzyszy każdemu przygotowaniu do czaru z domeny ognia. Składam dłonie w kształt kuli, i formuję kulę ognia. Po chwili ogień wręcz "wystaje" z rąk, wtedy kieruję je w stronę drzewa, a dłonie ustawiam tak, by nadgarstki się stykały, zaś rozstawione palce tworzyły "paszczę", by wypuścić płomień w stronę wroga.
- Muszę coś poradzić na te gesty, nie mogę za każdym razem gdy puszczam zaklęcie robić układu choreograficznego jak w jakimś dziecięcym teatrzyku. - narzekam w myślach.
Klasyczna kula ognia to twoja specjalność. Wypuściwszy rozpaloną do czerwoności ognistą sferę, widziałeś, jak bezbłędnie trafia w koronę drzewa. I jak ta korona, razem ze wszystkim, co się w niej znajdowało, wybucha, defoliując w mgnieniu oka prawie wszystkie liście i zapalając gałęzie sąsiednich drzew. Płomień rozgorzał całą mocą.
Z drugiej jednak strony, może siedzenie w spokoju na koźle nie było tak pierwszorzędnym pomysłem? Już wcześniej zauważyłeś dwie strzały, wystrzeliwane pod niewielkim kątem względem siebie. Zignorowałeś to, myśląc, że może zręczny elf wystrzelił dwie naraz. Kosztowna pomyłka. Tym razem to, oraz niechęć do elementarnych zaklęć obronnych kosztowało cię fragment ramienia. Ten konkretnie, który został przebity długą brzechwą z jasnego, sosnowego drewna.
- Kurwa! - krzyczę ze złości. - Pierdolone cwelfy! - robiąc się czerwony ze złości na twarzy, wykrzykuję w stronę drzewa, z którego nadleciała strzała, formując w dłoniach, następną kulę ognia.
- Posmakuj tego, skurwielu - mruczę pod nosem, wypuszczając płomień w stronę drzewa.
Zobaczyłeś go, gdy widząc swoją chybioną strzałę i twój gest zaczął schodzić w panice z drzewa. Na to tylko czekałeś. Ignorując ból, złożyłeś dłonie w wyuczony gest, koncentrując się na amulecie pominąłeś inkantację. Wycelowałeś, mrużąc oczy przed oślepiającym blaskiem rosnącej kuli ognia i wyrzuciłeś ją przed siebie. Ból targnął twoim lewym ramieniem, w którym nadal tkwiła strzała, w ostatniej chwili kierując kulęognia po kompletnie niekontrolowanej spirali. Przeleciawszy dwie trzecie drogi, wybuch rozwalił w drobny mak trakt przed tobą, wzniecając tuman gorącego kurzu i posyłając fragmenty drogi w okoliczne krzaki.
- Cholera by to... - łapię zdrową ręką strzałę, po czym ciągnę ją z całej strony w kierunku, z którego przyleciała. Ból, który temu towarzyszy, jest nieznośny, powoduje, że prawie mdleję. Strzepuje ręce, gasząc ogień, który dalej na nich płonął, i składam palce rąk, pod nosem mrucząc formułę zaklęcia, by gdy rozłączę palce, tworzyły się między nimi małe wyładowania błyskawic. Po chwili kieruję je w stronę schodzącego z drzewa elfa, starając się go trafić. Nie, nie starając. Po prostu muszę go trafić, w imię tej pierdolonej przez wszystkich dziwki, sprawiedliwości.
[Mam nadzieję, że nie rażą te przekleństwa strasznie, ale staram się wczuć, a mag ze świeżo przebitym ramieniem, nie używa raczej czysto parlamentarnego słownictwa ]
[Nie rażą wcale. To nie jest publiczny temat, klnij ile uważasz za stosowne w odgrywaniu. Przypominam za to, że jesteś magiem, nie Rambo. Cokolwiek robiłeś na ostatniej wojnie, twoja fizyczna odporność nadal nie może równać się z dowolnym choćby żołnierzem.]
Przez moment, ciągnąć, wydawało się, że umrzesz z bólu. Determinacja i wrodzona siłą woli pozwoliła ci wytrwać... aż do momentu, w którym zabrakło ci sił, by ciągnąć dalej. Jedno spojrzenie na ramię wyjaśniło wiele. Choć promień w ramię wchodził jeden, z drugiej strony wyjść było cztery. Havekarski, piłowany grot. Cal w prawo i nigdy więcej nie podniósłbyś ręki nad głowę, tak skomplikowane byłoby złamanie. Tym razem weszło w miękkie, ale bez chirurga się nie obejdzie... Jeśli wytrzymasz do tego czasu. Gdzieś u dołu coś zaskwierczało... To krew, spływająca obficie po ramieniu dostała się w płomień wokół dłoni. Póki co musisz pomyśleć o zaklęciu, którego użyjesz jedną ręką. Gonitwa myśli... Czy ty w ogóle takie znasz?
Łucznik w tym czasie zdążył zejść z drzewa, i stojąc w klasycznej strzeleckiej postawie, zaczął napinać łuk, lecz zrezygnował. Powodem tego był twój koń, który po pierwszym wybuchu spanikował, lecz po drugim przeszedł do aktywnego oporu. Rżąc i stając dęba za wszelką cenę postarał się uwolnić z zaprzęgu. Wóz targnął się gwałtownie, obalając cię na plecy. Fala bólu przeszyła ramię, a twój podróżny worek poznaczyła krew.
- Chędożeni havekarzy... pierwszy, którego dorwę będzie żałował, że się urodził - mruczę pod nosem. Zaraz jak to się nazywało? Aha, Wiedźmiński znak Aksji.
- Nienawidzę szczątkowej magii, ale cóż... - mówię sobie myślach, starając się tym "wyjątkowo złożonym zaklęciem" uspokoić konia.
[Tak btw. to do telekinezy potrzeba jednej dłoni, nieprawdaż?]
[Owszem, do pioruna kulistego już nie. Zagadaj do mnie na GG, musimy ustalić co ta postać tak naprawdę umie.]
Z zaciśniętymi zębami wymruczałeś formułę zaklęcia, wzmaniając jego efekt, by zrównoważyć braki w Twojej koncentracji. Koń targnął się raz jeszcze, ale stanął posłusznie, strzyżąc uszami. Wóz znieruchomiał, a Ty miałeś chwilę, by zorientować się we własnym położeniu. Uniosłeś głowę, ale strzelca już nie było.
- Wio. - cmokam na konia, próbując sobie okręcić lejce wokół zdrowej ręki. Rozglądam się wokół siebie w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Nie żądam go teraz, ale lepiej dmuchać na zimne.
Srokacz pociągnął wóz razem z Tobą. Otępiony czarem bez wahania wszedł pomiędzy dwa drzewa, huczące teraz gorącym, już nie magicznym lecz prawdziwym płomieniem. Przed tobą, zza lekkiej mgiełki zauważyłeś dwie grupy zbrojnych, żołnierzy w czarnych tunikach, z charakterystycznymi kokardami wojsk Demawenda. Wygląda na to, że dojechałeś tam, gdzie miałeś.
Wojacy, będąc jeszcze w pewnej odległości, nie odpowiedzieli ci. Zauważyłeś, że połowa z nich to krasnoludy, chociaż mgła była coraz większa. Jeden z nich chyba splunął na Twój widok.
Coraz trudniej było ci patrzeć przez opadającą z dziwnie dużą szybkością mgłę. Postacie były już zupełnie zamazane. Białawy opar przytępił też inne twoje zmysły... Pokrzykiwania ludzi i krasnoludów był coraz mniej wyraźne. W powietrzu czułeś tylko słodki zapach, zamiast woni pyłu na drodze, leśnego runa i przypalonego igliwia. Poczułeś się kompletnie zdezorientowany i bardzo, bardzo zmęczony. Magia?
Zsiadam z wozu, i idę w stronę najbliższego człowieka, zataczając się ze zmęczenia i z bólu.
- Kurwa, gdzie jest medyk?! - wykrzykuję z taką siłą, na jaka mnie tylko stać.