Odwróciwszy się w lewo spojrzałeś mimowolnie na swoje ubranie. Byłeś ubrany prawie po dworskiemu, a to z tego powodu, że lewa część twojej szaty byłą całkiem przesiąknięta krwią. Jak mogłeś tego nie zauważyć do tej pory?
- Kurw...a, gdzie...- wyjęczałeś słabo, osuwając się z kozła na ziemię. Po chwili, ostatkiem świadomości zobaczyłeś jak ktoś się nad Tobą pochyla.
Do twojego wozu podszedł krasnolud, a zaraz za nim ktoś wyższy stopniem. Słyszałeś jakie otrzymał rozkazy. Zawieźć do obozu, otoczyć opieką medyczną. To zdjęło ci kamień z serca. Odkąd leżałeś z ręką uniesioną wyżej od ciała było ci nieco lepiej. Z przeciągłym okrzykiem krasnoluda, wóz szarpnął i całą mocą twojego konia ruszył dalej traktem.
- Nie źle cię chłopie pocięli. Na łeb żeś upadł, żeby się tą drogą przeprawiać? - mówił do Ciebie krasnolud - Ja myślałem że magik to już coś tam oleju w głowie ma. A tutaj co? Samotne wojaże przez ziemie gdzie prędzej znajdziesz elfa niżeli chędożonego lisa.
Korony drzew przesuwały się nad tobą płynnie.
Po chwili wóz się zatrzymał i usłyszałeś krzyki.
- Co to za jeden? Nie z naszego oddziału? - zdziwił się siwy medyk, nachylający się nad tobą - Aż, kurwa, dawać go, zanim się wykrwawi. Zdenek, hemaliksir! - czterech ludzi upchnęło pod ciebie derkę i ponieśli cię do namiotu. Rozstawiony, chirurgiczny stół czekał już.
- Nie ucinaj ręki. - próbuję powiedzieć medykowi. Zapewne niewiele z tego wyjdzie, ale spróbować warto. Hemaliksir? Brzmi to poniekąd groźnie, ale to chyba na znieczulenie...
- Kapitan uprzejmie prosi, by włożyć w składanie do kupy tego tu jegomościa całe serce. Jakoby miało to w czymś waszmościom pomóc. - rzucił krasnolud przy wejściu. Chirurg skinął mu głową oglądając ranę, podczas gdy jego pomocnik wlewał ci do ust słodko pachnący płyn. Smakował jak krew. Albo krwista esencja, gęsty i lepki. Zaraz za ostatnim łykiem do twoich ust wepchnięty został patyk owinięty kawałkiem szmatki. Zrazu nie pamiętałeś po co, ale gdy zaciśnięte z bólu zęby wgryzły się w niego okrutnie, zrozumiałeś. Chirurg zręcznie odpiłowywał kawałki promienia strzały, pozbywając się haczykowatych grotów. Gdy nóż wszedł pomiędzy odłamki, nacinając ciało gwiaździście, myślałeś o domu. O wieży. O matce. Nie, o matce przypomniałeś sobie, gdy strzałą została popchnięta przez twoje ciało głębiej.
Gdy się ocknąłeś nie czułeś już ręki. Widziałeś za to wyraźne światło, białe kolory. Twarz dowódcy, który wcześniej wydawał rozkazy.
Ku twemu zdziwieniu ramię było na swoim miejscu. Połatane, oplątane bandażami, promieniujące ostrym, rwącym bólem, ale całe. Czułeś palce, wyzierające spod temblaku, mogłeś się nawet zmusić, by nimi poruszyć.
- Leoric z Hagge, panie. - skinął głową - Wyście pewnie Caldar z Mayeny? Czekaliśmy na was. - widząc twoje zdziwienie, pośpieszył z wyjaśnieniami.
- Jesteście w obozie w górnym Aedirn, w widłach Likseli i Dyfne, kilka dni drogi do Ban Ard. To ten obóz, do którego zmierzaliście. Ja jestem dowódcą wojsk specjalnych króla Demawenda, a to jest główna baza wypadowa obławy. Pamiętacie? - pokazał ci swoją charakterystyczną, czarno-żółto-czerwoną kokardę.
- Tak, nie mam amnezji. - mówię zirytowany. Po chwili dodaję - Czy medyk mówił, kiedy ramię będzie zdatne do użytku? Chciałbym pomóc w obławie... chociaż słowo "pomoc" nie do końca oddaję to co chcę zrobić pewnym elfom...
- Zdatne do użytku? Wyście je widzieli? Sześć tygodni na zagojenie ran i zrośnięcie popękanej kości. Jak długo na odrośnięcie połowy mięśni ramienia i tego tu kawałka? - wskazał na spory, spiczasty odłamek kości, który leżał w miseczce na stoliku obok twojej głowy - Nie mam pojęcia. Nasz chirurg nie ucinał ci ręki, ale jest tylko lekarzem, a nie cudotwórcą. Cieszcie się, jeśli będziecie mogli podnieść ramię nad głowę.
Kapitan potarł ręką brodę, speszony nieco swoją zuchwałością.
- Coście myśleli? Wiedzieliście, że jedziecie na obławę. Dookoła roi się od elfów, które próbują ominąć nasze obozowisko, codziennie jakiegoś łapiemy, ale część przechodzi. Z waszą pomocą dałoby radę ich wszystkich wyłapać, ale teraz? Mieliście się za nieśmiertelnego czy jak? Dobrze, żeśmy was znaleźli, bo jakby nie to wykrwawilibyście się tam na drodze bez wątpienia.
- No tak, zapomniałem, że nie rozmawiam z Marti Sodergren. Nie martwcie się o moją użyteczność, elfy mnie po prostu zaskoczyły, zdziwicie się, jak dużo mogę z tym ramieniem. Medyk mówił, czy mogę podejmować nim jakieś działania, nie grożące otwarciem rany?
- Może zwisać na temblaku. Czy wy macie życzenie śmierci? - pokręcił głową dowódca - Odpocznijcie, ja muszę przesłuchać elfa, który do was strzelał.
Kapitan wstał i zanim zdążyłeś zareagować wyszedł, chociaż widziałeś przez wejście do namiotu dokąd. Związanego elfa już wprowadzono do zbitej z desek prowizorycznej przesłuchalni, tuż obok kuźni. Wygodnie.
Trochę trwało, zanim dowlokłeś się do budyneczku. Gdy wszedłeś zobaczyłeś elfa, z mocno posiniaczoną twarzą, napuchniętą tak, że ledwo było widać jedno oko. Nad nim stał zachowujący spokój kapitan, a nieco z boku dwóch krasnoludów, z których jeden trzymał rozżarzony do czerwonoście pręt. Wszyscy, widząc cię, odwrócili się w twoją stronę.
- Ho ho, widać nasz mistrz chirurg dał z siebie wszystko. - skomentował krasnolud, bacznie cię obserwując. Beztrosko wywijał pogrzebaczem blisko elfa.
- Widzisz, twoja nędzna zasadzka zdała się na nic. Zawiodłeś. A teraz mów, zanim wyjdę i krasnolud z czarownikiem będą mieli szansę się zabawić. - rzucił kapitan, nonszalancko prostując się na taborecie.
Mrugam dyskretnie do kapitana, i zaczynam wpatrywać się w elfa wzrokiem godnym zawodowego oprawcy. Demonstracyjnie wyczarowuję płomień na zdrowej ręce, zaczynam i zaczynam się nim bawić tak jak przed zasadzką, od czasu do czasu spoglądając na długouchego.
Gdy w powietrzu furgnął sztych żelaza, przytawiony do twarzy elfowi, ten zaczął mówić.
- Eledo Vicolen. Komando Seiare, pod wodza Nerii Seiare. Uciekaliśmy... dokądkolwiek. - wydukał elf - Wasi mordercy złapali nas ledwo po przebrodzeniu rzeki. Umknęliśmy im, zanim wybili nas wszystkich. Co jeszcze chcesz wiedzieć, zbrodniarzu Dh'oine? - elf spojrzał na ciebie, odwracając twarz od żarzącej się stali.
- Gdybym wiedział że to takie łatwe, też bym sobie podpalił rękę - rzucił beztrosko krasnolud.
- Możecie mnie już zabić. Ich życia są dla mnie ważniejsze niż własne. - elf przymknął oczy i wyprostował się.
Zaczynam się śmiać.
- Myślisz, że mam zamiar cię zabić? - rzucam rozbawionym tonem do elfa. Do krasnoluda mówię:
- Wypal mu na ręce i plecach runę Aard. O ile pamiętam, wśród elfów oznaczało się tak "kapusia". Gdy go wypuścimy i natknie się na komando Wiewiórek, będzie miał szczęście, jeśli go bezboleśnie zabiją, a nie potrenują na nim strzelanie, wcześniej wypalając nogi w ognisku.