Siedzisz sobie spokojnie w karczmie… Ano.
„Co ja tu w ogóle robię?” Przemknęło ci przez głowę, gdy przez chwilę myśli powędrowały w surrealistyczne i autoironiczne przestrzenie. Opanowałeś się jednak wystarczająco szybko, by nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Siedziałeś w końcu w Nowym Narakorcie, przy nieźle zastawionym stole, z dzbankiem niezłego wina przed sobą i miską omastnej kaszy z pokaźnym kawałkiem pieczonej gęsi zanurzonej w gęstym, złocistym sosie. Karczma była zaprzeczeniem tego, do czego przywykłeś mieszkając w Wyzimie. Nowy Narakort był jak zawsze pełen ludzi, wypełnionym śmiechem, pobrzękiwaniem orenów i grosiwa, zaduszony potem kupców i perfumami ich towarzyszek, przygaszony popołudniowym światłem padającym na zadbane i ozdobione tu i ówdzie sosnowe wnętrze. Gdyby tylko nie spore ceny i dziwna niechęć wykidajły do, jak ich nazywał, „zaprzanych uliczników”, byłbyś tu znacznie częstszym gościem. Znałeś lepsze miejsca – o tak, najlepsze jadło dawali zupełnie gdzie indziej, w małym zajeździe tuż przed bramami, gdzie babina, seniorka rodu karczmarzy zawsze dołożyła jeden więcej kluch do polewki miło uśmiechającego się młodziana. A gdy brak gotówki wychudził sakwę, warto było odwiedzić niewielką, krasnoludzką knajpkę, gdzie Bario Muner, emerytowany brygadzista rodem spod Góry Carbon podawał dania mające przypomnieć jego stałym klientom zawartość mahakamskiej michy. Poza niewątpliwie obfitym obiadem, wizyta tam zajmowała twoje kiszki co najmniej na trzy dni, stanowczo redukując potrzebę jedzenia czegokolwiek innego. To jednak był Narakort, więc niezłemu jadłu towarzyszył zarówno skoczny występ minstrela i grupy jego uczniów jak i możliwość popatrzenia sobie na ładne tyłeczki. I cycuszki. Te cudne wypukłości po obu stronach kupieckich córek, zazdrośnie strzeżone, dzikie i nieujarzmione jeszcze. Te szlachetnie urodzone, będące niemym wyzwaniem dla każdego śmiałka. Te najpiękniejsze, skrywane pod cienkimi materiałami albo i to nawet nie, zapraszające, niezdobyte, wabiące, niczym bezbronna owieczka tylko czekająca aż wilk zatopi w niej swoje ostre…
- Napatrzyliście się uże? – niestety, nie byliście tu dla przyjemności, a na pewno nie tylko. Naprzeciw ciebie siedział krępy jegomość, zwrócony plecami do reszty karczmy. Wyprostowawszy się, nie mogłeś wyglądać zza parawanu, choć śliczna blondynka w wydekoltowanej sukni nadal nie przestawała zwracać na siebie uwagę nie tylko oszałamiającą powierzchownością, ale też śmiałym i kokieteryjnym zachowaniem.
- Zapamiętacie? Jeszcze raz spoźrzyjcie, mówię. Złote loki, sarnia pierś, zielona suknia haftowana złotą nicią. Jedna jeno taka w karczmie. – przełknąłeś ślinę. Jedna taka była, taka, że oczy same odwracały się od coraz bardziej zazdrosnych lokalnych konkurentek.
- To ona jest. Pani Ysabel Hoecker. A ten obok niej to Arne Hoecker, jej mąż i mój pracodawca. – krępawy subiekt poprawił grubą wełnianą kurtę, wyszywaną w misterne wzory wokół stójki i na mankietach, o której wiedziałeś, że kosztuje dwakroć tyle ile zarobiłeś w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Podrapawszy się po łysinie ciężką dłonią kontynuował – Ja, subiekt Jeziorski, jestem żywo zainteresowany rodzinnymi stosunkami mojego pracodawcy. Na tyle żywo, że wynajmuję ciebie.
Kolejny rzut oka pozwolił ci ocenić mężulka, którego wcześniej wziąłeś za tresowanego hipopotama. Odziany w jedwabie i futra był niczym kompletne przeciwieństwo małżonki. Niechlujny w zachowaniu, bezpośredni do bólu i nade wszystko nudny, nudny i gruby. Spasiony nierób. Obiad jedli w otoczeniu dwójki młodszych osób, najpewniej wspólników. I o ile Arne otwierał usta tylko, gdy chciał więcej sosu albo by postawić kolejne finansowe ultimatum, Ysabel oczarowała towarzyszy od pierwszej chwili, odwodząc ich myśli od stanowczo coraz mniej intratnego kontraktu. Żona idealna, pomyślałeś. Tylko co robi idealna żona z takim kawałem karkówki?
- Po Waszej minie wnoszę, żeście zdecydowani. Gdy raz powiem szczegóły, nie będzie odwrotu, a gdy puścicie parę z gęby osobiście każę Was powiesić. Wiecie, że mogę. – Twoje oczy powędrowały z tępej twarzy subiekta na mieszek pomiędzy nim a twoją misą – setka orenów teraz, trzysta po robocie. Szlag, suma jak dla wiedźmina. Subiekt zmrużył tylko oczy w oczekiwaniu na Twoją odpowiedź.
„Co ja tu w ogóle robię?” Przemknęło ci przez głowę, gdy przez chwilę myśli powędrowały w surrealistyczne i autoironiczne przestrzenie. Opanowałeś się jednak wystarczająco szybko, by nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Siedziałeś w końcu w Nowym Narakorcie, przy nieźle zastawionym stole, z dzbankiem niezłego wina przed sobą i miską omastnej kaszy z pokaźnym kawałkiem pieczonej gęsi zanurzonej w gęstym, złocistym sosie. Karczma była zaprzeczeniem tego, do czego przywykłeś mieszkając w Wyzimie. Nowy Narakort był jak zawsze pełen ludzi, wypełnionym śmiechem, pobrzękiwaniem orenów i grosiwa, zaduszony potem kupców i perfumami ich towarzyszek, przygaszony popołudniowym światłem padającym na zadbane i ozdobione tu i ówdzie sosnowe wnętrze. Gdyby tylko nie spore ceny i dziwna niechęć wykidajły do, jak ich nazywał, „zaprzanych uliczników”, byłbyś tu znacznie częstszym gościem. Znałeś lepsze miejsca – o tak, najlepsze jadło dawali zupełnie gdzie indziej, w małym zajeździe tuż przed bramami, gdzie babina, seniorka rodu karczmarzy zawsze dołożyła jeden więcej kluch do polewki miło uśmiechającego się młodziana. A gdy brak gotówki wychudził sakwę, warto było odwiedzić niewielką, krasnoludzką knajpkę, gdzie Bario Muner, emerytowany brygadzista rodem spod Góry Carbon podawał dania mające przypomnieć jego stałym klientom zawartość mahakamskiej michy. Poza niewątpliwie obfitym obiadem, wizyta tam zajmowała twoje kiszki co najmniej na trzy dni, stanowczo redukując potrzebę jedzenia czegokolwiek innego. To jednak był Narakort, więc niezłemu jadłu towarzyszył zarówno skoczny występ minstrela i grupy jego uczniów jak i możliwość popatrzenia sobie na ładne tyłeczki. I cycuszki. Te cudne wypukłości po obu stronach kupieckich córek, zazdrośnie strzeżone, dzikie i nieujarzmione jeszcze. Te szlachetnie urodzone, będące niemym wyzwaniem dla każdego śmiałka. Te najpiękniejsze, skrywane pod cienkimi materiałami albo i to nawet nie, zapraszające, niezdobyte, wabiące, niczym bezbronna owieczka tylko czekająca aż wilk zatopi w niej swoje ostre…
- Napatrzyliście się uże? – niestety, nie byliście tu dla przyjemności, a na pewno nie tylko. Naprzeciw ciebie siedział krępy jegomość, zwrócony plecami do reszty karczmy. Wyprostowawszy się, nie mogłeś wyglądać zza parawanu, choć śliczna blondynka w wydekoltowanej sukni nadal nie przestawała zwracać na siebie uwagę nie tylko oszałamiającą powierzchownością, ale też śmiałym i kokieteryjnym zachowaniem.
- Zapamiętacie? Jeszcze raz spoźrzyjcie, mówię. Złote loki, sarnia pierś, zielona suknia haftowana złotą nicią. Jedna jeno taka w karczmie. – przełknąłeś ślinę. Jedna taka była, taka, że oczy same odwracały się od coraz bardziej zazdrosnych lokalnych konkurentek.
- To ona jest. Pani Ysabel Hoecker. A ten obok niej to Arne Hoecker, jej mąż i mój pracodawca. – krępawy subiekt poprawił grubą wełnianą kurtę, wyszywaną w misterne wzory wokół stójki i na mankietach, o której wiedziałeś, że kosztuje dwakroć tyle ile zarobiłeś w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Podrapawszy się po łysinie ciężką dłonią kontynuował – Ja, subiekt Jeziorski, jestem żywo zainteresowany rodzinnymi stosunkami mojego pracodawcy. Na tyle żywo, że wynajmuję ciebie.
Kolejny rzut oka pozwolił ci ocenić mężulka, którego wcześniej wziąłeś za tresowanego hipopotama. Odziany w jedwabie i futra był niczym kompletne przeciwieństwo małżonki. Niechlujny w zachowaniu, bezpośredni do bólu i nade wszystko nudny, nudny i gruby. Spasiony nierób. Obiad jedli w otoczeniu dwójki młodszych osób, najpewniej wspólników. I o ile Arne otwierał usta tylko, gdy chciał więcej sosu albo by postawić kolejne finansowe ultimatum, Ysabel oczarowała towarzyszy od pierwszej chwili, odwodząc ich myśli od stanowczo coraz mniej intratnego kontraktu. Żona idealna, pomyślałeś. Tylko co robi idealna żona z takim kawałem karkówki?
- Po Waszej minie wnoszę, żeście zdecydowani. Gdy raz powiem szczegóły, nie będzie odwrotu, a gdy puścicie parę z gęby osobiście każę Was powiesić. Wiecie, że mogę. – Twoje oczy powędrowały z tępej twarzy subiekta na mieszek pomiędzy nim a twoją misą – setka orenów teraz, trzysta po robocie. Szlag, suma jak dla wiedźmina. Subiekt zmrużył tylko oczy w oczekiwaniu na Twoją odpowiedź.