Pierwszą przeczytaną powieścią Johna Brunnera byłem trochę rozczarowany. „Na fali szoku” okazało się średnią pozycją, chyba niegodną przynależności do elitarnego grona Artefaktów. Postanowiłem dać jednak jeszcze jedną szansę autorowi – kiedy na księgarnianych półkach pojawiło się „Ślepe stado”, nie wahałem się ani chwili. Czy słusznie?
Wizja świata przedstawiona przez Brunnera prezentuje się przerażająco i antyutopijnie. Z nieba zasnutego ciężkimi chmurami pada kwaśny deszcz, zabójczy dla ludzi i środowiska naturalnego. Chodzenie po ulicach bez maski tlenowej grozi śmiercią, niebezpieczeństwa czyhają nawet w wodzie z kranu, zaś Morze Śródziemne przypomina najbardziej wielki zbiornik trujących wyziewów. Niektórzy obywatele powoli dostrzegają tragizm sytuacji i próbują walczyć z władzami, w ich mniemaniu odpowiedzialnymi za obecny stan rzeczy. Nazywają się "trainistami", od nazwiska samozwańczego przywódcy, Austina Traina. Problem w tym, że prawdziwego Traina mało kto kiedykolwiek widział, po okolicach zaś krąży mnóstwo jego sobowtórów.