Z miłą chęcią podsunę tutaj dwa przykłady z dziedziny sztuki filmowej- film o - mogłoby się zdawać - wszystko mówiącym tytule "Cthulhu" Dana Gildarka z 2007 roku. Film w całości utrzymany w atmosferze europejskiego dramatu obyczajowego, opowiada przede wszystkim historię młodego profesora historii mieszkającego w stanie Oregon, który przyjeżdża do rodzinnego miasta by uregulować formalności związane ze spadkiem po niedawno zmarłej matce. Z czasem widz dowiaduje się, że nasz bohater z miłą chęcią opuścił rodzinne miasto ze względu na swój homoseksualizm, który utrudniał mu życie w małej, prowincjonalnej społeczności. Wszystko to brzmi mniej więcej jak połowa filmów które w najlepszym razie trafiają na prezentację festiwalu sundance w kategorii "dramat obyczajowy". I właśnie dlatego, "Cthulhu" z powodzeniem wywołuje prawdziwe poczucie niepokoju w momencie, w którym okazuje się, że za fasadą schludnie skrojonej historyjki o wrażliwym intelektualiście jakby zaczyna pękać skorupka pozorów i otwiera się na środki z minuty na minutę coraz wyraźniej sugerujące zupełnie inny gatunek filmowy. Choć tytuł zdaje się na wstępie mówić o czym jest film, to po pierwszej pół godzinie seansu zapominamy o tym jak się nazywa historja którą sobie odpaliliśmy- co okazuje się być sprytnie rozegranym zamysłem twórcy.
Drugi przykład który uważam, że oddaje to co chcę powiedzieć, to telewizyjny serial HBO z zeszłego roku "True Detective" Nica Pizzolatto. Pomijając absolutny geniusz z jakim wspaniała obsada stworzyła swoje postaci uwagę zwraca tak jak w filmie Dana Gildarka przepyszny synkretyzm gatunkowy. Powoli rozkręcająca się historia, która w większości rozgrywa się jedynie poprzez dialogi, nie tyle mówi nam o nadprzyrodzonych siłach zła, mieszkających na bagnach głębokiego i wciąż trochę dzikiego południa stanów zjednoczonych, ile zaprasza nas do tańca, pomiędzy szaleństwem detektywa Rusta Cohle'a a tajemniczą sektą najprawdopodobniej odpowiedzialną za serię brutalnych morderstw na kobetach... Widz ciągle nie wie, kiedy niepokojące obrazy jawiące się głównemu bochaterowi są jego majakami wywołanymi brutalną historią służby w policji a na ile są realnym namacalnym złem...
Rzecz w tym, że do końca nie wiemy i chyba do końca wiedzieć nie chcemy, ponieważ o ile instynktownie zawsze dążymy do poznania racjonalnych odpowiedzi na pytania które wywołują charakterystyczny skurcz żołądka, o tyle wiemy, że odpowiedź jakakolwiek by nie była- zawsze nas po prostu rozczaruje. Psychopatyczny szaleniec podający się za diabła zawsze wyda nam się przyziemny, a duch zmarłego lokaja zawsze będzie trywialną odpowiedzią. Jak odnieść te wnioski do rpg? Moim skromnym zdaniem najwspanialsza rzeź miejsce ma wtedy, kiedy jest niespodziana. przygotuj gracza na klasyczny slasher, poprowadź początek kampanii tak, by myślał, że czeka go łatwe i przyjemne wycinanie expa.... i wsadź do pustego pokoju ze zgaszonym światłem, w którym... nic się nie dzieje. Zasada działania tej zabawy jak mniemam od początku tak naprawdę się nie zmienia- "Najstarszym i najsilniejszym uczuciem znanym ludzkości jest strach, a najstarszym i najsilniejszym rodzajem strachu jest strach przed nieznanym" rzekł klasyk, czasy się zmieniają i środki się starzeją, ale gdyby lovecraft urodził się dzisiaj szanse na sukces wciąż miałby całkiem sporą- rozumiał podstawową zasadę gry w horror.