To opowiadanie osadzone jest w świecie znanym z serii gier The Elder Scrolls, ale wydaje mi się, że znajomość uniwersum nie jest absolutnie konieczna by móc zrozumieć tekst . Jest bowiem osadzony w odległej, mitologicznej przeszłości, obraca się zaś wokół tematów, które prawie w ogóle w grach się nie pojawiają.
Pszczoły zdawały się poruszać z precyzją ayleidzkich zegarów.
Tysiące malutkich owadów przelatywało nad głową dziecka w tę i z powrotem, wszystkie podobne do siebie, w żółte i czarne paski, z wielkimi oczami i przezroczystymi skrzydełkami. Siadały na tysiącach kolorowych kwiatów zdobiących szklarnię, po czym zabierały się do pracy przebierając zniecierpliwionymi odnóżami. Żadna nie wchodziła drugiej w paradę, wszystkie znały swoje miejsce i zadanie, ich zmysłów nie zakłócało ani hałaśliwe bzyczenie, ani feeria barw, ani nawet odgłosy dobiegające z piętra powyżej. Czasem jedna z pszczół siadała na wyciągniętych wysoko rączkach, obchodziła uważnie grube palce, wąchała i oglądała to dziwne stworzenie, które zapuściło się do królestwa wielu tuzinów pszczelich królowych.
Chłopiec wierzył, że pszczoła uśmiecha się do niego na swój pszczeli sposób, tak jak on zawsze głośno śmiał się do każdej z nich.
- Żadna pszczoła cię nie użądli – powiedział kiedyś łagodnym, miękkim jak aksamit głosem Lalaioral. – Nie przeszkadzaj im jednak za bardzo. Są bardzo zajęte czynieniem świata piękniejszym.
Wszyscy zawsze mówili, że jest nadzwyczaj mądry jak na swoje zaledwie pięć lat. Myśleli, że ich nie słyszy, że nie słyszy wymienianych ukradkowym szeptem uwag ani nie widzi rzucanych z cienia spojrzeń. On jednak słyszał i widział. Rozumiał. Czy może naprawdę był tak mądry? Chłopiec rzadko się nad tym zastanawiał.
A już na pewno nie w krainie pszczół.
Zawsze je kochał, uwielbiał. Były małe, ładne i puchate, nigdy nie atakowały i zawsze obrzucały mądrym spojrzeniem dużych, czarnych oczu. Takie spokojne i pracowite, no i pracowały w ładny, uspokajający sposób. Czasem chłopiec denerwował się na swoich opiekunów – jak zresztą mogło być inaczej, skoro duzi ludzie tak mało rozumieli? – po czym przestawał, gdy tylko zaprowadzono go do pszczół.
Poza pszczołami były tu też jednak kwiaty, tysiące kwiatów, zielonych, czerwonych, niebieskich, purpurowych. Mówili dziecku, że rosną tutaj, dzięki troskliwej opiece i skromnym zaklęciom, wszystkie kwiaty ze wszystkich zakątków znanego świata… i nie tylko. Na początku chłopiec w to nie wierzył, ale któregoś razu, wymknąwszy się ciemną nocą ze swojej komnaty i przemykając koło chrapiących ciężko, na wpół odzianych strażników, potknął się o małego geniusza. Przynajmniej tak potem istotę nazwał Lalaioral, a Lalaioral zawsze mówił prawdę. Geniusz siedział, a może stał, a może leżał, w przejściu między dwoma rzędami wysokich, jadeitowych donic w których rosły palmowe rośliny z dalekiego południa, które chłopiec bardzo lubił. Człapał niezgrabnie z szeroko otwartą buzią, w ciemności rozświetlanej tylko delikatnym, obcym światłem fluorescencyjnych roślin głębinowych hodowanych w płytkich sadzawkach. Cisza była przytłaczająca i niespodziewana. Gdzie niegdyś kłębiły się roje pszczół, tam teraz przestrzeń była pusta. Pszczoły też chyba śpią, pomyślał wtedy chłopiec, wpatrując się w łukowe sklepienie siedem czy osiem metrów nad rzeźbioną posadzką. Wysokie, wspinające się wzdłuż kolumn ule pogrążone w milczeniu przypominały całą resztę domostwa, tylko co jakiś czas przechadzający się intruz w milczącym królestwie pszczół obracał głowę w nadziei wypatrzenia pszczoły, bo zdało mu się, że usłyszał odległe, samotne bzyczenie w którymś krańcu szklarni. Kiedy któryś raz się tak obrócił poczuł, jak o jego kolano coś się ociera, chłopiec stłumił okrzyk strachu po czym przewrócił się ciężko uderzając o donicę.
- Nie jesteś zbyt zgrabny, prawda?
Intruz poderwał się, ignorując ból w boku i podchodzące do oczu łzy – podobno Ojciec mówił, że płaczą tylko dziewczynki i elfy, a on nie był dziewczynką ani elfem – po czym obrócił głowę.
Geniusz lewitował niewysoko nad ziemią. Długie, wężowate ciało zdawało się pływać i przelewać w powietrzu pomiędzy złotymi obręczami nie szerszymi niż nadgarstek chłopca. Istota zdawała się nie mieć głowy ani oczu, ani kończyn, wisiała jednak w powietrzu a chłopiec miał nieodparte wrażenie, że w jakiś sposób się w niego wpatruje. Upiorne, błękitne światło rzucane przez mgliste, rozmywające się na granicy wzroku ciało geniusza tańczyło na jadeitowych powierzchniach wysokich donic, odbijało się od żłobień w czarnych i szarych płytach posadzki.
- Co tu robisz, mały śmiertelny?
Głos geniusza nie był ani męski ani żeński.
Chłopiec zasłonił dłonią usta i cofnął się, gdy nagle, bez widocznego ruchu, istota znalazła się tuż przed nim.
Oczy bez powiek pływały w energetycznym, rozedrganym ciele geniusza, wszystkie widmowe spojrzenia wijącego się kształtu utkwione w dziecku.
- Ja… przyszedłem oglądać pszczoły – wyszeptał mały intruz po dłuższej chwili.
Nie mógł oderwać wzroku od dziwnego bytu, który napełniał go fascynacją i strachem.
- Pszczoły śpią, dziecko.
- Chcę zobaczyć je teraz.
Odległy dźwięk na skrajach słuchu, a jednak chłopiec był przekonany, że tylko on go usłyszał. Śmiech?
- Opiekuję się albinopirynimami, tylko je znam, tylko je potrafię zbudzić, pszczoły mnie nie widzą ani nie słuchają. Nie mogę ci pomóc. Idź stąd.
W mniej niż mgnieniu oka geniusz był już gdzie indziej, płynąc w powietrzu jak w wodzie w stronę bijących miękkim światłem sadzawek. Chłopiec zorientował się, że ma szeroko otwartą buzię i uniesione uszy, natychmiast przyklepał je do zmierzwionej czupryny, wyprostował się, poprawił spodenki, po czym ruszył zdecydowanym krokiem za geniuszem.
- Chcę zobaczyć pszczoły! – powtórzył z naciskiem, bojąc się jednak zrównać z istotą. – Chcę zobaczyć twoje kwiaty! – dodał, gdy ta nie odpowiedziała.
- Pójdź więc za mną – powiedział w głowie dziecka geniusz, od czasu do czasu znikając i pojawiając się bez ostrzeżenia kilka kroków dalej, tak jakby normalne przemieszczanie się po świecie było zbyt trudne.
Geniusz pokazał mu tamtej nocy rosnące w sadzawce rośliny i pnącza, ich mały, zamknięty pod powierzchnią mętnej wody świat. Małe, ślepe rybki pływające w większych sadzawkach tylko po to, by umrzeć, zjedzone przez mięsożerne rośliny których ogromne, rozłożyste kwiaty emanujące pomarańczowym światłem wystawały tylko nieco ponad taflę wody. Czasem do przechadzających się po szklarni chłopca i geniusza podlatywały inne istoty, dziecko rzadko je spostrzegało, a one szybko znów ulatniały się, tracąc zainteresowanie. Chłopiec dowiedział się wielu rzeczy o wielu sprawach z wielu różnych światów, z których pochodziły rośliny, ale większość z nich następnego ranka już nie pamiętał. Wycieczka zresztą nie trwała długo. Niedługo, a czas mijał w towarzystwie błękitnego geniusza bardzo szybko, rozległy się hałaśliwe kroki na korytarzu.
- Cicho, pszczoły śpią! – mówił nerwowym szeptem chłopiec gdy unosiły go w górę silne, spocone ze strachu dłonie strażników. On sam machał uśmiechnięty geniuszowi na pożegnanie, i zdawało mu się, że istota wpatruje się w niego bez najmniejszego odgłosu, a jednak z życzliwością.
Chłopiec nigdy nie wrócił nocą do szklarni, nigdy już drzwi jego komnaty sypialnej nie były otwarte, a strażników nigdy potem nie zobaczył.
- Zamyśliłeś się?
Chłopiec drgnął w wysokim, bogato rzeźbionym fotelu. Pszczoła wyczuła poruszenie i natychmiast odleciała, bzycząc jakby smutno, w stronę swoich ciężko pracujących sióstr.
- Tak – mruknął.
Gdzieś z góry dobiegały dźwięki potężnych uderzeń, szurania, jęki.
- O czym?
Lalaioral położył na odsłoniętym ramieniu chłopca dłoń w rękawiczce. Rękawiczki Lalaiorala, uszyte z kreciej skórki, były miękkie, tak jak jego głos i uśmiech. Tylko długa twarz Lalaiorala była wyraźna, jakby rzeźbiona zbyt ostrym dłutem. Wysoki elf nachylił się do chłopca i rozciągnął wąskie usta w znajomym, uprzejmym, zmęczonym uśmiechu.
- O moim geniuszu – powiedział chłopiec. Lalaioral zawsze pytał o czym myślał, tak jakby zawsze musiał o czymś myśleć, bezustannie.
- To nie twój geniusz – duże, purpurowe oczy elfa rozbłysły rozbawieniem. Chłopiec poczuł, że robi mu się cieplej, że zaraz się zdenerwuje nawet pomimo tylu miłych pszczół dookoła. Czemu tak często się z niego śmiali? – To świątynny geniusz. Opiekuje się trudnymi okazami.
- Opowiadał mi o albinimypach.
- Albinopirynimamach – poprawił chłopca Lalaioral. – Fascynujące rośliny, doprawdy… Pamiętam, że nadzorowałem ich rozsadzanie w tej części szklarni. Są bardzo skutecznym lekarstwem przeciwko problemom żołądkowym, przydają się też przy uprawianiu magii, ze względu na ich pochodzenie i nasycenie czystą maną…
Lalaioral wierzył, że ciągle trzeba się uczyć. Uczyć, uczyć i uczyć, że nauka nigdy się nie kończy. Dlaczego?, pomyślał chłopiec obserwując pszczoły.
Wtem poderwał się z krzesełka, słysząc zduszony, stłumiony przez skałę i przestrzeń, a nadal głośny krzyk. Nauczył się go rozpoznawać.
- Chłopcze, poczekaj – rzucił za dzieckiem elf bez większego przekonania, jednocześnie dając znak dłonią strażnikom, by ci przepuścili biegnącego ku drzwiom tej części chłopca. Był przyzwyczajony do takich zachowań, jak zresztą mogłoby być inaczej, skoro powtarzały się co kilka dni… Poprawił nieco powłóczystą szatę, założył ręce za plecami i ruszył za dzieckiem, które zdążyło wybiec ze szklarni i co chwila potykając się zmierzało pomiędzy kolejnymi ścianami szkła w stronę schodów.
- Chłopcze! Zatrzymaj się! – zawołał Lalaioral. To nic nie da, pomyślał nic nie rzekłszy, po czym westchnął smutno sam do siebie, wciąż powoli podążając za pędzącym dzieckiem.
- Belharza! – krzyknął elf jeszcze raz za chłopcem, który właśnie dopadł schodów.
Biegło się Belharzie i wspinało na wysokie stopnie z trudem. Ciosane pod ayleidzkie, długie nogi, były słabo przystosowane dla dziecka. Zwłaszcza, że to miało kopytka zamiast stóp. Z wysiłkiem odmalowanym na okrągłej, brązowej, byczej buzi pokonywał kolejne piętra, czasem bardziej skacząc niż chodząc, drapał się po krótkich rogach wyrastających z wysokiego czoła. Odgłosy dobiegające z góry umilkły, jak zawsze w tej sytuacji, i Belharza wiedział, że musi się spieszyć. Kiedyś przecież zdąży.
- Co… - odezwał się tylko zdziwiony gwardzista o pokrytej tatuażami twarzy, gdy tuż obok niego przebiegł mały pół chłopczyk pół byk. Wiódł za nim wzrokiem, gdy chłopiec dopadł potężnych, spiżowych wrót pokrytych misternymi rzeźbieniami i kolorowymi mozaikami. Belharza wiedział jak pchnąć ciężkie wrota tak, by otwarły się bez problemu.
Wpadł do gigantycznej, okrągłej komnaty na samym szczycie Domu Przodków, czy też Wieży-z-Białego-Złota, jak nazywali ją ludzie. Wielkie pomieszczenie przepełnione było zapachem mokrego piżma i ludzkiego potu, pełne ciężkich futer, dywanów, sof, łóżek i niskich stolików, rozklekotanych, starych zegarów i mechanizmów kryształowych, roślin o rozłożystych, mięsistych liściach. Wypolerowane lustra odbijały światło wysoko stojącego słońca, a wiatr dmący pomiędzy szeroko otwartymi drzwiami balkonów rozwiewał kędzierzawe, gęste włosy chłopca, na którego padał potężny cień stojącej na jednym z balkonów postaci.
- Tato! – krzyknął rozpaczliwie Belharza, po czym puścił się biegiem w stronę otwartych drzwi. Tylko niejasny zarys majestatycznej sylwetki na balkonie przesłaniał oślepiające słońce, chłopiec zmrużył oczy.
Na krótką chwilę całe pomieszczenie pogrążyło się w cieniu, po czym Belharza usłyszał bicie skrzydeł.
- Tato! – zawołał raz jeszcze ocierając w biegu łzy płynące po policzkach. – Nie!
Przez tylko mgnienie oka Belharzie wydawało się, że bicie skrzydeł ustało na czas krótszy niż uderzenie serca, po czym wzmogło się. Sylwetka poderwała się z balkonu i w mniej niż chwilę zniknęła.
- Nie!
Belharza padł na kolana, po czym usiadł bezradnie. Nie chciał płakać a być dzielny, tak jak mówił Ojciec… którego nigdy nie poznał. Czasem tylko widział go na tle błękitnego nieba, figurę w przestworzach, wielkie skrzydła i długie, zakręcone, pokryte runami rogi, kopyta twarde jak skała, gęsta sierść.
- Synku…
Chłopiec wstał powoli, odwrócił się w stronę łoża stojącego dokładnie w centrum komnaty, na wysokim podwyższeniu. Pościele pokryte były krwią, sierścią, piórami i nasieniem, zaś na miękkich poduszkach leżała kobieta. Tak drobna na potężnym posłaniu, uśmiechała się teraz słabo w stronę Belharzy i wyciągała rozedrganą rękę w jego stronę. Chłopiec ruszył w stronę łóżka.
- Mamo… - powiedział, tłumiąc płacz, wspinając się na wysokie stopnie dawnego ayleidzkiego ołtarza, po czym wchodząc na miękką, mokrą pościel.
Alessia na wpół leżała na wpół siedziała na czerwonych i beżowych poduszkach, z jedynie krwistoczerwonym rubinem na szyi jako odzieniem. Wielki, wzdęty brzuch lśnił od potu, podobnie duże piersi o sterczących, niemal czarnych sutkach. Brązowa skóra barwy mosiądzu i czarne, gęste włosy pokryte były tu i ówdzie gorącym, parującym nasieniem, które pokrywało też dużo obficiej szeroko rozłożone uda i wypływało wraz z krwią z miejsca pomiędzy nimi. Wszędzie dookoła unosił się zapach boskiego przymierza, którego pierwszym owocem był zbliżający się powoli do matki Belharza.
- Już, już… - szeptała do syna Periff, królowa Alessia, gdy ten w końcu przyczołgał się do niej i wtulił w miękkie ramię, małą rączką szukając piersi. Łapanie ich i ściskanie zawsze przynosiło mu spokój. – Przywitaj się z rodzeństwem… - mówiła, kładąc drugą dłoń pierworodnego na swoim brzuchu.
Belharza szeroko otwartymi oczami pełnymi łez patrzył gdzieś w bok.
Komnata była nienaturalnie cicha. Tylko dalekie śpiewy ptaków i powoli zbliżające się kroki Lalaiorala towarzyszyły leżącym na łożu matce i dziecku.
- Czemu tata mnie nie chce… - powiedział łamiącym się głosem Belharza. Nauczył się nie płakać, choć bardzo chciał.
Jego matka spokojnymi, miarowymi ruchami gładziła zmierzwioną czuprynę synka. Oblizała pełne wargi i zamknęła okrągłe, brązowe oczy. Odetchnęła spokojnie, próbując się uspokoić. Nadal czuła w środku natarczywe, potężne pchnięcia, które przed chwilą wycisnęły z niej oddech.
- Kiedyś będziesz królem – powiedziała, starając się za dużo nie myśleć, jak zwykle w tych sytuacjach. – Kiedyś będziesz królem wszystkiego pod niebem. Nie możesz być smutny.
Moja mama jest jak królowa pszczół, myślał czasem mały Belharza. Odwrócił wzrok wbity wcześniej w zasłaną bordowymi i brązowymi dywanami podłogę, spojrzał na spoczywający między piersiami matki amulet. Czerwony klejnot królów chwały, z którego czasem dobywały się ciche szepty potężnych, smoczych głosów, większych niż gwiazdy na niebie i starszych niż wszystkie morza, głębszych niż pustki niebios.
Belharza o nie nie dbał. Od Tronu Strzaskanych Królestw wolał odpowiedzi.
Czuł się bardzo samotny.
Dziesięć tysięcy płonących strzał przemknęło nisko pod ciasno stłoczonymi, czarnymi jak smoła chmurami. Większość zgasła niemal od razu smagana strugami deszczu, reszta rozpadła się w pył w zderzeniu z magiczną barierą otaczającą kłębiących się w luźnych formacjach wojowników pod dumnymi, karmazynowymi sztandarami. Kolejny piorun uderzył w wysoką wieżę otoczonej potrójnymi murami cytadeli, z której okien biło upiorne, błękitne światło, rzucając blask na mlecznobiałe zabudowania wspinającego się w górę wapiennego wzgórza miasta. Grzmot zagłuszył krzyki, powarkiwania, wrzaski i przekleństwa dobiegające spośród oblegających.
- Jeśli jest jedna rzecz, o której zdążyłem się nauczyć – mruknął Ajötia. – To na pewno jest nią przebiegłość elfów. Dlaczego to robią? Wiedzą, że nic nie zdziałają.
- Odwracają naszą uwagę – odpowiedział zasiadający na wysokim tronie Belharza.
Namiot następcy tronu był suchy jak gdyby na zewnątrz nie szalała wściekła wichura. Nie do pomyślenia, by syn królowej miał moknąć w deszczu jak jego żołnierze.
- Na szczęście długo to już nie potrwa, bracie. Zmiażdżymy ich przed północą.
Potężna, rozpościerająca się na wysokim wzgórzu, zbudowana z białego marmuru, kredy i wapnia cytadela Weyliichit majaczyła groźnie przed nimi. Między położonym na skraju gęstej puszczy obozem Belharzy a pierwszym z murów miasta rozciągała się płaska, niegdyś uprawna, równina, miejsce nasiąknięte krwią tysięcy, którzy legli w boju ledwie kilka nocy temu. Bardzo wielu poległo w decydującym starciu, gdy siły Belharzy ostatecznie zepchnęły armię króla-czarownika Weyliichit do jego starożytnego siedliska.
- Na nic się Nevenoemu nie zda jego burza – dodał Hjalarmurf, nordycki generał i przedstawiciel wysokiego króla Vragego.
- Nie bądź tego taki pewny – Belharza, jak od dłuższego czasu, wbijał wzrok w rozświetloną wieżę, raz po raz przyjmującą na siebie uderzenia błyskawic.
Nie licząc czarów światła, ognisk rozpalonych pośród żołnierzy na równinie i na murach, szalejących piorunów i martwego blasku rzucanego przez cytadelę króla-czarownika, wszystko pogrążone było w mętnej ciemności. Skłębione chmury walczyły ze sobą i rozdzierały się w dzikim, wywołanym potężną magią szale, zrzucając na dolinę i walczących całe jeziora wody. Oczekujący na dalszy rozwój wydarzeń wojownicy Belharzy musieli teraz już brodzić po kostki w błocie. Musiała zbliżać się dziesiąta godzina po południu, a świat pogrążony był w najczarniejszej nocy.
- Jakie wieści od saperów? – Belharza zwrócił się w stronę stojącego po jego prawej stronie Lalaiorala. Elf patrzył smutnym wzrokiem na majestat Weyliichit, zapewne starając się uspokoić wzburzoną, ayleidzką krew. Po drugiej stronie murów modlili się przecież teraz do wszystkich duchów i przodków jego właśni pobratymcy.
- Żadnych, mój panie – Lalaioral uśmiechnął się przepraszająco. – Najpewniej zostali odkryci. Wysłałem kilka oddziałów do tuneli, poleciłem też czarownikom odprawić rytuały pieczętujące, pomoc atronachów ziemi powinna się przydać.
Hjalarmurf splunął niedyskretnie, cofnął się jednak kilka kroków w głąb namiotu gdy tylko spoczęło na nim karcące spojrzenie Ajötiego. Młodszy brat Belharzy wyrósł na potężnego moritaura, wyższego od następcy tronu niemal o głowę. Białe, grube rogi wiły się wysoko, obwieszone dzwoneczkami i rżnięte w magiczne runy których wzory pokrywały się z misternymi tatuażami spowijającymi umięśnione ciało. Nord był wielkim wojownikiem i olbrzymem pośród ludzi, ale wobec jednego z Synów Byka zdawał się ledwo dzieckiem.
- Działa solarne powinny być już rozgrzane – Caranuach zbliżył się do tronu Belharzy i położył dłoń na rzeźbionym oparciu. – Powinniśmy zaatakować. Teraz.
- Uhrizen nie przysłał wieści – przypomniał Albalikowi Belharza, poprawiając się na niewygodnym siedzisku. Pomimo najlepszych starań rzeźbiarzy, tron był przystosowany jednak do nieco bardziej... ludzkiej sylwetki.
Caranuach pokręcił głową, poprawiając opadające na czoło, gęste loki.
- Otoczenie miasta nic nam teraz nie da, Nevenoe się go spodziewał, wie też, że główne siły przegrupowaliśmy tutaj. Iluzja go nie zwiedzie.
- Czary...
- Nic nie dadzą. – przerwał Lalaioralowi Albalik, uśmiechając się. – Zapominasz, z kim mamy do czynienia.
- Albalik ma rację. – Hjalarmurf ponownie zbliżył się do tronu, stając tuż obok milczącego Ajötiego. – Nevenoe jest Ayleidem. Myśli jak elf. Nie będzie spodziewał się, że po prostu weźmiemy szturmem jego fortyfikacje. Spodziewa się za to podstępu. Nasi saperzy są pewnie straceni, czarownicy Nevenoego na pewno szukali podkopów już od poranka. Mamy przewagę siły, ale czas gra na naszą niekorzyść. Nie wiemy co szykuje dla nas czarnoksiężnik, ale to nie może być nic dobrego.
Błyskawica jasna jak słońce trzasnęła w iglicę cytadeli, zaś potężny grzmot przetoczył się po lesie i strącił wiadra wody z szerokich liści gęsto rosnących drzew, jak gdyby na potwierdzenie słów Norda.
Belharza westchnął ciężko. Przepraszam, matko, pomyślał ze zmęczeniem. Jego generałowie mieli rację, zaś milczenie i wahanie Lalaiorala młody moritaur bez problemu utożsamił z jego nadmierną troską o życie żołnierzy. Troską, którą podzielała i sama królowa wszystkich rzek, Alessia.
- Wznieście sztandary – powiedział, podnosząc się i natychmiast wznosząc wysoko ponad wszystkich zgromadzonych z wyjątkiem brata. Okute czarną stalą kopyto trzasnęło o drewno, gdy Belharza zszedł z tronu i rozprostował potężne ramiona, napinając twarde jak żelazne powrozy mięśnie. – Zaatakujemy od trzech stron. Uhrizen być może do nas dołączy, domykając oblężenie.
Moritaur podszedł do stojącego kilka kroków dalej stołu, na którym rozciągnięto mapę terenu. Miasto o kształcie łzy, wijące się wzdłuż rzeki bijącej z wapniowego wzgórza, zajmowało większą część szczegółowego rysunku. Cały schemat zastawiony był figurkami i tabliczkami reprezentującymi poszczególne oddziały. Belharza zagarnął trzecią część znaczników na dole mapy, po czym przesunął je w lewo.
- Nordowie wraz z częścią naszych wezmą szturmem port – Belharza skinął na Hjalarmurfa, który patrzył na mapę spod krzaczastych brwi. Nord nosił potężną, splątaną w trzy warkocze brodę zdobioną złotymi obręczami i ozdobami, na plecach nosił dwa topory wojenne a przy pasie młot. Był jednym z najstarszych przyjaciół króla Vragego, utalentowanym wojownikiem i nieco zbyt pochopnym w walce taktykiem. – Działa rozbiją mury tutaj… i tutaj… Opanujecie barki i przegrupujecie się w pobliżu ujść głównych ulic, wykorzystamy węzły telluryczne ósmy, dziewiąty, dziesiąty i szesnasty by otworzyć stabilne portale dla posiłków.
- Węzły będą chronione – wtrącił Lalaioral, nachylając się nad stołem. – Mogą też zdestabilizować siatkę magiczną oraz uszkodzić działa, jeśli skanalizujemy manę w portalach.
- Dlatego to będą jedyne, które otworzymy. Dlatego też ruszysz razem z lewą flanką – Belharza uśmiechnął się lekko do elfa, który tylko skinął głową. – Wyślemy tam też drugą część czarowników i szamanów. To ryzyko, na które możemy sobie pozwolić.
- Nie jestem pewny – powiedział Ajötia. – Ayleidzi z pewnością mają w odwodzie jeszcze wielu niewygasłych.
- My też mamy swoje rytuały i swoje czary na podorędziu, bracie, auroranami się nie przejmuj, damy sobie z nimi radę. Skoro już się odezwałeś, to na pewno chętnie poprowadzisz uderzenie z prawej. Weźmiesz trzecią część naszych sił i dział wedle potrzeby, tam też rzucimy najsilniejsze iluzje, niech choć przez chwilę myślą, że chcemy uderzyć frontalnie na przedzamcze cytadeli.
- A nie uderzymy? – zapytał młodszy z moritaurów.
- Nie. Weźmiemy miasto szturmem tak jak gdyby Nevenoe nie szykował nam jakiejś magicznej apokalipsy. Przebiegli czy nie, Ayleidzi na pewno strzegą głównie cytadeli, jeśli król ma wobec nas jakieś plany, z pewnością nie dopuści ryzyka przerwania swoich klątw. Środek poprowadzę ja. Rozbijemy główną bramę z Caranuachem i Kinevre.
- Pełen szturm – odezwał się Albalik, lekko kręcąc głową. – To będzie rzeź.
Belharza wyprostował się, spoglądając na stół, na dziesiątki kolorowych, bezimiennych figurek.
- Tak. To będzie rzeź.
Następcę tronu przeszedł dreszcz podniecenia, którego bardzo nie chciał tym razem stłumić.
Nedowie, Nordowie, Colovianie, Albalikowie, Kothringi, Hegatyjczycy, Keptu. Ludzie wszelkich języków, ludów i plemion, o twarzach skrytych za kolorowymi maskami, pokrytych wojennymi barwami, wytatuowanych i zarośniętych, wszyscy padali najpierw na kolana, a potem, wyciągając ręce, na twarz, gdy pośród nich przechadzał się potężny Syn Byka. Belharza, z kapłanem po lewej stronie i Lalaioralem po prawej, zmierzał powoli w stronę obozu inżynieryjnego skrytego pod niskim, prowizorycznym parawanem. Deszcz bębnił intensywnie o barierę rozciągniętą nad wojskiem. Powietrze przepełniał swąd niemytych ciał, potu, moczu i strachu, przemieszany z wilgotną wonią błota i odległym, dziwnym zapachem zawsze przepełniającym ayleidzkie miasta. Tysiąc narzeczy mieszało się ze sobą oraz z setką innych odgłosów pola walki. Belharza wiedział, że stąpa po przykrytych mułem zwłokach, trupach pokonanych i poległych w niedawnej bitwie. Miał na sobie ciężkie, ceremonialne szaty, dzwoneczki na jego rogach podzwaniały z każdym krokiem, a intensywny, gryzący zapach kadzidła, którym gorliwie machał zawodzący modlitwy kapłan nieco łagodził doświadczenie przebywania pośród poddanych.
- Chwała Ośmiu i Jednemu, chwała Akatuush, chwała Diblashuut... – powtarzał raz po raz wierny odziany w symbolikę boga Zenizetheruuta.
Belharza nawet nie zwracał na to uwagi. Już dawno zdążył dowiedzieć się, choć pewnie nie była to wiedza przeznaczona dla niego, że Osiem Bóstw wymyślili uczeni jego pani matki po to, by pojednać walczących pod jej sztandarem elfów, ludzi i inne istoty, spośród których każdy miał jakiś swoich niebiańskich opiekunów. Wielu spośród tych bogów Belharza w ogóle nie znał, choć słyszał ich imiona nieustannie wypowiadane przez jego własnych poddanych. Cyrod przypominało tysiąc tysięcy świątyń zjednoczonych amuletem królów chwały, a Belharzę najbardziej niepokoił fakt, że przynajmniej kilkanaście spośród tych świątyń jest poświęconych jemu. To znaczy nie tylko jemu, ale jemu między innymi. W moich żyłach płyną niebiosa, pomyślał moritaur, spoglądając na szybko znikające w błocie twarze padających przed nim w niewolniczym oddaniu ludzi. Czy naprawdę? Na niektórych z oblicz dostrzegał tylko strach.
- Mój panie!
Odziany w beż i karmazyn moritaur wzdrygnął się i odwrócił w stronę zmierzającej ku niemu małej istoty. Nawet nad najwyższymi spośród innych ras Belharza górował o ponad pół metra, a Illennuz nie należał do najwyższych spośród Koth.
- Boski Bell – Illennuz skłonił się prędko rozkładając ręce. Był garbatym, brzydkim mężczyzną, czy też może niemal mężczyzną, gdyż niegdyś ayleidzcy kształciciele ciał odebrali mu męskość by lepiej służył w ich haremach i laboratoriach. Na srebrnej skórze, pokrytej twardymi jak druty, białymi włosami widniały głębokie, długie blizny pozostałe po brzytwach i batach, zaś w blisko osadzonych oczach oddzielonych garbatym nosem czaiło się szaleństwo. – Nareszcie przybywacie.
Czarne jak węgiel niebo rozświetlił piorun, a nad wojskiem przetoczył się grzmot. Illennuz zdawał się być więcej niż uradowany.
- Czy działa są gotowe? – powiedział sucho Lalaioral, rozglądając się po namiocie inżynieryjnym. Elfy i ludzie biegali we wszystkie strony, niosąc dwemerskie mechanizmy i trybiki, elfickie zegary i klejnoty dusz, złom, niewypały, alchemicznie flakony. Potężni strażnicy stali na baczność prawie ramię w ramię przy schowanym pod płachtą parawanie, zza którego dobiegało piszczenie rżniętego metalu i trzaskały iskry. Gwar był prawie nie do zniesienia, a Belharza zauważył, że pomimo misternych zaklęć Lalaioral ubłocił swojego wysokie, skórzane buty. Musiał być wściekły.
- Boski Bell, będziecie zadowoleni panie – Koth wyszczerzył się i ruszył w stronę parawanu. – Nie wiem jak radzą sobie gdzie indziej, ale tutaj pracujemy jakby sam Vamlu gonił.
- Niczego innego nie oczekiwaliśmy – zadudnił głos Balharzy. W obozie inżynieryjnym wszyscy byli zbyt zajęci, by padać na twarz, ale i tak każdy przystawał i okazywał należny szacunek. Czasem choćby skinięciem głowy. Odświeżające, pomyślał moritaur.
- Te ayleidzkie magmechanizmy zegarowe nie są łatwe do okiełznania, boski Bell, ale wierzę, że odnaleźliśmy właściwe inkantacje.
- Przekonamy się – mruknął sceptycznie Lalaioral.
Trójka przemierzająca namiot zbliżyła się do parawanu. Wytatuowani nedyjscy wojownicy natychmiast rozstąpili się, a kothyjski inżynier przecisnął się za parawan i zniknął. Za chwilę znów pojawił się, z jeszcze szerszym uśmiechem na wykrzywionej twarzy, odciągając w bok czarną płachtę i odsłaniając stojące w niewielkim wgłębieniu działa solarne. Potężne konstrukcje, przypominające rzeźby z czerwonej stali i czystego jak szkło aetherytu, miały sylwetki leżących gryfów i orłów, z rubinami zamiast oczu i rozdziawionymi paszczami i dziobami w miejsce luf. Nieco tylko niższe niż sam Belharza i długie na około cztery metry, działa solarne kipiały skondensowaną maną i co chwila odrywały się od nich jaskrawe, żółte wiązki energii, spopielając glebę dookoła i skwiercząc w powietrzu. Lekkie złoto pokrywało przezierające tu i ówdzie jądro z aetherytu, które samo w sobie lśniło białym światłem, czystą mocą. Działa solarne były arcydziełem ayleidzkiej magotechnologii, stworzonymi i wykorzystanymi po raz pierwszy przez Hadhuula, Króla Głodnego Płomienia, władcę Ceyatatar w czasach przed wyzwoleniem ludzkości i założeniem królestwa Alessii. Pelinal Białoręki, wuj Belharzy, pokonał dzierżącego miecz z czarnego ognia Hadhuula i zmiażdżył kolanem jego głowę, by potem pożreć jego serce w ogniu walki i skraść jego potężne działa wojenne.
- Są gotowe, o boski panie – Illennuz obszedł jedno z kilku zgromadzonych za parawanem dział, stukając w nie pięścią bezceremonialnie. – Musisz tylko wydać rozkaz, a użyjemy ich magii przeciwko nim.
Belharza zerknął na Lalaiorala, który, pobladły, wpatrywał się w rzeźbę złotego orła będącą jednocześnie narzędziem zagłady.
- Pierwsze uderzenie spadnie na wielkie wrota – objaśnił Belharza. – Jeśli chodzi o lewą i prawą flankę, będziecie kierować się rozkazami dowódców we wszystkim co wam polecą. Ich słowa są naszymi słowami.
- Tak, boski – inżynier skłonił się. – Nawiążemy bezpośrednią komunikację telepatyczną w chwili zdjęcia barier. Deszcz nas nie powstrzyma.
- Oby. Odpowiadacie za to głowami.
Belharza odwrócił się i ruszył w stronę żołnierzy, krocząc szybko pośród alchemiczny oparów i dymu z pracujących mechanizmów. Tuż za nim szedł Lalaioral.
- Przekaż Hjalarmurfowi, żeby wydał rozkaz do ataku w pięćdziesiąt pełnych modlitw po twoim przybyciu.
- Oczywiście.
Elf i moritaur wyszli z namiotu inżynieryjnego. Klucząc między wciskającymi się w błoto żołnierzami zmierzali w kierunku wysokiego, dumnego sztandaru z symbolem amuletu królów chwały i byczego łba, osobistej chorągwi następcy tronu. Pośród wojowników uwijali się w mrówczej pracy obwieszeni amuletami i skandujący zaklęcia szamani, machający kadzidłami i pochodniami kapłani, żercy, druidzi, akolici i klerycy, wszyscy dodający otuchy śmiertelnych i spowijający wojsko siatką ochronnych uroków. Osobiści zaklinacze Belharzy, zamaskowani przyboczni czarownicy o zaszytych ustach i wydłubanych oczach, czekali z rękami założonymi za plecami tuż obok dzierżącego sztandar atronacha ognia, gigantycznego golema gorejącego daedrycznym żarem.
- Postaraj się poskromić Norda, jeśli będzie chciał dać się wprowadzić w pułapkę. – Co nastąpi, dodał tylko w myślach Belharza.
Stanął tuż obok swojego atronacha, rozprostował ramiona. Usłyszał trzask własnych kości, rozejrzał się. Piorun rozświetlił twarze tysięcy wyczekujących wojowników zgromadzonych na równinie. Długi, nieruchomy rząd postaci w złotych zbrojach widniał daleko na murach kilkadziesiąt metrów przed nimi. Ayleidzi przestali pozorować salwy, wiedzieli, że zbliża się rozwiązanie, ich magowie z pewnością wyczuli poruszenie w delikatnej strukturze magicznej terenu.
- Postaram się, panie.
- Niech jego złowrogie spojrzenia cię nie zwiodą, wie, że jesteś tam z mojego polecenia. Wysłucha.
- Wierzę w to – Lalaioral uśmiechnął się słabo.
Belharza westchnął. Elf był jego opiekunem od dni dawniejszych niż mógł sobie przypomnieć, jego ciepły uśmiech zawsze dodawał mu otuchy i często studził ognistą, gniewną obecność w głębi duszy Belharzy, dziedzictwo Tchnienia-Kyne, które czasem Syn Byka tak mocno odczuwał. Wiedział, że spośród swoich braci i sióstr miał największe szczęścia, troskliwa, choć nieraz stanowcza ręka Lalaiorala uchroniła go w przeszłości od wielu problemów które przyszły wraz z niebiańskim dziedzictwem. Lalaioral był mu nieraz ojcem, ale jednak Belharza wiedział, że musi go traktować jak tego, kim jest. Elfa, Ayleida o ciemnozłotej skórze, ostrych rysach, obcych, odległych oczach i melancholijnej naturze. Wielu spośród Ayleidów przysięgło wierność Alessii gdy ta zwyciężyła, wielu jeszcze wcześniej, i wielu już po przymierzu niebios z ziemią, gdy Shezarr nałożył na skronie królowej wszystkich rzek amulet królów chwały, a Akatuush rozpalił w nim niebiański płomień. Pomimo to jednak, Lalaioral był Ayleidem. Belharza wiedział, że jego przyjaciel musi patrzeć na gasnącą chwałę Ayleidoonu, na którego truchle narodził się Cyrod. Weyliichit, teraz cytadela upiornego blasku i dom grzmotu, był ostatnim klejnotem elfickiej cywilizacji. Tu, w południowym Nibenay, kończyła się dawna era, a Lalaioral musiał oglądać jej kres. Nieraz ludzcy generałowie Belharzy kwestionowali lojalność elfa, następca ludzkiego tronu nie chciał jednak o tym słyszeć. Smutek nie zawsze prowadził do zdrady.
Ayleid wzdrygnął się ze zdumieniem, gdy poczuł na ramieniu dłoń Belharzy.
- Uważaj na siebie – powiedział cicho moritaur, uśmiechając się.
Lalaioral odwzajemnił gest, ściskając potężne przedramię Belharzy długimi, smukłymi palcami.
- Wy również, panie – rzekł, po czym wycofał się i nieznacznie skinął dłonią. Postać elfa otoczył rój purpurowych symbolów, powietrze jęknęło cicho, po czym wessało Lalaiorala w mniej niż uderzenie serca.
W tej samej chwili coś syknęło, a po sekundzie na łeb Belharzy spadła ściana deszczu.
- Nareszcie!
Moritaur obrócił się. Caranuach zmierzał w jego stronę konno, w swojej starej, zniszczonej zbroi z garbowanej skóry, z kapturem na głowie i łukiem na plecach. Jego wierzchowiec zarżał dziko gdy tylko zwęszył zapach moritaura, ale Albalik, klnąc się na wiedźmy w swoim dziwnym języku, opanował konia i zbliżył się do następcy tronu.
- Atakujemy? – zapytał tylko, znając odpowiedź.
- Zajmij pozycję i czekaj na sygnał – Belharza skinął łbem.
Caranuach roześmiał się w deszcz, jak zawsze przed rozlewem krwi, jego koń zatańczył w miejscu, po czym rozjuszony krzykiem jeźdźca popędził w stronę coraz bardziej zaniepokojonych wojowników.
- Belharza! – huknął Caranuach wzmocnionym magicznie głosem, wyciągając długi miecz z brązu.
Dźwięk tysięcy dobywanych mieczy zmieszał się z deszczem i chórem głosów.
- Belharza! Belharza i Alessia! Cyrod! Cyrod! CYROD!
Sam Belharza uśmiechnął się, po czym stanowczym gestem zrzucił ciężkie, królewskie szaty, które upadły w błoto i zmieszały swój szlachetny karmazyn z brązem ziemi. Idąc ramię w ramię ze swoim zakutym w czarne żelazo golemem, tuż za sobą mając milczących czarowników, Belharza ruszył przed siebie pośród okrzyków i zawołań, górując niczym olbrzym nad wzburzonymi, ludzkimi falami, góra mięśni, futra i ognistej furii, którą wrzała jego krew i którą szumiały jego myśli. Wojownicy czerpali z jego siły, skakali, krzyczeli, rozcinali dłonie i przedramiona by malować twarze krwią, która mieszała się z deszczem i potem. W nawałnicy, pośród wody i potężniejącej burzy, wśród grzmotów, Belharza, Syn Byka, zbliżył się w stronę pierwszych szeregów, do łopoczących na dzikim wietrze sztandarów, wyszedł kilka kroków przed nie. Twarzą w twarz z milczącą cytadelą i wyniosła, wysoką na pięć metrów, rzeźbioną bramą, wrotami Weyliichit.
Belharza sięgnął w stronę swojego atronacha i zdecydowanym ruchem wyszarpnął z jego boku gigantyczny topór, uniósł go nad głowę i pozwolił ostrzom rozbłysnąć jasnym płomieniem. Zaklinacze, którzy poprzysięgli chronić następcę tronu Cyrod za cenę życia i duszy, zajęli miejsca po jego bokach i zaczęli otaczać go szczelnym kokonem rytualnych inkantacji, tak, że powietrze zapachniało palonym metalem.
- BELHARZA! BELHARZA! BELHARZA! – krzyczały tysiące jednym głosem.
Czy teraz widzisz mnie Ojcze?, przemknęło tylko jedno zdanie przez pogrążone w aedrycznej furii myśli moritaura.
- BELHARZA!
Zapadła cisza.
Na chwilę świat zamarł, nawet deszcz jakby zatrzymał się w miejscu.
Wielokrotny grzmot przetoczył się po równinie, gdy działa solarne, teraz odarte z potężnej iluzji i nagle doskonale widoczne pośród wzburzonych tłumów, ryknęły czystą potęgą. W mgnieniu oka ciskające na lewo i prawo uderzeniami many, rozedrgane mechanizmy zgasły, gdy z otwartych paszczy rzeźbionych bestii lunęło światło jaśniejsze niż blask słońca, rwąc powietrze w strzępy i hucząc głęboko. Wiązka energii przepłynęła ponad głowami żołnierzy, ponad sztandarami, zmieniła deszcz w kłęby pary, po czym uderzyła w mlecznobiałe mury i wysokie, dumne wrota. Rozległ się huk jak upadających szczytów, kamień eksplodował w oślepiającym, czerwonym świetle, a ściana żaru starła zarost z twarzy i włosy z głowy stojących na przedzie wojowników.
- CYROD! – ryknął Belharza głosem setki mężów, głosem człowieka-byka, po czym ujął gorejący topór w obie dłonie i puścił się biegiem w kierunku wyłamanych, zdruzgotanych wrót i walących się na jego oczach, wzbijających chmury pyłu murów. Za sobą usłyszał dudnienie tysięcy stóp.
Szturm się rozpoczął.
Wrzawa setek podniesionych w bitewnym szale głosów zmieniła się w przytłumione, odległe echo, gdy Belharza wskoczył potężnym susem prosto w gęstą, wzbijającą się wciąż wyżej i wyżej, siekaną strugami deszczu chmurę białej mgły.
Okute stalą kopyta miażdżyły skruszoną skałę rozbitych w gruz murów, gięły miękkie jak glina, stopione żelazo wrót. Unoszące się w powietrzu, ostre jak stal odłamki drapały szeroko rozchylone nozdrza. Płonący topór zdawał się lekki jak trzcinowa witka. W uszach wciąż dzwonił ryk dział solarnych rozdzierających kamień, stal, ciało i przestrzeń.
Jego dwaj czarodzieje, z rękami przyciśniętymi do boków i lekko odchylonymi dłońmi, nogami złączonymi i wyprostowanymi stopami, zamiast skokami wdrapywać się na chybotliwe rumowisko lewitowali dookoła Belharzy, otoczeni wirującymi symbolami i wiązkami mocy.
Moritaur bardziej czuł niż słyszał podążających za nim wojowników.
Ziemia zadrżała a przez gęstą chmurę pyłu przebił się huk, gdy działa solarne po raz kolejny wypluły z siebie wiązki energii.
Nawet wysokie, przeplecione klątwami mury Weyliichit nie mogły oprzeć się potędze zrodzonej w magicznych kuźniach Króla Głodnego Płomienia, najstraszliwszego z ayleidzkich władców Ery Przed Wiekami Człowieka, tego, który swoje domostwo ozdabiał żyjącymi piecami i rzeźbami z poskręcanego mięsa, kości i wiecznie krzyczących bezgłośnie ust.
Nagle moritaur przestał się wspinać. Rumowisko sięgnęło szczytu.
Pokryty potem Belharza ujął oręż w obie dłonie, kucnął lekko, westchnął głęboko, po czym wybił się i skoczył wysoko, unosząc ręce nad lśniące od deszczu rogi.
Dziesiątki strzał rozprysły się w drzazgi w zderzeniu z potężnymi czarami obronnymi otaczającymi Belharzę ciasnym, niewidocznym kokonem.
Świat przesuwał się przed opadającym moritaurem zbyt szybko by ten zdążył dobrze ocenić sytuację, obrócił się więc wyćwiczonym ruchem w powietrzu i zakręcił toporem. Otoczyła go spirala ognia. Belharza ryknął z bezrozumną wściekłością i zamachał rękami, uginając jednocześnie kolana i z trzaskiem lądując na ziemi. Dopiero wtedy rozejrzał się, omiatając otoczenie zamglonym wzrokiem.
Był otoczony. Wyłamane, strzaskane wrota leżały na ziemi, miażdżąc kilku stojących najbliżej Ayleidów i druzgocząc witające przybyszów w czasach pokoju posągi dumnych orłów. Wszędzie dookoła, w ciasnym szeregu włóczni i długich mieczy wystających zza owalnych pawęży, stali Ayleidzi, wciąż jeszcze niepewni co właśnie się wydarzyło. Na twarzach niektórych odmalowane było przerażenie zmieszane ze zdumieniem – oto bowiem plotki okazały się prawdą, pół człowiek pół byk kroczył pośród nich. Łucznicy, stojący na balkonach przyulicznych kamienic, szyli bez przerwy strzałami w niego i w opadającą już za nim chmurę pyłu. Moritaur instynktownie spojrzał w dół, czując drapanie nad lewym kopytem.
Wylądował na ayleidzkim łuczniku. Zmiażdżone ramię i pierś wciąż jeszcze buchały krwią spod bogato zdobionej, złoto-czerwonej zbroi i szat. Elf patrzył niewidzącym wzrokiem w poranione błyskawicami, czarne chmury. Nawet jego młode oblicze pokryte było czerwienią.
Czerwienią krwi. Krwi.
Belharzie zrobiło się ciemno przed oczami. Jego mokrym ciałem wstrząsnął dreszcz, wszystkie mięśnie napięły się i rozluźniły, po czym znowu, i jeszcze raz. Paznokcie wbiły się bezwiednie w skórzaną rękojeść topora, a Belharza poczuł uwieranie między nogami, bolesną wręcz sztywność męskości, szalejące podniecenie.
Moritaur, dysząc coraz ciężej i zatracając się w furii, rozłożył ręce szeroko i ryknął nieludzko, unosząc łeb ku grzmiącemu niebu.
Ruszył przed siebie jak huragan, wyszarpując pokryte wnętrznościami kopyto ze zmiażdżonych zwłok.
Stojący naprzeciwko Ayleidzi rzucili się do ucieczki, łamiąc szyk i ściągając na siebie nerwowe okrzyki stojących za nimi dowódców.
Belharza wpadł w tłum, tuż za sobą mając wciąż jeszcze unoszących się w powietrzu czarowników, jeszcze dalej zaś pierwszych, wyłaniających się z chmury pyłu żołnierzy.
Machnięciem rozłupał jednego z wojowników od barku aż po pas. Nawet nie patrząc w stronę buchających posoką zwłok wyrwał z nich bez wysiłku topór, po czym zamachnął się nim szeroko, przecinając na pół odwróconego do niego plecami, próbującego uciekać włócznika. Chwycił włócznię razem z korpusem elfa, po czym dźgnął nią starającego się zadać cios z boku żołnierza prosto w twarz, która rozpękła się jak zgniecione jajko. Belharza nie zastanawiał się nad tym co dzieje się za nim czy po jego lewej stronie, tylko kątem oka dostrzegając wielobarwne rozbłyski czarów bitewnych rzucanych przez wspomagających go zaklinaczy. Walczył wraz ze swoimi czarodziejami jak jeden organizm, dostosowując swoje ruchy do ich ruchów, wedle starożytnej sztuki ayleidzkich mistrzów wojny, ginninganu, której uczyli go ayleidzcy poddani pani matki. Sztuki, którą teraz królestwo ludzi obróciło przeciwko dawnym panom Ayleidoonu.
Świat wirował przed pogrążonymi w szale oczami Belharzy. Grzmoty, coraz intensywniej, przetaczały się nad polem bitwy, gdy w uciekających panicznie Ayleidów uderzyła pierwsza fala ludzkich wojowników. Wpatrzeni w górującego nad wszystkimi dookoła Belharzę, następcę tronu ich pani i wyzwolicielki, walczyli bez wytchnienia, wymachując mieczami z brązu i obsydianu, czarnego żelaza i kości, szkła i malachitu, wzywając Shezarra, Akatuusha, Shora, Morihausa, Dagona, Bojohię, Z’ena, Tsuna i tysiąc tysięcy innych bogów setki plemion zjednoczonych pod dumnym sztandarem czerwonego amuletu królów chwały.
Zabijali z boskim zapałem, swoją masą przytłaczając próbujących bronić się Ayleidów.
- CYROD! – ryknął Belharza dudniącym głosem, odparowując potężnym toporem nadchodzące cięcie, po czym rękojeścią uderzając znienacka i gruchocząc czaszkę nacierającego Ayleida. Elf nie zdążył krzyknąć z bólu i przerażenia, zanim moritaur kopnięciem nie zgruchotał mu kolana i nie posłał go na ziemię.
Gorejąca furia w jego sercu pochodziła z czasów przed Stworzeniem, a każda kolejna kropla rozlanej krwi tylko ją podsycała, jak drwa dorzucane do pnącego się w górę ognia.
Szeroka ulica przechodziła w plac rozłożony na planie ośmioboku, na którego środku wznosiła się potężna fontanna przedstawiająca Panią Światła w koronie z gwiazd, z łagodnym uśmiechem na obcej, elfickiej twarzy wylewającą z obłego dzbana wodę mądrości, spływającą kaskadą i wodospadami ku rzeźbionym, pogrążonym w oddaniu Ayleidom strojnym w pióra i atłasy.
Belharza zorientował się w ostatniej chwili, że tuż zza ramienia uśmiechniętej Pani wyłonił się i mknie ku niemu wielki pocisk wystrzelony z ukrytej po drugiej stronie placu balisty.
Moritaur rzucił się w bok, padając na ziemię i przetaczając się, po czym kucając za wysoką donicą.
Pocisk z piskiem przebił się przez tarczę jednego z jego czarowników i przybił go do kamiennych płyt ulicy. Drugi, z rękami wciąż wzniesionymi w górze, nawet nie zwrócił na to uwagi.
Belharza zarżał cicho, otarł pianę cieknącą z pyska, po czym podniósł się i skoczył w stronę formujących szyk Ayleidów. Potężnym kopnięciem strzaskał tarczę zdumionego elfa, po czym wyrwał mu ją z ręki i zdjął mu głowę z karku machnięciem ostrej pawęży. Odparował toporem uderzenia przerażonych kompanów elfa, po czym zadał kilka uderzeń, gruchocząc włócznie przeciwników i zmuszając ich do cofnięcia się. Szybko uniósł dłoń i pomyślał klątwę ochronną, a w chwili, gdy uderzyła w niego kula ognia jego naramiennik rozbłysnął niebieskim światłem i wchłonął jej moc. Belharza zrobił krok jedną nogą do tyłu, wykręcił się o pół obrotu w drugą stronę, po czym machnięciem wystrzelił z rozświetlonego naramiennika pochłoniętą kulą ognia w szereg Ayleidów, spopielając kilkunastu w mniej niż uderzenie serca.
Metaliczne rzężenie wiązki wystrzelonej z działa solarnego zagłuszyło bijące wszędzie dookoła grzmoty, gdy oślepiające światło wgryzło się w wysoką wieżycę wznoszącą się ponad walczącymi. Kamień i stal eksplodowały, po czym zdruzgotany budynek runął na skłębionych w coraz bardziej wyrównanej walce żołnierzy, grzebiąc dziesiątki.
Wymachujący toporem nad głową Belharza był już w tym czasie otoczony ciasno przed próbującymi dostać go Ayleidami. Ich początkowy strach minął, walczyli teraz jak ich wyuczono, zadając szybkie, celne pchnięcia przystosowanymi do takiego stylu pojedynkowania się mieczami o opływowych kształtach. Nie mogli jednak przebić barier ochronnych Belharzy, który krok za krokiem zadawał uderzenia, rąbał, rozrywał i miażdżył, coraz szybciej i mocniej. Raz po raz skierowane w jego stronę strzały zmieniały się w smugi drzewnego pyłu i opiłki.
Belharza uniknął wymierzonego w jego bark pchnięcia włócznią, skoczył do przodu. Samą masą przełamał linię wrogów, toporem ściął jednego z nich, a drugiego złapał potężną dłonią za twarz, strącając wysoki hełm z głowy. Potężnym uściskiem, któremu towarzyszył ogłuszający, przeraźliwy, krótki wrzask, zmiażdżył czaszkę i twarz Ayleida, rycząc z furią uniósł jego zwłoki jedną ręką nad głowę, po czym rzucił nimi w stronę przerażonych, wycofujących się elfów.
Wiązka światła z działa solarnego przemknęła nad głową Belharzy, zmieniając piękny posąg Pani Światła w gruzy. Jej dzban, wraz z fragmentem dłoni, przeleciał pomiędzy walczącymi, odbił się o kopyto Belharzy i zwalił uderzeniem z nóg jednego z umykających Ayleidów. Moritaur doskoczył do niego, zaostrzonym trzonkiem topora przyszpilając kwilącego elfa do ziemi.
Wszystko zmieniało się przed jego oczami w wir smug czerni, czerwieni i złota, i tylko kolejnych przeciwników widział coraz wyraźniej, niemal obdzierając ich wzrokiem ze skóry, śledząc ich arterie i tętnice, widząc bijące szybko serca, pracujące płuca. Wszystko, co mógł zmiażdżyć i rozerwać na strzępy. Rwać. Niszczyć.
- Bestia.
Ból w lewej łopatce i w zakamarkach umysłu, jasny i czysty, tnący jak stal, przecinający szał i sprowadzający rozumny gniew.
Belharza obrócił się gwałtownie, wywinął toporem. Coś uderzyło go w ramię, cofnął się.
Głowa jego drugiego czarownika upadła na ziemię.
Tuż za nim stał wysoki elf w szarej, lekkiej zbroi przypominającej szatę utkaną z tysiąca kruczych i czaplich piór. Nie miał na głowie hełmu, a długie, lśniące, czarne włosy upiął w wysoki kok, udekorowany uwiędłymi kwiatami. Pociągłą, szlachetną twarz o złotej, ayleidzkiej skórze pokrywały gęste, głębokie blizny.
Podobni mu spływali jak cienie z balkonów pobliskich kamienic, wtapiając się w napierających ludzi i w rozbłyskach purpurowej magii siejąc zamęt.
- Wezmę twoje serce, dengeggu – powiedział elf. Słowa wypowiedział głosem niemającym wieku. – Po czym ofiaruję je Pani Światła, choć na to nie zasługujesz.
Belharza nic nie odpowiedział, pochylił się tylko i ryknął wyzywająco, po czym skoczył szybciej niż wzrok mógłby go wyśledzić.
Ayleid nie uskoczył ani nawet nie starał się uniknąć ciosu. Po prostu pojawił się w mgnieniu oka w innym miejscu, ze smukłym berdyszem w dłoni.
Moritaur, nie zastanawiając się, machnął toporem w stronę elfa. Tamten, jakby płynąc w powietrzu, odparował cios, jednocześnie przesuwając się szybko za Belharzę. Pchnął w chwili, gdy błyskawica rozświetliła niebo, moritaur jednak sparował uderzenie, wymierzając cios pięścią, który trafił w pustkę. Ayleid próbował uderzać z różnych stron, zawsze jednak Belharza, obeznany ze stylem walki elfickich mistrzów stali, dawał mu odpór, samemu do razu kontratakując. Czarne, płonące ostrze zderzało się raz po raz z dźwięczącą stalą, gdy wojownicy przesuwali się spod kamienicy w stronę placu, podążając za walczącymi i ciągle napływającą falą ludzkich żołnierzy.
Deszcz nasilał się z każdą wymianą ciosów.
Wysoka, przypominająca zrywającego się do lotu orła forteca króla-czarownika Nevenoego usadowiona na szczycie stromego, wapiennego wzgórza biła coraz jaśniejszym, błękitnym światłem, odbijającym się od murów miasta i spowijającym je w upiornym blasku.
Belharza uskoczył, gdy mistrz stali, markując cięcie w kolano, rzucił się z berdyszem celując w pierś moritaura. Ten, unikając uderzenia, chwycił przebiegającego obok elfa i rzucił krzyczącym łucznikiem w stronę przeciwnika. Elf ze świstem zniknął, rzucony łucznik przeleciał wymachując rękami i nogami w powietrzu dokładnie w miejscu, gdzie Ayleid stał przed chwilą, a po chwili mistrz stali pojawił się z powrotem obok, już w półobrocie tnąc śpiewającą bronią. Jego płaszcz zafalował w powietrzu na podobieństwo ptasich skrzydeł.
Moritaur przyjął uderzenie, unosząc naramiennik. Odwrócił łeb, gdy berdysz rozbił magiczną stal zmieniając ją w strzelające na wszystkie strony odłamki. Siła pchnięcia obróciła Belharzę i zmusiła go do klęknięcia, jednocześnie jednak moritaur rzucił płonącym toporem wykorzystując obrót by zamachnąć się potężnie.
Ayleid odskoczył, unikając wirującego płomienia i czarnej stali, uskoczył, by znaleźć się prosto w uścisku Belharzy, który nagle skoczył ku niemu. Pojedynkujący zderzyli się ze stęknięciem.
- Co… - wycharczał elficki mistrz stali.
Belharza warknął, po czym, trzymając go nadal mocno jedną ręką i zataczając się z nim niczym w pijackim widzie, skręcił mu kark jednym, mocnym szarpnięciem wolnej dłoni.
Elf zadrżał, po czym zwiotczał.
Belharza nie zastanawiając się odrzucił zwłoki przeciwnika, po czym podszedł do swojego topora i podniósł go, podrzucając by poczuć wyważenie na nowo.
- Bardzo ładnie się uścisnęliście!
Caranuach, z nową, szeroką raną na policzku, zbliżył się niepostrzeżenie do ciężko dyszącego Belharzy, który, słysząc jego głos, szarpnął się i uniósł topór. Widząc Albalika na koniu, a tuż za nim zbliżający się oddział przybocznej gwardii, również jeźdźców, nieco się rozluźnił, rozejrzał. Liczne sztandary Cyrodu bardzo powoli zaczynały przeważać na wciąż rozświetlanym rozbłyskami magii, pogrążonym w gwarze i szale bitwy placu.
- Tak – w gardle rzęziło Belharzie jak po wielokilometrowym biegu. – Prawdziwe braterstwo merów i ludzi.
Albalik pokiwał głową z zadumą.
- Ludzi i… czym tam jesteś… jesteście, panie – dodał po chwili z poważną miną.
Belharza warknął na niego tylko, otrząsając się i pokrytą krwią dłonią przeczesując mokrą grzywę.
- Co się dzieje? – zapytał po chwili, wskakując na jedną z wysokich donic. Drzewo, które niegdyś w niej rosło, leżało wyrwane nieco dalej.
- Nie mamy żadnej łączności – wyjaśnił Caranuach, zbliżając nerwowego wierzchowca do Belharzy. – Ayleidzi przecięli całą łączność telepatyczną. Moi zwiadowcy mówią, że kontrolujemy port, ale wasz brat, panie, ma problemy ze szturmem na cytadelę.
- Uhrizen?
- Nie zaatakował.
- Niedobrze.
- Owszem.
Moritaur westchnął ciężko.
- Straciłem osłonę.
- Zauważyłem, panie. Elfowie nie odpuszczają. Postaram się to jakoś naprawić, możliwie szybko. Mamy rezerwy.
- Przejmiemy plac, po czym skierujemy się w stronę fortecy.
Ogłuszający grzmot wstrząsnął światem, gdy jasna błyskawica uderzyła w iglicę zamku Nevenoego.
- Wasza wola, panie – Caranuach poprawił rozwichrzoną brodę, po czym odchrząknął. – Belharza! – krzyknął wymachując mieczem nad głową i puszczając się galopem w stronę jednej z bocznych uliczek, by wraz z resztą oddziału konnicy okrążyć plac i zaatakować z boku.
Za jego wysokim sztandarem jaskrawoczerwonego lisa podążyła też część piechoty.
- Mój panie.
Belharza obrócił się. Na czele zbliżającego się w równym jak wykreślony przez geometrę szyku maszerowała zakuta od stóp do głów w stal Kinevre. Jej zielonkawa skóra, mokra od deszczu, lśniła błękitnymi tatuażami pokrywającymi łysą czaszkę i twarz o ostrych, młodych rysach. W zielonych oczach nie czaiła się żadna emocja. Kinevre przekroczyła zgruchotane zwłoki ayleidzkiego mistrza stali, po czym stanęła obok Belharzy.
Moritaur zeskoczył z donicy.
- Poprowadzę posiłki – oznajmił.
Jedna z nielicznych pozostałych przy życiu Getu skinęła głową.
- Oczywiście mój panie. Mamy informacje, że w porcie Hjalarmurf i Nordowie niemalże kontrolują sytuację. Trwają zacięte walki o Katedrę Światła…
- Lalaioral? – przerwał kobiecie Belharza, patrząc na toczącą się na placu walkę. Starał się wypłoszyć z głowy furię na dłuższą chwilę, by zebrać myśli i móc znów ruszyć do walki nieco… spokojniejszym.
- Z tego co wiem, dowodził siłami wysłanymi by przechwycić węzeł w katedrze, gdy…
Kinevre wzdrygnęła się, na chwilę tracąc spokój, gdy ujrzała wpatrzone w siebie nieludzkie, czarne oczy moritaura, który schwycił jej ramię w żelaznym uścisku w mniej niż uderzenie serca. Był szybszy niż jakikolwiek człowiek, pomimo rozmiarów.
- Poślij rezerwowych zaklinaczy wraz z resztą sił do portu by wspomogli naszych biorących katedrę.
- Mój panie…
Getu syknęła, gdy dłoń Belharzy zacisnęła się z siłą imadła, wyginając stal jej naramiennika i kalecząc skórę.
- To jest moja wola, kobieto. Nie zobaczysz jutrzejszych gwiazd, jeśli się jej sprzeciwisz.
Kinevre obrzuciła moritaura krótkim spojrzeniem, po czym skinęła głową.
- Poprowadzę wsparcie osobiście – oznajmiła sucho, po czym wywinęła się ze słabnącego uścisku, cofnęła i oddaliła, machnięciami wydając rozkazy części oczekujących na rozkazy ludzi.
Belharza długo odprowadzał ją wzrokiem, oddychając przez drżące nozdrza i zaciskając dłoń nerwowo na toporze. Odetchnął, gdy stracił Kinevre z oczu, po czym zwrócił spojrzenie na oczekujących, zniecierpliwionych wojowników.
- Za mną! Za Alessię! ZA CYROD! – huknął wznosząc topór, po czym rzucił się w stronę placu.
- BELHARZA! – podnieśli okrzyk ludzie, ruszając za swoim wodzem.
Z każdym kolejnym grzmotem zachmurzone niebo przecinały splątane błyskawice, spływając niczym strumienie z gór w kierunku morza w stronę iglicy wieńczącej wysoką fortecę króla-czarownika, Nevenoego, Króla Pośród Mgieł, ostatniego potężnego, niezależnego władcy Ayleidoonu na ziemiach ludzkiego Cyrodu.
- TERAZ!
Okrzyk Ajötiego wzniósł się ponad powiewającymi dziko sztandarami i miarowymi zawołaniami bitewnymi tysięcy zmęczonych, zakrwawionych ludzi.
Zaryczały działa solarne, rozstawione na najwyższych piętrach jeszcze stojących wież.
Światło popłynęło w stronę dumnej cytadeli, wysoko w górę ponad wapiennym klifem po którym powoli wspinały się, zdzierając ze skały zwały gruzu, atronachy oblężnicze, przypominające skrzyżowanie skorpionów z ciężarnymi pajęczycami, taszczące na plecach długie drabiny i kosze pełne bomb alchemicznych.
Fala uderzeniowa zwaliła z nóg kilka pierwszych szeregów stojących u stóp wijącego się podejścia do głównych wrót zamku żołnierzy, wstrząsnęła kilkoma stojącymi między nimi golemami oblężniczymi, a blask eksplozji na chwilę rozświetlił mroczną noc światłem dnia.
Gdy dym opadł, mleczne fortyfikacje stały nienaruszone.
- To nic nie da.
Belharza stał obok brata na wysokim podwyższeniu na placu rozciągającym się pod cytadelą.
Walki toczące się w porcie trwały nadal, podobnie wschodnia i najdalej wysunięta na północ część miasta były areną ciągłych, krwawych starć. W tym momencie jednak tylko cud mógłby uratować Ayleidów od zagłady. Cud, bądź cokolwiek przygotowywał w swoim smaganym błyskawicami siedlisku Nevenoe. Za zwycięstwo synowie Alessii przewodzący oblężeniu musieli zapłacić morzem ludzkiej krwi.
- Zauważyłem – powiedział Ajötia, pokryty posoką od stóp do rogów, a stojący obok niego zaklinacz cały czas podtrzymywał czar wspomagający zgruchotaną nogę moritaura. – Skurwysyn – dodał mruknięciem.
- Weźmiemy szturmem główne wrota – zasugerował Belharza, wskazując zbitą ciżbę wojowników powoli sunącą w górę podejścia do cytadeli.
Wszędzie dookoła wciąż rozbłyskały magiczne bariery chroniące szturmujących przed nieustanną nawałą strzał.
- Nie mamy ludzi.
- Oni też nie mają… elfów – Belharza uśmiechnął się sam do siebie.
- Jesteś bardzo zabawny, bracie. Za dużo czasu spędzasz z Albalikiem.
- Czy to zazdrość?
Ajötia parsknął, po czym kilka razy otworzył i zamknął pysk, zastanawiając się.
- Nie – odparł po prostu po chwili, odwracając od starszego brata wzrok i ponownie wbijając go w cytadelę. Warknął, po czym szturchnął Belharzę, wskazując łbem jeden z licznych balkonów. – Spójrz.
Następca tronu Cyrodu zmrużył oczy. Nigdy nie miał tak dobrego wzroku jak Ajötia, który odziedziczył poza zdecydowanie bardziej… zwierzęcym wyglądem również o wiele większą sprawność.
Na wzmagającym się od kilkudziesięciu minut wietrze, pośród grzmotów i piorunów, powiewały kremowe i beżowe szaty niedużej, prawie niewidocznej z placu postaci. Miała na skroni wysoką, smukłą koronę z białego złota, dłonie zaciskała na balustradzie.
- Skurwysyn – mruknął Belharza, patrząc na Nevenoego.
- Przeraża mnie, że nie wiem, co on tam szykuje.
- Nie powinniśmy czekać i się zastanawiać, tylko uderzyć.
- To może… być jedyne wyjście – Ajötia pokiwał łbem.
Belharza podrzucił topór w dłoni, pozwalając znów rozgorzeć magicznym płomieniom.
- Miej na oku golemy oblężnicze, postaraj się otworzyć te portale. Ja zajmę się główną bramą.
- Ostatnio dobrze ci poszło – powiedział z przekąsem młodszy z moritaurów, odprowadzając powoli schodzącego z podwyższenia brata wzrokiem. – Bel…
- Będę – Belharza spojrzał tylko na Ajötiego, który zdenerwowany warknął i odwrócił się od następcy tronu.
Belharza zatrzymał się, zastanowił.
- Bracie, poprowadź szturm na wejście do cytadeli – powiedział, zwracając się do Ajötiego.
Ten, zaskoczony, spojrzał znów na starszego brata.
- Ja?
- Tak, ty – Belharza uśmiechnął się krótko, po czym dodał ostro – Natychmiast.
Ajötia, wyraźnie rozemocjonowany, niemalże jednym susem zeskoczył z podestu, ignorując biegnącego za nim ze swoimi czarami zaklinacza. Minął bez słowa brata i ruszył przed siebie, dłonią dając znak chorążym, bo poprowadzili swoje sztandary za nim. Grzmot przetoczył się nad upiorną cytadelą. Jej białe jak mleko strzeliste wieżyce, wysokie katedry i dumne posągi, rzeźbione w gwiazdy, ptasie pióra i dumne oblicza, wszystkie pokryte były krwią. Jeśli nie leżały w gruzach. Ulice zasłane trupami ludzi i elfów pogrążone były w ciszy, jeśli nie liczyć gromów i odległych odgłosów walk.
Niewiele dzieliło królestwo Alessii od pochwycenia ostatniego klejnotu starego Ayleidoonu, tak, by narodziny ludzkiego Cyrodu w końcu się dokonały.
- Chwała Akatuush, chwała Shezarr, chwała Iiulladannas… - mamrotał kapłan, wymachując kadzidłem pośród pokrzykujących i modlących się wojowników.
Belharza zbliżył się do oczekujących oddziałów. Sunąc między rozstępującymi się przed nim z trwożnym szacunkiem żołnierzami podszedł do jednego z golemów oblężniczych. Atronach, wielki jak dom, wyrzeźbiony dłońmi ayleidzkich rzemieślników w postać ciężkiej bestii, niósł na plecach wzmocniony magią lewitacji bunkier, oraz wielki kosz pełen bomb alchemicznych.
Zawsze chciałem to zrobić, pomyślał z radością Belharza, po czym po wyrzeźbionych w boku golema schodkach wdrapał się do bunkra. W środku, w milczeniu, oczekiwali go ayleidzcy łucznicy ze zhołdowanych państw-miast. Wszyscy skrzyżowali dłonie na piersi w geście szacunku gdy Belharza, drapiąc rogami sufit pomieszczenia, zbliżył się do długiego, niskiego okna.
- Ruszamy – mruknął, nie powstrzymując uśmiechu na pysku.
Jeden z elfów natychmiast zbliżył się do żelaznej drabinki, pstryknięciem otworzył właz w suficie, po czym wychylił się pokonując kilka szczebli i zadął w róg przy pasie. Natychmiast odpowiedziało mu kilka innych rogów, a żołnierze na placu dobyli oręża i zakrzyknęli dziko, domagając się walki.
W tej samej chwili z nóg atronachów oblężniczych które pięły się już po klifie i murach cytadeli spadły w dół dziesiątki drabinek, na które natychmiast zaczęli wspinać się stojący najbliżej wojownicy. Nad całą armią uniosły się dziesiątki lewitujących magów, miotając rytuałami w stronę murów cytadeli oraz osłaniając ruszających w górę ludzi.
Golem, na którego grzbiecie znajdował się Belharza, ruszył powoli przed siebie, drąc kamienne płyty placu szponami ze wzmocnionej klątwami stali. Ze szponów wystawały kolce z czarnego żelaza tak twardego, że wgryzało się w skałę niczym w masło.
Belharza, przepychając się między przygotowującymi swoje łuki i czary merami, zbliżył się do włazu i nawet nie wchodząc zbyt wysoko na drabinkę wychylił się, wystawiając ponownie na zacinający deszcz i potężniejącą wichurę. Uśmiechnął się i ryknął dziko, wznosząc topór, gdy ujrzał szereg gigantycznych golemów zbliżających się do podnóża klifu, unoszących wielkie, pokryte zadziorami łapy i wbijając je z hukiem w wapno. Belharza złapał się mocno włazu, gdy golem kilkoma zamaszystymi ruchami zmienił pozycję i zaczął wspinać się w górę stromej ściany, z każdym kolejnym szarpnięciem wydzierając z niej strzaskane głazy i wzbijając chmurę pyłu. Wojownicy o twarzach posmarowanych krwią i pokrytych farbami wojennymi unosili zaciśnięte pięści i wymachiwali nimi w stronę uniesionego topora Belharzy, wspinając się jednocześnie szybko w górę na drabinkach przyczepionych do zmierzających wciąż ku szczytowi atronachów.
Wtem nad miastem przetoczył się głuchy grzmot któremu nie towarzyszyła żadna błyskawica, a tuż za nim łomot i huk.
Belharza szybko spojrzał w górę.
Druga eksplozja karmazynowego światła rozerwała w strzępy kolejne odnóże jednego z golemów znajdujących się tuż przy samym krańcu murów cytadeli. W przerażającej ciszy i zacinającym deszczu, a po chwili w akompaniamencie dziwnego, bezosobowego stęku, atronach oderwał się od skały i, mknąc szybko pośród przerażonych krzyków, spadł w dół mijając Belharzę, by zwalić się z potężnym trzaskiem na ziemi. Moritaur przełknął ślinę patrząc na dziesiątki zmiażdżonych pod gruzami wojowników, po czym spojrzał w górę.
Odległa sylwetka Nevenoego zniknęła w rozświetlonej niebiańskim błękitem cytadeli.
Syn Morihausa zazgrzytał zębami, trzymając mocno drabinkę wsunął się do bunkra, wyrwał róg ze zmartwiałych dłoni jednego z elfów, po czym zadął w niego potężnie.
Pełen gniewu dźwięk rogu w towarzystwie grzmotów przetoczył się nad Weyliichit.
PROLOG
KRÓLOWA PSZCZÓŁ
KRÓLOWA PSZCZÓŁ
Pszczoły zdawały się poruszać z precyzją ayleidzkich zegarów.
Tysiące malutkich owadów przelatywało nad głową dziecka w tę i z powrotem, wszystkie podobne do siebie, w żółte i czarne paski, z wielkimi oczami i przezroczystymi skrzydełkami. Siadały na tysiącach kolorowych kwiatów zdobiących szklarnię, po czym zabierały się do pracy przebierając zniecierpliwionymi odnóżami. Żadna nie wchodziła drugiej w paradę, wszystkie znały swoje miejsce i zadanie, ich zmysłów nie zakłócało ani hałaśliwe bzyczenie, ani feeria barw, ani nawet odgłosy dobiegające z piętra powyżej. Czasem jedna z pszczół siadała na wyciągniętych wysoko rączkach, obchodziła uważnie grube palce, wąchała i oglądała to dziwne stworzenie, które zapuściło się do królestwa wielu tuzinów pszczelich królowych.
Chłopiec wierzył, że pszczoła uśmiecha się do niego na swój pszczeli sposób, tak jak on zawsze głośno śmiał się do każdej z nich.
- Żadna pszczoła cię nie użądli – powiedział kiedyś łagodnym, miękkim jak aksamit głosem Lalaioral. – Nie przeszkadzaj im jednak za bardzo. Są bardzo zajęte czynieniem świata piękniejszym.
Wszyscy zawsze mówili, że jest nadzwyczaj mądry jak na swoje zaledwie pięć lat. Myśleli, że ich nie słyszy, że nie słyszy wymienianych ukradkowym szeptem uwag ani nie widzi rzucanych z cienia spojrzeń. On jednak słyszał i widział. Rozumiał. Czy może naprawdę był tak mądry? Chłopiec rzadko się nad tym zastanawiał.
A już na pewno nie w krainie pszczół.
Zawsze je kochał, uwielbiał. Były małe, ładne i puchate, nigdy nie atakowały i zawsze obrzucały mądrym spojrzeniem dużych, czarnych oczu. Takie spokojne i pracowite, no i pracowały w ładny, uspokajający sposób. Czasem chłopiec denerwował się na swoich opiekunów – jak zresztą mogło być inaczej, skoro duzi ludzie tak mało rozumieli? – po czym przestawał, gdy tylko zaprowadzono go do pszczół.
Poza pszczołami były tu też jednak kwiaty, tysiące kwiatów, zielonych, czerwonych, niebieskich, purpurowych. Mówili dziecku, że rosną tutaj, dzięki troskliwej opiece i skromnym zaklęciom, wszystkie kwiaty ze wszystkich zakątków znanego świata… i nie tylko. Na początku chłopiec w to nie wierzył, ale któregoś razu, wymknąwszy się ciemną nocą ze swojej komnaty i przemykając koło chrapiących ciężko, na wpół odzianych strażników, potknął się o małego geniusza. Przynajmniej tak potem istotę nazwał Lalaioral, a Lalaioral zawsze mówił prawdę. Geniusz siedział, a może stał, a może leżał, w przejściu między dwoma rzędami wysokich, jadeitowych donic w których rosły palmowe rośliny z dalekiego południa, które chłopiec bardzo lubił. Człapał niezgrabnie z szeroko otwartą buzią, w ciemności rozświetlanej tylko delikatnym, obcym światłem fluorescencyjnych roślin głębinowych hodowanych w płytkich sadzawkach. Cisza była przytłaczająca i niespodziewana. Gdzie niegdyś kłębiły się roje pszczół, tam teraz przestrzeń była pusta. Pszczoły też chyba śpią, pomyślał wtedy chłopiec, wpatrując się w łukowe sklepienie siedem czy osiem metrów nad rzeźbioną posadzką. Wysokie, wspinające się wzdłuż kolumn ule pogrążone w milczeniu przypominały całą resztę domostwa, tylko co jakiś czas przechadzający się intruz w milczącym królestwie pszczół obracał głowę w nadziei wypatrzenia pszczoły, bo zdało mu się, że usłyszał odległe, samotne bzyczenie w którymś krańcu szklarni. Kiedy któryś raz się tak obrócił poczuł, jak o jego kolano coś się ociera, chłopiec stłumił okrzyk strachu po czym przewrócił się ciężko uderzając o donicę.
- Nie jesteś zbyt zgrabny, prawda?
Intruz poderwał się, ignorując ból w boku i podchodzące do oczu łzy – podobno Ojciec mówił, że płaczą tylko dziewczynki i elfy, a on nie był dziewczynką ani elfem – po czym obrócił głowę.
Geniusz lewitował niewysoko nad ziemią. Długie, wężowate ciało zdawało się pływać i przelewać w powietrzu pomiędzy złotymi obręczami nie szerszymi niż nadgarstek chłopca. Istota zdawała się nie mieć głowy ani oczu, ani kończyn, wisiała jednak w powietrzu a chłopiec miał nieodparte wrażenie, że w jakiś sposób się w niego wpatruje. Upiorne, błękitne światło rzucane przez mgliste, rozmywające się na granicy wzroku ciało geniusza tańczyło na jadeitowych powierzchniach wysokich donic, odbijało się od żłobień w czarnych i szarych płytach posadzki.
- Co tu robisz, mały śmiertelny?
Głos geniusza nie był ani męski ani żeński.
Chłopiec zasłonił dłonią usta i cofnął się, gdy nagle, bez widocznego ruchu, istota znalazła się tuż przed nim.
Oczy bez powiek pływały w energetycznym, rozedrganym ciele geniusza, wszystkie widmowe spojrzenia wijącego się kształtu utkwione w dziecku.
- Ja… przyszedłem oglądać pszczoły – wyszeptał mały intruz po dłuższej chwili.
Nie mógł oderwać wzroku od dziwnego bytu, który napełniał go fascynacją i strachem.
- Pszczoły śpią, dziecko.
- Chcę zobaczyć je teraz.
Odległy dźwięk na skrajach słuchu, a jednak chłopiec był przekonany, że tylko on go usłyszał. Śmiech?
- Opiekuję się albinopirynimami, tylko je znam, tylko je potrafię zbudzić, pszczoły mnie nie widzą ani nie słuchają. Nie mogę ci pomóc. Idź stąd.
W mniej niż mgnieniu oka geniusz był już gdzie indziej, płynąc w powietrzu jak w wodzie w stronę bijących miękkim światłem sadzawek. Chłopiec zorientował się, że ma szeroko otwartą buzię i uniesione uszy, natychmiast przyklepał je do zmierzwionej czupryny, wyprostował się, poprawił spodenki, po czym ruszył zdecydowanym krokiem za geniuszem.
- Chcę zobaczyć pszczoły! – powtórzył z naciskiem, bojąc się jednak zrównać z istotą. – Chcę zobaczyć twoje kwiaty! – dodał, gdy ta nie odpowiedziała.
- Pójdź więc za mną – powiedział w głowie dziecka geniusz, od czasu do czasu znikając i pojawiając się bez ostrzeżenia kilka kroków dalej, tak jakby normalne przemieszczanie się po świecie było zbyt trudne.
Geniusz pokazał mu tamtej nocy rosnące w sadzawce rośliny i pnącza, ich mały, zamknięty pod powierzchnią mętnej wody świat. Małe, ślepe rybki pływające w większych sadzawkach tylko po to, by umrzeć, zjedzone przez mięsożerne rośliny których ogromne, rozłożyste kwiaty emanujące pomarańczowym światłem wystawały tylko nieco ponad taflę wody. Czasem do przechadzających się po szklarni chłopca i geniusza podlatywały inne istoty, dziecko rzadko je spostrzegało, a one szybko znów ulatniały się, tracąc zainteresowanie. Chłopiec dowiedział się wielu rzeczy o wielu sprawach z wielu różnych światów, z których pochodziły rośliny, ale większość z nich następnego ranka już nie pamiętał. Wycieczka zresztą nie trwała długo. Niedługo, a czas mijał w towarzystwie błękitnego geniusza bardzo szybko, rozległy się hałaśliwe kroki na korytarzu.
- Cicho, pszczoły śpią! – mówił nerwowym szeptem chłopiec gdy unosiły go w górę silne, spocone ze strachu dłonie strażników. On sam machał uśmiechnięty geniuszowi na pożegnanie, i zdawało mu się, że istota wpatruje się w niego bez najmniejszego odgłosu, a jednak z życzliwością.
Chłopiec nigdy nie wrócił nocą do szklarni, nigdy już drzwi jego komnaty sypialnej nie były otwarte, a strażników nigdy potem nie zobaczył.
- Zamyśliłeś się?
Chłopiec drgnął w wysokim, bogato rzeźbionym fotelu. Pszczoła wyczuła poruszenie i natychmiast odleciała, bzycząc jakby smutno, w stronę swoich ciężko pracujących sióstr.
- Tak – mruknął.
Gdzieś z góry dobiegały dźwięki potężnych uderzeń, szurania, jęki.
- O czym?
Lalaioral położył na odsłoniętym ramieniu chłopca dłoń w rękawiczce. Rękawiczki Lalaiorala, uszyte z kreciej skórki, były miękkie, tak jak jego głos i uśmiech. Tylko długa twarz Lalaiorala była wyraźna, jakby rzeźbiona zbyt ostrym dłutem. Wysoki elf nachylił się do chłopca i rozciągnął wąskie usta w znajomym, uprzejmym, zmęczonym uśmiechu.
- O moim geniuszu – powiedział chłopiec. Lalaioral zawsze pytał o czym myślał, tak jakby zawsze musiał o czymś myśleć, bezustannie.
- To nie twój geniusz – duże, purpurowe oczy elfa rozbłysły rozbawieniem. Chłopiec poczuł, że robi mu się cieplej, że zaraz się zdenerwuje nawet pomimo tylu miłych pszczół dookoła. Czemu tak często się z niego śmiali? – To świątynny geniusz. Opiekuje się trudnymi okazami.
- Opowiadał mi o albinimypach.
- Albinopirynimamach – poprawił chłopca Lalaioral. – Fascynujące rośliny, doprawdy… Pamiętam, że nadzorowałem ich rozsadzanie w tej części szklarni. Są bardzo skutecznym lekarstwem przeciwko problemom żołądkowym, przydają się też przy uprawianiu magii, ze względu na ich pochodzenie i nasycenie czystą maną…
Lalaioral wierzył, że ciągle trzeba się uczyć. Uczyć, uczyć i uczyć, że nauka nigdy się nie kończy. Dlaczego?, pomyślał chłopiec obserwując pszczoły.
Wtem poderwał się z krzesełka, słysząc zduszony, stłumiony przez skałę i przestrzeń, a nadal głośny krzyk. Nauczył się go rozpoznawać.
- Chłopcze, poczekaj – rzucił za dzieckiem elf bez większego przekonania, jednocześnie dając znak dłonią strażnikom, by ci przepuścili biegnącego ku drzwiom tej części chłopca. Był przyzwyczajony do takich zachowań, jak zresztą mogłoby być inaczej, skoro powtarzały się co kilka dni… Poprawił nieco powłóczystą szatę, założył ręce za plecami i ruszył za dzieckiem, które zdążyło wybiec ze szklarni i co chwila potykając się zmierzało pomiędzy kolejnymi ścianami szkła w stronę schodów.
- Chłopcze! Zatrzymaj się! – zawołał Lalaioral. To nic nie da, pomyślał nic nie rzekłszy, po czym westchnął smutno sam do siebie, wciąż powoli podążając za pędzącym dzieckiem.
- Belharza! – krzyknął elf jeszcze raz za chłopcem, który właśnie dopadł schodów.
Biegło się Belharzie i wspinało na wysokie stopnie z trudem. Ciosane pod ayleidzkie, długie nogi, były słabo przystosowane dla dziecka. Zwłaszcza, że to miało kopytka zamiast stóp. Z wysiłkiem odmalowanym na okrągłej, brązowej, byczej buzi pokonywał kolejne piętra, czasem bardziej skacząc niż chodząc, drapał się po krótkich rogach wyrastających z wysokiego czoła. Odgłosy dobiegające z góry umilkły, jak zawsze w tej sytuacji, i Belharza wiedział, że musi się spieszyć. Kiedyś przecież zdąży.
- Co… - odezwał się tylko zdziwiony gwardzista o pokrytej tatuażami twarzy, gdy tuż obok niego przebiegł mały pół chłopczyk pół byk. Wiódł za nim wzrokiem, gdy chłopiec dopadł potężnych, spiżowych wrót pokrytych misternymi rzeźbieniami i kolorowymi mozaikami. Belharza wiedział jak pchnąć ciężkie wrota tak, by otwarły się bez problemu.
Wpadł do gigantycznej, okrągłej komnaty na samym szczycie Domu Przodków, czy też Wieży-z-Białego-Złota, jak nazywali ją ludzie. Wielkie pomieszczenie przepełnione było zapachem mokrego piżma i ludzkiego potu, pełne ciężkich futer, dywanów, sof, łóżek i niskich stolików, rozklekotanych, starych zegarów i mechanizmów kryształowych, roślin o rozłożystych, mięsistych liściach. Wypolerowane lustra odbijały światło wysoko stojącego słońca, a wiatr dmący pomiędzy szeroko otwartymi drzwiami balkonów rozwiewał kędzierzawe, gęste włosy chłopca, na którego padał potężny cień stojącej na jednym z balkonów postaci.
- Tato! – krzyknął rozpaczliwie Belharza, po czym puścił się biegiem w stronę otwartych drzwi. Tylko niejasny zarys majestatycznej sylwetki na balkonie przesłaniał oślepiające słońce, chłopiec zmrużył oczy.
Na krótką chwilę całe pomieszczenie pogrążyło się w cieniu, po czym Belharza usłyszał bicie skrzydeł.
- Tato! – zawołał raz jeszcze ocierając w biegu łzy płynące po policzkach. – Nie!
Przez tylko mgnienie oka Belharzie wydawało się, że bicie skrzydeł ustało na czas krótszy niż uderzenie serca, po czym wzmogło się. Sylwetka poderwała się z balkonu i w mniej niż chwilę zniknęła.
- Nie!
Belharza padł na kolana, po czym usiadł bezradnie. Nie chciał płakać a być dzielny, tak jak mówił Ojciec… którego nigdy nie poznał. Czasem tylko widział go na tle błękitnego nieba, figurę w przestworzach, wielkie skrzydła i długie, zakręcone, pokryte runami rogi, kopyta twarde jak skała, gęsta sierść.
- Synku…
Chłopiec wstał powoli, odwrócił się w stronę łoża stojącego dokładnie w centrum komnaty, na wysokim podwyższeniu. Pościele pokryte były krwią, sierścią, piórami i nasieniem, zaś na miękkich poduszkach leżała kobieta. Tak drobna na potężnym posłaniu, uśmiechała się teraz słabo w stronę Belharzy i wyciągała rozedrganą rękę w jego stronę. Chłopiec ruszył w stronę łóżka.
- Mamo… - powiedział, tłumiąc płacz, wspinając się na wysokie stopnie dawnego ayleidzkiego ołtarza, po czym wchodząc na miękką, mokrą pościel.
Alessia na wpół leżała na wpół siedziała na czerwonych i beżowych poduszkach, z jedynie krwistoczerwonym rubinem na szyi jako odzieniem. Wielki, wzdęty brzuch lśnił od potu, podobnie duże piersi o sterczących, niemal czarnych sutkach. Brązowa skóra barwy mosiądzu i czarne, gęste włosy pokryte były tu i ówdzie gorącym, parującym nasieniem, które pokrywało też dużo obficiej szeroko rozłożone uda i wypływało wraz z krwią z miejsca pomiędzy nimi. Wszędzie dookoła unosił się zapach boskiego przymierza, którego pierwszym owocem był zbliżający się powoli do matki Belharza.
- Już, już… - szeptała do syna Periff, królowa Alessia, gdy ten w końcu przyczołgał się do niej i wtulił w miękkie ramię, małą rączką szukając piersi. Łapanie ich i ściskanie zawsze przynosiło mu spokój. – Przywitaj się z rodzeństwem… - mówiła, kładąc drugą dłoń pierworodnego na swoim brzuchu.
Belharza szeroko otwartymi oczami pełnymi łez patrzył gdzieś w bok.
Komnata była nienaturalnie cicha. Tylko dalekie śpiewy ptaków i powoli zbliżające się kroki Lalaiorala towarzyszyły leżącym na łożu matce i dziecku.
- Czemu tata mnie nie chce… - powiedział łamiącym się głosem Belharza. Nauczył się nie płakać, choć bardzo chciał.
Jego matka spokojnymi, miarowymi ruchami gładziła zmierzwioną czuprynę synka. Oblizała pełne wargi i zamknęła okrągłe, brązowe oczy. Odetchnęła spokojnie, próbując się uspokoić. Nadal czuła w środku natarczywe, potężne pchnięcia, które przed chwilą wycisnęły z niej oddech.
- Kiedyś będziesz królem – powiedziała, starając się za dużo nie myśleć, jak zwykle w tych sytuacjach. – Kiedyś będziesz królem wszystkiego pod niebem. Nie możesz być smutny.
Moja mama jest jak królowa pszczół, myślał czasem mały Belharza. Odwrócił wzrok wbity wcześniej w zasłaną bordowymi i brązowymi dywanami podłogę, spojrzał na spoczywający między piersiami matki amulet. Czerwony klejnot królów chwały, z którego czasem dobywały się ciche szepty potężnych, smoczych głosów, większych niż gwiazdy na niebie i starszych niż wszystkie morza, głębszych niż pustki niebios.
Belharza o nie nie dbał. Od Tronu Strzaskanych Królestw wolał odpowiedzi.
Czuł się bardzo samotny.
ROZDZIAŁ 1
DESZCZ I OGIEŃ
DESZCZ I OGIEŃ
Dziesięć tysięcy płonących strzał przemknęło nisko pod ciasno stłoczonymi, czarnymi jak smoła chmurami. Większość zgasła niemal od razu smagana strugami deszczu, reszta rozpadła się w pył w zderzeniu z magiczną barierą otaczającą kłębiących się w luźnych formacjach wojowników pod dumnymi, karmazynowymi sztandarami. Kolejny piorun uderzył w wysoką wieżę otoczonej potrójnymi murami cytadeli, z której okien biło upiorne, błękitne światło, rzucając blask na mlecznobiałe zabudowania wspinającego się w górę wapiennego wzgórza miasta. Grzmot zagłuszył krzyki, powarkiwania, wrzaski i przekleństwa dobiegające spośród oblegających.
- Jeśli jest jedna rzecz, o której zdążyłem się nauczyć – mruknął Ajötia. – To na pewno jest nią przebiegłość elfów. Dlaczego to robią? Wiedzą, że nic nie zdziałają.
- Odwracają naszą uwagę – odpowiedział zasiadający na wysokim tronie Belharza.
Namiot następcy tronu był suchy jak gdyby na zewnątrz nie szalała wściekła wichura. Nie do pomyślenia, by syn królowej miał moknąć w deszczu jak jego żołnierze.
- Na szczęście długo to już nie potrwa, bracie. Zmiażdżymy ich przed północą.
Potężna, rozpościerająca się na wysokim wzgórzu, zbudowana z białego marmuru, kredy i wapnia cytadela Weyliichit majaczyła groźnie przed nimi. Między położonym na skraju gęstej puszczy obozem Belharzy a pierwszym z murów miasta rozciągała się płaska, niegdyś uprawna, równina, miejsce nasiąknięte krwią tysięcy, którzy legli w boju ledwie kilka nocy temu. Bardzo wielu poległo w decydującym starciu, gdy siły Belharzy ostatecznie zepchnęły armię króla-czarownika Weyliichit do jego starożytnego siedliska.
- Na nic się Nevenoemu nie zda jego burza – dodał Hjalarmurf, nordycki generał i przedstawiciel wysokiego króla Vragego.
- Nie bądź tego taki pewny – Belharza, jak od dłuższego czasu, wbijał wzrok w rozświetloną wieżę, raz po raz przyjmującą na siebie uderzenia błyskawic.
Nie licząc czarów światła, ognisk rozpalonych pośród żołnierzy na równinie i na murach, szalejących piorunów i martwego blasku rzucanego przez cytadelę króla-czarownika, wszystko pogrążone było w mętnej ciemności. Skłębione chmury walczyły ze sobą i rozdzierały się w dzikim, wywołanym potężną magią szale, zrzucając na dolinę i walczących całe jeziora wody. Oczekujący na dalszy rozwój wydarzeń wojownicy Belharzy musieli teraz już brodzić po kostki w błocie. Musiała zbliżać się dziesiąta godzina po południu, a świat pogrążony był w najczarniejszej nocy.
- Jakie wieści od saperów? – Belharza zwrócił się w stronę stojącego po jego prawej stronie Lalaiorala. Elf patrzył smutnym wzrokiem na majestat Weyliichit, zapewne starając się uspokoić wzburzoną, ayleidzką krew. Po drugiej stronie murów modlili się przecież teraz do wszystkich duchów i przodków jego właśni pobratymcy.
- Żadnych, mój panie – Lalaioral uśmiechnął się przepraszająco. – Najpewniej zostali odkryci. Wysłałem kilka oddziałów do tuneli, poleciłem też czarownikom odprawić rytuały pieczętujące, pomoc atronachów ziemi powinna się przydać.
Hjalarmurf splunął niedyskretnie, cofnął się jednak kilka kroków w głąb namiotu gdy tylko spoczęło na nim karcące spojrzenie Ajötiego. Młodszy brat Belharzy wyrósł na potężnego moritaura, wyższego od następcy tronu niemal o głowę. Białe, grube rogi wiły się wysoko, obwieszone dzwoneczkami i rżnięte w magiczne runy których wzory pokrywały się z misternymi tatuażami spowijającymi umięśnione ciało. Nord był wielkim wojownikiem i olbrzymem pośród ludzi, ale wobec jednego z Synów Byka zdawał się ledwo dzieckiem.
- Działa solarne powinny być już rozgrzane – Caranuach zbliżył się do tronu Belharzy i położył dłoń na rzeźbionym oparciu. – Powinniśmy zaatakować. Teraz.
- Uhrizen nie przysłał wieści – przypomniał Albalikowi Belharza, poprawiając się na niewygodnym siedzisku. Pomimo najlepszych starań rzeźbiarzy, tron był przystosowany jednak do nieco bardziej... ludzkiej sylwetki.
Caranuach pokręcił głową, poprawiając opadające na czoło, gęste loki.
- Otoczenie miasta nic nam teraz nie da, Nevenoe się go spodziewał, wie też, że główne siły przegrupowaliśmy tutaj. Iluzja go nie zwiedzie.
- Czary...
- Nic nie dadzą. – przerwał Lalaioralowi Albalik, uśmiechając się. – Zapominasz, z kim mamy do czynienia.
- Albalik ma rację. – Hjalarmurf ponownie zbliżył się do tronu, stając tuż obok milczącego Ajötiego. – Nevenoe jest Ayleidem. Myśli jak elf. Nie będzie spodziewał się, że po prostu weźmiemy szturmem jego fortyfikacje. Spodziewa się za to podstępu. Nasi saperzy są pewnie straceni, czarownicy Nevenoego na pewno szukali podkopów już od poranka. Mamy przewagę siły, ale czas gra na naszą niekorzyść. Nie wiemy co szykuje dla nas czarnoksiężnik, ale to nie może być nic dobrego.
Błyskawica jasna jak słońce trzasnęła w iglicę cytadeli, zaś potężny grzmot przetoczył się po lesie i strącił wiadra wody z szerokich liści gęsto rosnących drzew, jak gdyby na potwierdzenie słów Norda.
Belharza westchnął ciężko. Przepraszam, matko, pomyślał ze zmęczeniem. Jego generałowie mieli rację, zaś milczenie i wahanie Lalaiorala młody moritaur bez problemu utożsamił z jego nadmierną troską o życie żołnierzy. Troską, którą podzielała i sama królowa wszystkich rzek, Alessia.
- Wznieście sztandary – powiedział, podnosząc się i natychmiast wznosząc wysoko ponad wszystkich zgromadzonych z wyjątkiem brata. Okute czarną stalą kopyto trzasnęło o drewno, gdy Belharza zszedł z tronu i rozprostował potężne ramiona, napinając twarde jak żelazne powrozy mięśnie. – Zaatakujemy od trzech stron. Uhrizen być może do nas dołączy, domykając oblężenie.
Moritaur podszedł do stojącego kilka kroków dalej stołu, na którym rozciągnięto mapę terenu. Miasto o kształcie łzy, wijące się wzdłuż rzeki bijącej z wapniowego wzgórza, zajmowało większą część szczegółowego rysunku. Cały schemat zastawiony był figurkami i tabliczkami reprezentującymi poszczególne oddziały. Belharza zagarnął trzecią część znaczników na dole mapy, po czym przesunął je w lewo.
- Nordowie wraz z częścią naszych wezmą szturmem port – Belharza skinął na Hjalarmurfa, który patrzył na mapę spod krzaczastych brwi. Nord nosił potężną, splątaną w trzy warkocze brodę zdobioną złotymi obręczami i ozdobami, na plecach nosił dwa topory wojenne a przy pasie młot. Był jednym z najstarszych przyjaciół króla Vragego, utalentowanym wojownikiem i nieco zbyt pochopnym w walce taktykiem. – Działa rozbiją mury tutaj… i tutaj… Opanujecie barki i przegrupujecie się w pobliżu ujść głównych ulic, wykorzystamy węzły telluryczne ósmy, dziewiąty, dziesiąty i szesnasty by otworzyć stabilne portale dla posiłków.
- Węzły będą chronione – wtrącił Lalaioral, nachylając się nad stołem. – Mogą też zdestabilizować siatkę magiczną oraz uszkodzić działa, jeśli skanalizujemy manę w portalach.
- Dlatego to będą jedyne, które otworzymy. Dlatego też ruszysz razem z lewą flanką – Belharza uśmiechnął się lekko do elfa, który tylko skinął głową. – Wyślemy tam też drugą część czarowników i szamanów. To ryzyko, na które możemy sobie pozwolić.
- Nie jestem pewny – powiedział Ajötia. – Ayleidzi z pewnością mają w odwodzie jeszcze wielu niewygasłych.
- My też mamy swoje rytuały i swoje czary na podorędziu, bracie, auroranami się nie przejmuj, damy sobie z nimi radę. Skoro już się odezwałeś, to na pewno chętnie poprowadzisz uderzenie z prawej. Weźmiesz trzecią część naszych sił i dział wedle potrzeby, tam też rzucimy najsilniejsze iluzje, niech choć przez chwilę myślą, że chcemy uderzyć frontalnie na przedzamcze cytadeli.
- A nie uderzymy? – zapytał młodszy z moritaurów.
- Nie. Weźmiemy miasto szturmem tak jak gdyby Nevenoe nie szykował nam jakiejś magicznej apokalipsy. Przebiegli czy nie, Ayleidzi na pewno strzegą głównie cytadeli, jeśli król ma wobec nas jakieś plany, z pewnością nie dopuści ryzyka przerwania swoich klątw. Środek poprowadzę ja. Rozbijemy główną bramę z Caranuachem i Kinevre.
- Pełen szturm – odezwał się Albalik, lekko kręcąc głową. – To będzie rzeź.
Belharza wyprostował się, spoglądając na stół, na dziesiątki kolorowych, bezimiennych figurek.
- Tak. To będzie rzeź.
Następcę tronu przeszedł dreszcz podniecenia, którego bardzo nie chciał tym razem stłumić.
***
Nedowie, Nordowie, Colovianie, Albalikowie, Kothringi, Hegatyjczycy, Keptu. Ludzie wszelkich języków, ludów i plemion, o twarzach skrytych za kolorowymi maskami, pokrytych wojennymi barwami, wytatuowanych i zarośniętych, wszyscy padali najpierw na kolana, a potem, wyciągając ręce, na twarz, gdy pośród nich przechadzał się potężny Syn Byka. Belharza, z kapłanem po lewej stronie i Lalaioralem po prawej, zmierzał powoli w stronę obozu inżynieryjnego skrytego pod niskim, prowizorycznym parawanem. Deszcz bębnił intensywnie o barierę rozciągniętą nad wojskiem. Powietrze przepełniał swąd niemytych ciał, potu, moczu i strachu, przemieszany z wilgotną wonią błota i odległym, dziwnym zapachem zawsze przepełniającym ayleidzkie miasta. Tysiąc narzeczy mieszało się ze sobą oraz z setką innych odgłosów pola walki. Belharza wiedział, że stąpa po przykrytych mułem zwłokach, trupach pokonanych i poległych w niedawnej bitwie. Miał na sobie ciężkie, ceremonialne szaty, dzwoneczki na jego rogach podzwaniały z każdym krokiem, a intensywny, gryzący zapach kadzidła, którym gorliwie machał zawodzący modlitwy kapłan nieco łagodził doświadczenie przebywania pośród poddanych.
- Chwała Ośmiu i Jednemu, chwała Akatuush, chwała Diblashuut... – powtarzał raz po raz wierny odziany w symbolikę boga Zenizetheruuta.
Belharza nawet nie zwracał na to uwagi. Już dawno zdążył dowiedzieć się, choć pewnie nie była to wiedza przeznaczona dla niego, że Osiem Bóstw wymyślili uczeni jego pani matki po to, by pojednać walczących pod jej sztandarem elfów, ludzi i inne istoty, spośród których każdy miał jakiś swoich niebiańskich opiekunów. Wielu spośród tych bogów Belharza w ogóle nie znał, choć słyszał ich imiona nieustannie wypowiadane przez jego własnych poddanych. Cyrod przypominało tysiąc tysięcy świątyń zjednoczonych amuletem królów chwały, a Belharzę najbardziej niepokoił fakt, że przynajmniej kilkanaście spośród tych świątyń jest poświęconych jemu. To znaczy nie tylko jemu, ale jemu między innymi. W moich żyłach płyną niebiosa, pomyślał moritaur, spoglądając na szybko znikające w błocie twarze padających przed nim w niewolniczym oddaniu ludzi. Czy naprawdę? Na niektórych z oblicz dostrzegał tylko strach.
- Mój panie!
Odziany w beż i karmazyn moritaur wzdrygnął się i odwrócił w stronę zmierzającej ku niemu małej istoty. Nawet nad najwyższymi spośród innych ras Belharza górował o ponad pół metra, a Illennuz nie należał do najwyższych spośród Koth.
- Boski Bell – Illennuz skłonił się prędko rozkładając ręce. Był garbatym, brzydkim mężczyzną, czy też może niemal mężczyzną, gdyż niegdyś ayleidzcy kształciciele ciał odebrali mu męskość by lepiej służył w ich haremach i laboratoriach. Na srebrnej skórze, pokrytej twardymi jak druty, białymi włosami widniały głębokie, długie blizny pozostałe po brzytwach i batach, zaś w blisko osadzonych oczach oddzielonych garbatym nosem czaiło się szaleństwo. – Nareszcie przybywacie.
Czarne jak węgiel niebo rozświetlił piorun, a nad wojskiem przetoczył się grzmot. Illennuz zdawał się być więcej niż uradowany.
- Czy działa są gotowe? – powiedział sucho Lalaioral, rozglądając się po namiocie inżynieryjnym. Elfy i ludzie biegali we wszystkie strony, niosąc dwemerskie mechanizmy i trybiki, elfickie zegary i klejnoty dusz, złom, niewypały, alchemicznie flakony. Potężni strażnicy stali na baczność prawie ramię w ramię przy schowanym pod płachtą parawanie, zza którego dobiegało piszczenie rżniętego metalu i trzaskały iskry. Gwar był prawie nie do zniesienia, a Belharza zauważył, że pomimo misternych zaklęć Lalaioral ubłocił swojego wysokie, skórzane buty. Musiał być wściekły.
- Boski Bell, będziecie zadowoleni panie – Koth wyszczerzył się i ruszył w stronę parawanu. – Nie wiem jak radzą sobie gdzie indziej, ale tutaj pracujemy jakby sam Vamlu gonił.
- Niczego innego nie oczekiwaliśmy – zadudnił głos Balharzy. W obozie inżynieryjnym wszyscy byli zbyt zajęci, by padać na twarz, ale i tak każdy przystawał i okazywał należny szacunek. Czasem choćby skinięciem głowy. Odświeżające, pomyślał moritaur.
- Te ayleidzkie magmechanizmy zegarowe nie są łatwe do okiełznania, boski Bell, ale wierzę, że odnaleźliśmy właściwe inkantacje.
- Przekonamy się – mruknął sceptycznie Lalaioral.
Trójka przemierzająca namiot zbliżyła się do parawanu. Wytatuowani nedyjscy wojownicy natychmiast rozstąpili się, a kothyjski inżynier przecisnął się za parawan i zniknął. Za chwilę znów pojawił się, z jeszcze szerszym uśmiechem na wykrzywionej twarzy, odciągając w bok czarną płachtę i odsłaniając stojące w niewielkim wgłębieniu działa solarne. Potężne konstrukcje, przypominające rzeźby z czerwonej stali i czystego jak szkło aetherytu, miały sylwetki leżących gryfów i orłów, z rubinami zamiast oczu i rozdziawionymi paszczami i dziobami w miejsce luf. Nieco tylko niższe niż sam Belharza i długie na około cztery metry, działa solarne kipiały skondensowaną maną i co chwila odrywały się od nich jaskrawe, żółte wiązki energii, spopielając glebę dookoła i skwiercząc w powietrzu. Lekkie złoto pokrywało przezierające tu i ówdzie jądro z aetherytu, które samo w sobie lśniło białym światłem, czystą mocą. Działa solarne były arcydziełem ayleidzkiej magotechnologii, stworzonymi i wykorzystanymi po raz pierwszy przez Hadhuula, Króla Głodnego Płomienia, władcę Ceyatatar w czasach przed wyzwoleniem ludzkości i założeniem królestwa Alessii. Pelinal Białoręki, wuj Belharzy, pokonał dzierżącego miecz z czarnego ognia Hadhuula i zmiażdżył kolanem jego głowę, by potem pożreć jego serce w ogniu walki i skraść jego potężne działa wojenne.
- Są gotowe, o boski panie – Illennuz obszedł jedno z kilku zgromadzonych za parawanem dział, stukając w nie pięścią bezceremonialnie. – Musisz tylko wydać rozkaz, a użyjemy ich magii przeciwko nim.
Belharza zerknął na Lalaiorala, który, pobladły, wpatrywał się w rzeźbę złotego orła będącą jednocześnie narzędziem zagłady.
- Pierwsze uderzenie spadnie na wielkie wrota – objaśnił Belharza. – Jeśli chodzi o lewą i prawą flankę, będziecie kierować się rozkazami dowódców we wszystkim co wam polecą. Ich słowa są naszymi słowami.
- Tak, boski – inżynier skłonił się. – Nawiążemy bezpośrednią komunikację telepatyczną w chwili zdjęcia barier. Deszcz nas nie powstrzyma.
- Oby. Odpowiadacie za to głowami.
Belharza odwrócił się i ruszył w stronę żołnierzy, krocząc szybko pośród alchemiczny oparów i dymu z pracujących mechanizmów. Tuż za nim szedł Lalaioral.
- Przekaż Hjalarmurfowi, żeby wydał rozkaz do ataku w pięćdziesiąt pełnych modlitw po twoim przybyciu.
- Oczywiście.
Elf i moritaur wyszli z namiotu inżynieryjnego. Klucząc między wciskającymi się w błoto żołnierzami zmierzali w kierunku wysokiego, dumnego sztandaru z symbolem amuletu królów chwały i byczego łba, osobistej chorągwi następcy tronu. Pośród wojowników uwijali się w mrówczej pracy obwieszeni amuletami i skandujący zaklęcia szamani, machający kadzidłami i pochodniami kapłani, żercy, druidzi, akolici i klerycy, wszyscy dodający otuchy śmiertelnych i spowijający wojsko siatką ochronnych uroków. Osobiści zaklinacze Belharzy, zamaskowani przyboczni czarownicy o zaszytych ustach i wydłubanych oczach, czekali z rękami założonymi za plecami tuż obok dzierżącego sztandar atronacha ognia, gigantycznego golema gorejącego daedrycznym żarem.
- Postaraj się poskromić Norda, jeśli będzie chciał dać się wprowadzić w pułapkę. – Co nastąpi, dodał tylko w myślach Belharza.
Stanął tuż obok swojego atronacha, rozprostował ramiona. Usłyszał trzask własnych kości, rozejrzał się. Piorun rozświetlił twarze tysięcy wyczekujących wojowników zgromadzonych na równinie. Długi, nieruchomy rząd postaci w złotych zbrojach widniał daleko na murach kilkadziesiąt metrów przed nimi. Ayleidzi przestali pozorować salwy, wiedzieli, że zbliża się rozwiązanie, ich magowie z pewnością wyczuli poruszenie w delikatnej strukturze magicznej terenu.
- Postaram się, panie.
- Niech jego złowrogie spojrzenia cię nie zwiodą, wie, że jesteś tam z mojego polecenia. Wysłucha.
- Wierzę w to – Lalaioral uśmiechnął się słabo.
Belharza westchnął. Elf był jego opiekunem od dni dawniejszych niż mógł sobie przypomnieć, jego ciepły uśmiech zawsze dodawał mu otuchy i często studził ognistą, gniewną obecność w głębi duszy Belharzy, dziedzictwo Tchnienia-Kyne, które czasem Syn Byka tak mocno odczuwał. Wiedział, że spośród swoich braci i sióstr miał największe szczęścia, troskliwa, choć nieraz stanowcza ręka Lalaiorala uchroniła go w przeszłości od wielu problemów które przyszły wraz z niebiańskim dziedzictwem. Lalaioral był mu nieraz ojcem, ale jednak Belharza wiedział, że musi go traktować jak tego, kim jest. Elfa, Ayleida o ciemnozłotej skórze, ostrych rysach, obcych, odległych oczach i melancholijnej naturze. Wielu spośród Ayleidów przysięgło wierność Alessii gdy ta zwyciężyła, wielu jeszcze wcześniej, i wielu już po przymierzu niebios z ziemią, gdy Shezarr nałożył na skronie królowej wszystkich rzek amulet królów chwały, a Akatuush rozpalił w nim niebiański płomień. Pomimo to jednak, Lalaioral był Ayleidem. Belharza wiedział, że jego przyjaciel musi patrzeć na gasnącą chwałę Ayleidoonu, na którego truchle narodził się Cyrod. Weyliichit, teraz cytadela upiornego blasku i dom grzmotu, był ostatnim klejnotem elfickiej cywilizacji. Tu, w południowym Nibenay, kończyła się dawna era, a Lalaioral musiał oglądać jej kres. Nieraz ludzcy generałowie Belharzy kwestionowali lojalność elfa, następca ludzkiego tronu nie chciał jednak o tym słyszeć. Smutek nie zawsze prowadził do zdrady.
Ayleid wzdrygnął się ze zdumieniem, gdy poczuł na ramieniu dłoń Belharzy.
- Uważaj na siebie – powiedział cicho moritaur, uśmiechając się.
Lalaioral odwzajemnił gest, ściskając potężne przedramię Belharzy długimi, smukłymi palcami.
- Wy również, panie – rzekł, po czym wycofał się i nieznacznie skinął dłonią. Postać elfa otoczył rój purpurowych symbolów, powietrze jęknęło cicho, po czym wessało Lalaiorala w mniej niż uderzenie serca.
W tej samej chwili coś syknęło, a po sekundzie na łeb Belharzy spadła ściana deszczu.
- Nareszcie!
Moritaur obrócił się. Caranuach zmierzał w jego stronę konno, w swojej starej, zniszczonej zbroi z garbowanej skóry, z kapturem na głowie i łukiem na plecach. Jego wierzchowiec zarżał dziko gdy tylko zwęszył zapach moritaura, ale Albalik, klnąc się na wiedźmy w swoim dziwnym języku, opanował konia i zbliżył się do następcy tronu.
- Atakujemy? – zapytał tylko, znając odpowiedź.
- Zajmij pozycję i czekaj na sygnał – Belharza skinął łbem.
Caranuach roześmiał się w deszcz, jak zawsze przed rozlewem krwi, jego koń zatańczył w miejscu, po czym rozjuszony krzykiem jeźdźca popędził w stronę coraz bardziej zaniepokojonych wojowników.
- Belharza! – huknął Caranuach wzmocnionym magicznie głosem, wyciągając długi miecz z brązu.
Dźwięk tysięcy dobywanych mieczy zmieszał się z deszczem i chórem głosów.
- Belharza! Belharza i Alessia! Cyrod! Cyrod! CYROD!
Sam Belharza uśmiechnął się, po czym stanowczym gestem zrzucił ciężkie, królewskie szaty, które upadły w błoto i zmieszały swój szlachetny karmazyn z brązem ziemi. Idąc ramię w ramię ze swoim zakutym w czarne żelazo golemem, tuż za sobą mając milczących czarowników, Belharza ruszył przed siebie pośród okrzyków i zawołań, górując niczym olbrzym nad wzburzonymi, ludzkimi falami, góra mięśni, futra i ognistej furii, którą wrzała jego krew i którą szumiały jego myśli. Wojownicy czerpali z jego siły, skakali, krzyczeli, rozcinali dłonie i przedramiona by malować twarze krwią, która mieszała się z deszczem i potem. W nawałnicy, pośród wody i potężniejącej burzy, wśród grzmotów, Belharza, Syn Byka, zbliżył się w stronę pierwszych szeregów, do łopoczących na dzikim wietrze sztandarów, wyszedł kilka kroków przed nie. Twarzą w twarz z milczącą cytadelą i wyniosła, wysoką na pięć metrów, rzeźbioną bramą, wrotami Weyliichit.
Belharza sięgnął w stronę swojego atronacha i zdecydowanym ruchem wyszarpnął z jego boku gigantyczny topór, uniósł go nad głowę i pozwolił ostrzom rozbłysnąć jasnym płomieniem. Zaklinacze, którzy poprzysięgli chronić następcę tronu Cyrod za cenę życia i duszy, zajęli miejsca po jego bokach i zaczęli otaczać go szczelnym kokonem rytualnych inkantacji, tak, że powietrze zapachniało palonym metalem.
- BELHARZA! BELHARZA! BELHARZA! – krzyczały tysiące jednym głosem.
Czy teraz widzisz mnie Ojcze?, przemknęło tylko jedno zdanie przez pogrążone w aedrycznej furii myśli moritaura.
- BELHARZA!
Zapadła cisza.
Na chwilę świat zamarł, nawet deszcz jakby zatrzymał się w miejscu.
Wielokrotny grzmot przetoczył się po równinie, gdy działa solarne, teraz odarte z potężnej iluzji i nagle doskonale widoczne pośród wzburzonych tłumów, ryknęły czystą potęgą. W mgnieniu oka ciskające na lewo i prawo uderzeniami many, rozedrgane mechanizmy zgasły, gdy z otwartych paszczy rzeźbionych bestii lunęło światło jaśniejsze niż blask słońca, rwąc powietrze w strzępy i hucząc głęboko. Wiązka energii przepłynęła ponad głowami żołnierzy, ponad sztandarami, zmieniła deszcz w kłęby pary, po czym uderzyła w mlecznobiałe mury i wysokie, dumne wrota. Rozległ się huk jak upadających szczytów, kamień eksplodował w oślepiającym, czerwonym świetle, a ściana żaru starła zarost z twarzy i włosy z głowy stojących na przedzie wojowników.
- CYROD! – ryknął Belharza głosem setki mężów, głosem człowieka-byka, po czym ujął gorejący topór w obie dłonie i puścił się biegiem w kierunku wyłamanych, zdruzgotanych wrót i walących się na jego oczach, wzbijających chmury pyłu murów. Za sobą usłyszał dudnienie tysięcy stóp.
Szturm się rozpoczął.
ROZDZIAŁ 2
FURIA
FURIA
Wrzawa setek podniesionych w bitewnym szale głosów zmieniła się w przytłumione, odległe echo, gdy Belharza wskoczył potężnym susem prosto w gęstą, wzbijającą się wciąż wyżej i wyżej, siekaną strugami deszczu chmurę białej mgły.
Okute stalą kopyta miażdżyły skruszoną skałę rozbitych w gruz murów, gięły miękkie jak glina, stopione żelazo wrót. Unoszące się w powietrzu, ostre jak stal odłamki drapały szeroko rozchylone nozdrza. Płonący topór zdawał się lekki jak trzcinowa witka. W uszach wciąż dzwonił ryk dział solarnych rozdzierających kamień, stal, ciało i przestrzeń.
Jego dwaj czarodzieje, z rękami przyciśniętymi do boków i lekko odchylonymi dłońmi, nogami złączonymi i wyprostowanymi stopami, zamiast skokami wdrapywać się na chybotliwe rumowisko lewitowali dookoła Belharzy, otoczeni wirującymi symbolami i wiązkami mocy.
Moritaur bardziej czuł niż słyszał podążających za nim wojowników.
Ziemia zadrżała a przez gęstą chmurę pyłu przebił się huk, gdy działa solarne po raz kolejny wypluły z siebie wiązki energii.
Nawet wysokie, przeplecione klątwami mury Weyliichit nie mogły oprzeć się potędze zrodzonej w magicznych kuźniach Króla Głodnego Płomienia, najstraszliwszego z ayleidzkich władców Ery Przed Wiekami Człowieka, tego, który swoje domostwo ozdabiał żyjącymi piecami i rzeźbami z poskręcanego mięsa, kości i wiecznie krzyczących bezgłośnie ust.
Nagle moritaur przestał się wspinać. Rumowisko sięgnęło szczytu.
Pokryty potem Belharza ujął oręż w obie dłonie, kucnął lekko, westchnął głęboko, po czym wybił się i skoczył wysoko, unosząc ręce nad lśniące od deszczu rogi.
Dziesiątki strzał rozprysły się w drzazgi w zderzeniu z potężnymi czarami obronnymi otaczającymi Belharzę ciasnym, niewidocznym kokonem.
Świat przesuwał się przed opadającym moritaurem zbyt szybko by ten zdążył dobrze ocenić sytuację, obrócił się więc wyćwiczonym ruchem w powietrzu i zakręcił toporem. Otoczyła go spirala ognia. Belharza ryknął z bezrozumną wściekłością i zamachał rękami, uginając jednocześnie kolana i z trzaskiem lądując na ziemi. Dopiero wtedy rozejrzał się, omiatając otoczenie zamglonym wzrokiem.
Był otoczony. Wyłamane, strzaskane wrota leżały na ziemi, miażdżąc kilku stojących najbliżej Ayleidów i druzgocząc witające przybyszów w czasach pokoju posągi dumnych orłów. Wszędzie dookoła, w ciasnym szeregu włóczni i długich mieczy wystających zza owalnych pawęży, stali Ayleidzi, wciąż jeszcze niepewni co właśnie się wydarzyło. Na twarzach niektórych odmalowane było przerażenie zmieszane ze zdumieniem – oto bowiem plotki okazały się prawdą, pół człowiek pół byk kroczył pośród nich. Łucznicy, stojący na balkonach przyulicznych kamienic, szyli bez przerwy strzałami w niego i w opadającą już za nim chmurę pyłu. Moritaur instynktownie spojrzał w dół, czując drapanie nad lewym kopytem.
Wylądował na ayleidzkim łuczniku. Zmiażdżone ramię i pierś wciąż jeszcze buchały krwią spod bogato zdobionej, złoto-czerwonej zbroi i szat. Elf patrzył niewidzącym wzrokiem w poranione błyskawicami, czarne chmury. Nawet jego młode oblicze pokryte było czerwienią.
Czerwienią krwi. Krwi.
Belharzie zrobiło się ciemno przed oczami. Jego mokrym ciałem wstrząsnął dreszcz, wszystkie mięśnie napięły się i rozluźniły, po czym znowu, i jeszcze raz. Paznokcie wbiły się bezwiednie w skórzaną rękojeść topora, a Belharza poczuł uwieranie między nogami, bolesną wręcz sztywność męskości, szalejące podniecenie.
Moritaur, dysząc coraz ciężej i zatracając się w furii, rozłożył ręce szeroko i ryknął nieludzko, unosząc łeb ku grzmiącemu niebu.
Ruszył przed siebie jak huragan, wyszarpując pokryte wnętrznościami kopyto ze zmiażdżonych zwłok.
Stojący naprzeciwko Ayleidzi rzucili się do ucieczki, łamiąc szyk i ściągając na siebie nerwowe okrzyki stojących za nimi dowódców.
Belharza wpadł w tłum, tuż za sobą mając wciąż jeszcze unoszących się w powietrzu czarowników, jeszcze dalej zaś pierwszych, wyłaniających się z chmury pyłu żołnierzy.
Machnięciem rozłupał jednego z wojowników od barku aż po pas. Nawet nie patrząc w stronę buchających posoką zwłok wyrwał z nich bez wysiłku topór, po czym zamachnął się nim szeroko, przecinając na pół odwróconego do niego plecami, próbującego uciekać włócznika. Chwycił włócznię razem z korpusem elfa, po czym dźgnął nią starającego się zadać cios z boku żołnierza prosto w twarz, która rozpękła się jak zgniecione jajko. Belharza nie zastanawiał się nad tym co dzieje się za nim czy po jego lewej stronie, tylko kątem oka dostrzegając wielobarwne rozbłyski czarów bitewnych rzucanych przez wspomagających go zaklinaczy. Walczył wraz ze swoimi czarodziejami jak jeden organizm, dostosowując swoje ruchy do ich ruchów, wedle starożytnej sztuki ayleidzkich mistrzów wojny, ginninganu, której uczyli go ayleidzcy poddani pani matki. Sztuki, którą teraz królestwo ludzi obróciło przeciwko dawnym panom Ayleidoonu.
Świat wirował przed pogrążonymi w szale oczami Belharzy. Grzmoty, coraz intensywniej, przetaczały się nad polem bitwy, gdy w uciekających panicznie Ayleidów uderzyła pierwsza fala ludzkich wojowników. Wpatrzeni w górującego nad wszystkimi dookoła Belharzę, następcę tronu ich pani i wyzwolicielki, walczyli bez wytchnienia, wymachując mieczami z brązu i obsydianu, czarnego żelaza i kości, szkła i malachitu, wzywając Shezarra, Akatuusha, Shora, Morihausa, Dagona, Bojohię, Z’ena, Tsuna i tysiąc tysięcy innych bogów setki plemion zjednoczonych pod dumnym sztandarem czerwonego amuletu królów chwały.
Zabijali z boskim zapałem, swoją masą przytłaczając próbujących bronić się Ayleidów.
- CYROD! – ryknął Belharza dudniącym głosem, odparowując potężnym toporem nadchodzące cięcie, po czym rękojeścią uderzając znienacka i gruchocząc czaszkę nacierającego Ayleida. Elf nie zdążył krzyknąć z bólu i przerażenia, zanim moritaur kopnięciem nie zgruchotał mu kolana i nie posłał go na ziemię.
Gorejąca furia w jego sercu pochodziła z czasów przed Stworzeniem, a każda kolejna kropla rozlanej krwi tylko ją podsycała, jak drwa dorzucane do pnącego się w górę ognia.
Szeroka ulica przechodziła w plac rozłożony na planie ośmioboku, na którego środku wznosiła się potężna fontanna przedstawiająca Panią Światła w koronie z gwiazd, z łagodnym uśmiechem na obcej, elfickiej twarzy wylewającą z obłego dzbana wodę mądrości, spływającą kaskadą i wodospadami ku rzeźbionym, pogrążonym w oddaniu Ayleidom strojnym w pióra i atłasy.
Belharza zorientował się w ostatniej chwili, że tuż zza ramienia uśmiechniętej Pani wyłonił się i mknie ku niemu wielki pocisk wystrzelony z ukrytej po drugiej stronie placu balisty.
Moritaur rzucił się w bok, padając na ziemię i przetaczając się, po czym kucając za wysoką donicą.
Pocisk z piskiem przebił się przez tarczę jednego z jego czarowników i przybił go do kamiennych płyt ulicy. Drugi, z rękami wciąż wzniesionymi w górze, nawet nie zwrócił na to uwagi.
Belharza zarżał cicho, otarł pianę cieknącą z pyska, po czym podniósł się i skoczył w stronę formujących szyk Ayleidów. Potężnym kopnięciem strzaskał tarczę zdumionego elfa, po czym wyrwał mu ją z ręki i zdjął mu głowę z karku machnięciem ostrej pawęży. Odparował toporem uderzenia przerażonych kompanów elfa, po czym zadał kilka uderzeń, gruchocząc włócznie przeciwników i zmuszając ich do cofnięcia się. Szybko uniósł dłoń i pomyślał klątwę ochronną, a w chwili, gdy uderzyła w niego kula ognia jego naramiennik rozbłysnął niebieskim światłem i wchłonął jej moc. Belharza zrobił krok jedną nogą do tyłu, wykręcił się o pół obrotu w drugą stronę, po czym machnięciem wystrzelił z rozświetlonego naramiennika pochłoniętą kulą ognia w szereg Ayleidów, spopielając kilkunastu w mniej niż uderzenie serca.
Metaliczne rzężenie wiązki wystrzelonej z działa solarnego zagłuszyło bijące wszędzie dookoła grzmoty, gdy oślepiające światło wgryzło się w wysoką wieżycę wznoszącą się ponad walczącymi. Kamień i stal eksplodowały, po czym zdruzgotany budynek runął na skłębionych w coraz bardziej wyrównanej walce żołnierzy, grzebiąc dziesiątki.
Wymachujący toporem nad głową Belharza był już w tym czasie otoczony ciasno przed próbującymi dostać go Ayleidami. Ich początkowy strach minął, walczyli teraz jak ich wyuczono, zadając szybkie, celne pchnięcia przystosowanymi do takiego stylu pojedynkowania się mieczami o opływowych kształtach. Nie mogli jednak przebić barier ochronnych Belharzy, który krok za krokiem zadawał uderzenia, rąbał, rozrywał i miażdżył, coraz szybciej i mocniej. Raz po raz skierowane w jego stronę strzały zmieniały się w smugi drzewnego pyłu i opiłki.
Belharza uniknął wymierzonego w jego bark pchnięcia włócznią, skoczył do przodu. Samą masą przełamał linię wrogów, toporem ściął jednego z nich, a drugiego złapał potężną dłonią za twarz, strącając wysoki hełm z głowy. Potężnym uściskiem, któremu towarzyszył ogłuszający, przeraźliwy, krótki wrzask, zmiażdżył czaszkę i twarz Ayleida, rycząc z furią uniósł jego zwłoki jedną ręką nad głowę, po czym rzucił nimi w stronę przerażonych, wycofujących się elfów.
Wiązka światła z działa solarnego przemknęła nad głową Belharzy, zmieniając piękny posąg Pani Światła w gruzy. Jej dzban, wraz z fragmentem dłoni, przeleciał pomiędzy walczącymi, odbił się o kopyto Belharzy i zwalił uderzeniem z nóg jednego z umykających Ayleidów. Moritaur doskoczył do niego, zaostrzonym trzonkiem topora przyszpilając kwilącego elfa do ziemi.
Wszystko zmieniało się przed jego oczami w wir smug czerni, czerwieni i złota, i tylko kolejnych przeciwników widział coraz wyraźniej, niemal obdzierając ich wzrokiem ze skóry, śledząc ich arterie i tętnice, widząc bijące szybko serca, pracujące płuca. Wszystko, co mógł zmiażdżyć i rozerwać na strzępy. Rwać. Niszczyć.
- Bestia.
Ból w lewej łopatce i w zakamarkach umysłu, jasny i czysty, tnący jak stal, przecinający szał i sprowadzający rozumny gniew.
Belharza obrócił się gwałtownie, wywinął toporem. Coś uderzyło go w ramię, cofnął się.
Głowa jego drugiego czarownika upadła na ziemię.
Tuż za nim stał wysoki elf w szarej, lekkiej zbroi przypominającej szatę utkaną z tysiąca kruczych i czaplich piór. Nie miał na głowie hełmu, a długie, lśniące, czarne włosy upiął w wysoki kok, udekorowany uwiędłymi kwiatami. Pociągłą, szlachetną twarz o złotej, ayleidzkiej skórze pokrywały gęste, głębokie blizny.
Podobni mu spływali jak cienie z balkonów pobliskich kamienic, wtapiając się w napierających ludzi i w rozbłyskach purpurowej magii siejąc zamęt.
- Wezmę twoje serce, dengeggu – powiedział elf. Słowa wypowiedział głosem niemającym wieku. – Po czym ofiaruję je Pani Światła, choć na to nie zasługujesz.
Belharza nic nie odpowiedział, pochylił się tylko i ryknął wyzywająco, po czym skoczył szybciej niż wzrok mógłby go wyśledzić.
Ayleid nie uskoczył ani nawet nie starał się uniknąć ciosu. Po prostu pojawił się w mgnieniu oka w innym miejscu, ze smukłym berdyszem w dłoni.
Moritaur, nie zastanawiając się, machnął toporem w stronę elfa. Tamten, jakby płynąc w powietrzu, odparował cios, jednocześnie przesuwając się szybko za Belharzę. Pchnął w chwili, gdy błyskawica rozświetliła niebo, moritaur jednak sparował uderzenie, wymierzając cios pięścią, który trafił w pustkę. Ayleid próbował uderzać z różnych stron, zawsze jednak Belharza, obeznany ze stylem walki elfickich mistrzów stali, dawał mu odpór, samemu do razu kontratakując. Czarne, płonące ostrze zderzało się raz po raz z dźwięczącą stalą, gdy wojownicy przesuwali się spod kamienicy w stronę placu, podążając za walczącymi i ciągle napływającą falą ludzkich żołnierzy.
Deszcz nasilał się z każdą wymianą ciosów.
Wysoka, przypominająca zrywającego się do lotu orła forteca króla-czarownika Nevenoego usadowiona na szczycie stromego, wapiennego wzgórza biła coraz jaśniejszym, błękitnym światłem, odbijającym się od murów miasta i spowijającym je w upiornym blasku.
Belharza uskoczył, gdy mistrz stali, markując cięcie w kolano, rzucił się z berdyszem celując w pierś moritaura. Ten, unikając uderzenia, chwycił przebiegającego obok elfa i rzucił krzyczącym łucznikiem w stronę przeciwnika. Elf ze świstem zniknął, rzucony łucznik przeleciał wymachując rękami i nogami w powietrzu dokładnie w miejscu, gdzie Ayleid stał przed chwilą, a po chwili mistrz stali pojawił się z powrotem obok, już w półobrocie tnąc śpiewającą bronią. Jego płaszcz zafalował w powietrzu na podobieństwo ptasich skrzydeł.
Moritaur przyjął uderzenie, unosząc naramiennik. Odwrócił łeb, gdy berdysz rozbił magiczną stal zmieniając ją w strzelające na wszystkie strony odłamki. Siła pchnięcia obróciła Belharzę i zmusiła go do klęknięcia, jednocześnie jednak moritaur rzucił płonącym toporem wykorzystując obrót by zamachnąć się potężnie.
Ayleid odskoczył, unikając wirującego płomienia i czarnej stali, uskoczył, by znaleźć się prosto w uścisku Belharzy, który nagle skoczył ku niemu. Pojedynkujący zderzyli się ze stęknięciem.
- Co… - wycharczał elficki mistrz stali.
Belharza warknął, po czym, trzymając go nadal mocno jedną ręką i zataczając się z nim niczym w pijackim widzie, skręcił mu kark jednym, mocnym szarpnięciem wolnej dłoni.
Elf zadrżał, po czym zwiotczał.
Belharza nie zastanawiając się odrzucił zwłoki przeciwnika, po czym podszedł do swojego topora i podniósł go, podrzucając by poczuć wyważenie na nowo.
- Bardzo ładnie się uścisnęliście!
Caranuach, z nową, szeroką raną na policzku, zbliżył się niepostrzeżenie do ciężko dyszącego Belharzy, który, słysząc jego głos, szarpnął się i uniósł topór. Widząc Albalika na koniu, a tuż za nim zbliżający się oddział przybocznej gwardii, również jeźdźców, nieco się rozluźnił, rozejrzał. Liczne sztandary Cyrodu bardzo powoli zaczynały przeważać na wciąż rozświetlanym rozbłyskami magii, pogrążonym w gwarze i szale bitwy placu.
- Tak – w gardle rzęziło Belharzie jak po wielokilometrowym biegu. – Prawdziwe braterstwo merów i ludzi.
Albalik pokiwał głową z zadumą.
- Ludzi i… czym tam jesteś… jesteście, panie – dodał po chwili z poważną miną.
Belharza warknął na niego tylko, otrząsając się i pokrytą krwią dłonią przeczesując mokrą grzywę.
- Co się dzieje? – zapytał po chwili, wskakując na jedną z wysokich donic. Drzewo, które niegdyś w niej rosło, leżało wyrwane nieco dalej.
- Nie mamy żadnej łączności – wyjaśnił Caranuach, zbliżając nerwowego wierzchowca do Belharzy. – Ayleidzi przecięli całą łączność telepatyczną. Moi zwiadowcy mówią, że kontrolujemy port, ale wasz brat, panie, ma problemy ze szturmem na cytadelę.
- Uhrizen?
- Nie zaatakował.
- Niedobrze.
- Owszem.
Moritaur westchnął ciężko.
- Straciłem osłonę.
- Zauważyłem, panie. Elfowie nie odpuszczają. Postaram się to jakoś naprawić, możliwie szybko. Mamy rezerwy.
- Przejmiemy plac, po czym skierujemy się w stronę fortecy.
Ogłuszający grzmot wstrząsnął światem, gdy jasna błyskawica uderzyła w iglicę zamku Nevenoego.
- Wasza wola, panie – Caranuach poprawił rozwichrzoną brodę, po czym odchrząknął. – Belharza! – krzyknął wymachując mieczem nad głową i puszczając się galopem w stronę jednej z bocznych uliczek, by wraz z resztą oddziału konnicy okrążyć plac i zaatakować z boku.
Za jego wysokim sztandarem jaskrawoczerwonego lisa podążyła też część piechoty.
- Mój panie.
Belharza obrócił się. Na czele zbliżającego się w równym jak wykreślony przez geometrę szyku maszerowała zakuta od stóp do głów w stal Kinevre. Jej zielonkawa skóra, mokra od deszczu, lśniła błękitnymi tatuażami pokrywającymi łysą czaszkę i twarz o ostrych, młodych rysach. W zielonych oczach nie czaiła się żadna emocja. Kinevre przekroczyła zgruchotane zwłoki ayleidzkiego mistrza stali, po czym stanęła obok Belharzy.
Moritaur zeskoczył z donicy.
- Poprowadzę posiłki – oznajmił.
Jedna z nielicznych pozostałych przy życiu Getu skinęła głową.
- Oczywiście mój panie. Mamy informacje, że w porcie Hjalarmurf i Nordowie niemalże kontrolują sytuację. Trwają zacięte walki o Katedrę Światła…
- Lalaioral? – przerwał kobiecie Belharza, patrząc na toczącą się na placu walkę. Starał się wypłoszyć z głowy furię na dłuższą chwilę, by zebrać myśli i móc znów ruszyć do walki nieco… spokojniejszym.
- Z tego co wiem, dowodził siłami wysłanymi by przechwycić węzeł w katedrze, gdy…
Kinevre wzdrygnęła się, na chwilę tracąc spokój, gdy ujrzała wpatrzone w siebie nieludzkie, czarne oczy moritaura, który schwycił jej ramię w żelaznym uścisku w mniej niż uderzenie serca. Był szybszy niż jakikolwiek człowiek, pomimo rozmiarów.
- Poślij rezerwowych zaklinaczy wraz z resztą sił do portu by wspomogli naszych biorących katedrę.
- Mój panie…
Getu syknęła, gdy dłoń Belharzy zacisnęła się z siłą imadła, wyginając stal jej naramiennika i kalecząc skórę.
- To jest moja wola, kobieto. Nie zobaczysz jutrzejszych gwiazd, jeśli się jej sprzeciwisz.
Kinevre obrzuciła moritaura krótkim spojrzeniem, po czym skinęła głową.
- Poprowadzę wsparcie osobiście – oznajmiła sucho, po czym wywinęła się ze słabnącego uścisku, cofnęła i oddaliła, machnięciami wydając rozkazy części oczekujących na rozkazy ludzi.
Belharza długo odprowadzał ją wzrokiem, oddychając przez drżące nozdrza i zaciskając dłoń nerwowo na toporze. Odetchnął, gdy stracił Kinevre z oczu, po czym zwrócił spojrzenie na oczekujących, zniecierpliwionych wojowników.
- Za mną! Za Alessię! ZA CYROD! – huknął wznosząc topór, po czym rzucił się w stronę placu.
- BELHARZA! – podnieśli okrzyk ludzie, ruszając za swoim wodzem.
***
Z każdym kolejnym grzmotem zachmurzone niebo przecinały splątane błyskawice, spływając niczym strumienie z gór w kierunku morza w stronę iglicy wieńczącej wysoką fortecę króla-czarownika, Nevenoego, Króla Pośród Mgieł, ostatniego potężnego, niezależnego władcy Ayleidoonu na ziemiach ludzkiego Cyrodu.
- TERAZ!
Okrzyk Ajötiego wzniósł się ponad powiewającymi dziko sztandarami i miarowymi zawołaniami bitewnymi tysięcy zmęczonych, zakrwawionych ludzi.
Zaryczały działa solarne, rozstawione na najwyższych piętrach jeszcze stojących wież.
Światło popłynęło w stronę dumnej cytadeli, wysoko w górę ponad wapiennym klifem po którym powoli wspinały się, zdzierając ze skały zwały gruzu, atronachy oblężnicze, przypominające skrzyżowanie skorpionów z ciężarnymi pajęczycami, taszczące na plecach długie drabiny i kosze pełne bomb alchemicznych.
Fala uderzeniowa zwaliła z nóg kilka pierwszych szeregów stojących u stóp wijącego się podejścia do głównych wrót zamku żołnierzy, wstrząsnęła kilkoma stojącymi między nimi golemami oblężniczymi, a blask eksplozji na chwilę rozświetlił mroczną noc światłem dnia.
Gdy dym opadł, mleczne fortyfikacje stały nienaruszone.
- To nic nie da.
Belharza stał obok brata na wysokim podwyższeniu na placu rozciągającym się pod cytadelą.
Walki toczące się w porcie trwały nadal, podobnie wschodnia i najdalej wysunięta na północ część miasta były areną ciągłych, krwawych starć. W tym momencie jednak tylko cud mógłby uratować Ayleidów od zagłady. Cud, bądź cokolwiek przygotowywał w swoim smaganym błyskawicami siedlisku Nevenoe. Za zwycięstwo synowie Alessii przewodzący oblężeniu musieli zapłacić morzem ludzkiej krwi.
- Zauważyłem – powiedział Ajötia, pokryty posoką od stóp do rogów, a stojący obok niego zaklinacz cały czas podtrzymywał czar wspomagający zgruchotaną nogę moritaura. – Skurwysyn – dodał mruknięciem.
- Weźmiemy szturmem główne wrota – zasugerował Belharza, wskazując zbitą ciżbę wojowników powoli sunącą w górę podejścia do cytadeli.
Wszędzie dookoła wciąż rozbłyskały magiczne bariery chroniące szturmujących przed nieustanną nawałą strzał.
- Nie mamy ludzi.
- Oni też nie mają… elfów – Belharza uśmiechnął się sam do siebie.
- Jesteś bardzo zabawny, bracie. Za dużo czasu spędzasz z Albalikiem.
- Czy to zazdrość?
Ajötia parsknął, po czym kilka razy otworzył i zamknął pysk, zastanawiając się.
- Nie – odparł po prostu po chwili, odwracając od starszego brata wzrok i ponownie wbijając go w cytadelę. Warknął, po czym szturchnął Belharzę, wskazując łbem jeden z licznych balkonów. – Spójrz.
Następca tronu Cyrodu zmrużył oczy. Nigdy nie miał tak dobrego wzroku jak Ajötia, który odziedziczył poza zdecydowanie bardziej… zwierzęcym wyglądem również o wiele większą sprawność.
Na wzmagającym się od kilkudziesięciu minut wietrze, pośród grzmotów i piorunów, powiewały kremowe i beżowe szaty niedużej, prawie niewidocznej z placu postaci. Miała na skroni wysoką, smukłą koronę z białego złota, dłonie zaciskała na balustradzie.
- Skurwysyn – mruknął Belharza, patrząc na Nevenoego.
- Przeraża mnie, że nie wiem, co on tam szykuje.
- Nie powinniśmy czekać i się zastanawiać, tylko uderzyć.
- To może… być jedyne wyjście – Ajötia pokiwał łbem.
Belharza podrzucił topór w dłoni, pozwalając znów rozgorzeć magicznym płomieniom.
- Miej na oku golemy oblężnicze, postaraj się otworzyć te portale. Ja zajmę się główną bramą.
- Ostatnio dobrze ci poszło – powiedział z przekąsem młodszy z moritaurów, odprowadzając powoli schodzącego z podwyższenia brata wzrokiem. – Bel…
- Będę – Belharza spojrzał tylko na Ajötiego, który zdenerwowany warknął i odwrócił się od następcy tronu.
Belharza zatrzymał się, zastanowił.
- Bracie, poprowadź szturm na wejście do cytadeli – powiedział, zwracając się do Ajötiego.
Ten, zaskoczony, spojrzał znów na starszego brata.
- Ja?
- Tak, ty – Belharza uśmiechnął się krótko, po czym dodał ostro – Natychmiast.
Ajötia, wyraźnie rozemocjonowany, niemalże jednym susem zeskoczył z podestu, ignorując biegnącego za nim ze swoimi czarami zaklinacza. Minął bez słowa brata i ruszył przed siebie, dłonią dając znak chorążym, bo poprowadzili swoje sztandary za nim. Grzmot przetoczył się nad upiorną cytadelą. Jej białe jak mleko strzeliste wieżyce, wysokie katedry i dumne posągi, rzeźbione w gwiazdy, ptasie pióra i dumne oblicza, wszystkie pokryte były krwią. Jeśli nie leżały w gruzach. Ulice zasłane trupami ludzi i elfów pogrążone były w ciszy, jeśli nie liczyć gromów i odległych odgłosów walk.
Niewiele dzieliło królestwo Alessii od pochwycenia ostatniego klejnotu starego Ayleidoonu, tak, by narodziny ludzkiego Cyrodu w końcu się dokonały.
- Chwała Akatuush, chwała Shezarr, chwała Iiulladannas… - mamrotał kapłan, wymachując kadzidłem pośród pokrzykujących i modlących się wojowników.
Belharza zbliżył się do oczekujących oddziałów. Sunąc między rozstępującymi się przed nim z trwożnym szacunkiem żołnierzami podszedł do jednego z golemów oblężniczych. Atronach, wielki jak dom, wyrzeźbiony dłońmi ayleidzkich rzemieślników w postać ciężkiej bestii, niósł na plecach wzmocniony magią lewitacji bunkier, oraz wielki kosz pełen bomb alchemicznych.
Zawsze chciałem to zrobić, pomyślał z radością Belharza, po czym po wyrzeźbionych w boku golema schodkach wdrapał się do bunkra. W środku, w milczeniu, oczekiwali go ayleidzcy łucznicy ze zhołdowanych państw-miast. Wszyscy skrzyżowali dłonie na piersi w geście szacunku gdy Belharza, drapiąc rogami sufit pomieszczenia, zbliżył się do długiego, niskiego okna.
- Ruszamy – mruknął, nie powstrzymując uśmiechu na pysku.
Jeden z elfów natychmiast zbliżył się do żelaznej drabinki, pstryknięciem otworzył właz w suficie, po czym wychylił się pokonując kilka szczebli i zadął w róg przy pasie. Natychmiast odpowiedziało mu kilka innych rogów, a żołnierze na placu dobyli oręża i zakrzyknęli dziko, domagając się walki.
W tej samej chwili z nóg atronachów oblężniczych które pięły się już po klifie i murach cytadeli spadły w dół dziesiątki drabinek, na które natychmiast zaczęli wspinać się stojący najbliżej wojownicy. Nad całą armią uniosły się dziesiątki lewitujących magów, miotając rytuałami w stronę murów cytadeli oraz osłaniając ruszających w górę ludzi.
Golem, na którego grzbiecie znajdował się Belharza, ruszył powoli przed siebie, drąc kamienne płyty placu szponami ze wzmocnionej klątwami stali. Ze szponów wystawały kolce z czarnego żelaza tak twardego, że wgryzało się w skałę niczym w masło.
Belharza, przepychając się między przygotowującymi swoje łuki i czary merami, zbliżył się do włazu i nawet nie wchodząc zbyt wysoko na drabinkę wychylił się, wystawiając ponownie na zacinający deszcz i potężniejącą wichurę. Uśmiechnął się i ryknął dziko, wznosząc topór, gdy ujrzał szereg gigantycznych golemów zbliżających się do podnóża klifu, unoszących wielkie, pokryte zadziorami łapy i wbijając je z hukiem w wapno. Belharza złapał się mocno włazu, gdy golem kilkoma zamaszystymi ruchami zmienił pozycję i zaczął wspinać się w górę stromej ściany, z każdym kolejnym szarpnięciem wydzierając z niej strzaskane głazy i wzbijając chmurę pyłu. Wojownicy o twarzach posmarowanych krwią i pokrytych farbami wojennymi unosili zaciśnięte pięści i wymachiwali nimi w stronę uniesionego topora Belharzy, wspinając się jednocześnie szybko w górę na drabinkach przyczepionych do zmierzających wciąż ku szczytowi atronachów.
Wtem nad miastem przetoczył się głuchy grzmot któremu nie towarzyszyła żadna błyskawica, a tuż za nim łomot i huk.
Belharza szybko spojrzał w górę.
Druga eksplozja karmazynowego światła rozerwała w strzępy kolejne odnóże jednego z golemów znajdujących się tuż przy samym krańcu murów cytadeli. W przerażającej ciszy i zacinającym deszczu, a po chwili w akompaniamencie dziwnego, bezosobowego stęku, atronach oderwał się od skały i, mknąc szybko pośród przerażonych krzyków, spadł w dół mijając Belharzę, by zwalić się z potężnym trzaskiem na ziemi. Moritaur przełknął ślinę patrząc na dziesiątki zmiażdżonych pod gruzami wojowników, po czym spojrzał w górę.
Odległa sylwetka Nevenoego zniknęła w rozświetlonej niebiańskim błękitem cytadeli.
Syn Morihausa zazgrzytał zębami, trzymając mocno drabinkę wsunął się do bunkra, wyrwał róg ze zmartwiałych dłoni jednego z elfów, po czym zadął w niego potężnie.
Pełen gniewu dźwięk rogu w towarzystwie grzmotów przetoczył się nad Weyliichit.