class="lbox">
Wydawać by się mogło, że brak recenzji tego kanonicznego dzieła w zasobach portalu zajmującego się fantastyką to karygodne zaniedbanie. Jest jednak zgoła odwrotnie, to pisanie jej w tej chwili zakrawa na karygodne zuchwalstwo. Nie chodzi przecież o zapomnianego autora, któremu recenzent pragnie przywrócić należne miejsce w panteonie, tylko o pisarkę, której powieść prawie od początku (prawie, bo jakieś opóźnienie jednak było), czyli od niemal dwustu lat, była ciągle obecna w europejskiej kulturze. Protoplasta gatunku science fiction i jego bohaterowie, doktor Frankenstein wraz ze swym antagonistą, bezimiennym Stworem, to ikony współczesnej popkultury, żadnej rekomendacji nie potrzebują.
Jeszcze kilkanaście, a może nawet kilka lat temu „Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz” (pełny, oryginalny tytuł), wygrałby w cuglach w konkursie na książkę, którą wszyscy znają, ale nikt nie czytał. Daleko odbiegające od oryginału adaptacje teatralne, a później filmowe z niezapomnianym Borisem Karloffem w roli Stwora, przyćmiły oryginał. Jednak i to zaczęło się zmieniać. Zaciekawienie twórczością Mary Shelley przeżywa widoczny renesans.