Prolog
To był jeden z tych ponurych i szarych dni, o których marudzi się patrząc przez okno. Ludzie kulili głowy jakby z obawy, że zaraz lunie deszcz. Ich chód był szybki, jakby wymuszony. Byle szybciej znaleźć się w znajomych czterech ścianach.
Takie luksusy nie czekały postaci, która zmierzała w wiadomym sobie kierunku. Mianowicie miejscowa karczma w miejscowości Secomber zwana jakże przyjemnie „Pod Topielcem” wzbudziła sarkastyczny uśmieszek w mężczyźnie.
Wejście do środka było miłą odmianą od podróży. Ciepło w karczmie przyjemnie uderzyło w policzki. Wewnątrz przebywało kilku miejscowych, którzy dość szybko wrócili do swoich rozmów. Interes dziś ewidentnie się nie kręcił. Zatem i karczmarz zbyt radosny być nie mógł. Dość surowo ocenił nowego gościa szczególnie szukając wzrokiem pokaźnej sakiewki. Musiał się nie lada rozczarować, lub mieć nadzieję, że ma ją gdzieś dobrze ukrytą, bo bogatością nie ociekał. A nawet gorzej. Ciemnobrązowa, gruba szata wskazywała na skromność i co gorsze, biedotę. Można by nieznajomego wziąć za przybłędę, gdyby nie pewny chód, który zdradzał czujność i możliwość natychmiastowej reakcji na jakiekolwiek zagrożenie. Co ciekawe nie posiadał on żadnej widocznej broni. Chyba, że takową posiadał w szerokich rękawach, gdzie skrywał ręce. Mierzył około 175cm wzrostu. Trudno ocenić budowę, przez szatę, ale wydawał się dość chudy. Jegomość był łysy, a głowa trochę nieproporcjonalna. Jednakże to twarz najbardziej rzucała się w oczy. Twarz bardzo charakterystyczna z powodu bardzo dobrze widocznej niemal na całej lewej części lica oparzenia. Wyglądało to jakby ktoś butem przycisnął całą lewą stronę twarzy w rozpalone węgle pozostawiając zniszczenie do końca życia. I oczy. Oczy przykuwające wzrok, lodowy błękit zdawał się być tyle piękny, co zwodniczy. W tym pięknie czaiło się coś…złego, zimnego. Wzrok był świdrujący i na dłuższą metę, niczym prawdziwe zimno, nieprzyjemne.
- W sprawie ogłoszenia… - rzucił nieznajomy bez zbędnych ceregieli. Karczmarz przytaknął przypominając sobie ów ogłoszenie. Głosiło ono, że wystąpił problem z miejskim cmentarzem. Naroiło się tam od zombie. Wini się za to tutejszego maga, który zaginął. Najprawdopodobniej zagłębił się w mroczne arkany nekromancji. Szczegóły miały być ustalone z sołtysem. Dopiero teraz właściciel gospody mógł się przyjrzeć nieznajomemu. Od miejsca stwierdził wielokrotnie łamany i nastawiany nos. Wychudzona twarz, cienkie usta i zwyrodniony od pobić podbródek jasno wskazywały na częste walki i często otrzymywane ciosy. Jegomość nie mógł być nikim innym jak mnichem.
- Proszę tam zaczekać – wskazał stolik w kącie przy ścianie składający się z czterech krzeseł i oparciem przy ścianie. Ogłoszenie wskazywało na czterech śmiałków. Wynagrodzenie może i nie wielkie. 100 złotych monet od łebka, ale na tą skromną wioskę trudno więcej oczekiwać. Ponadto dla mnicha walka z nieumarłymi była równie naturalna, co życiodajne promienie słońca. Mógł to równie dobrze zrobić za darmo.
– Podać coś? – pytanie wynikało z faktu, że sołtys zapewnił też (w miarę rozsądne) zapewnienie usług gastronomicznych.
- Kubek wody, bochen chleba i trochę szynki – odrzekł łysy mnich, po czym skierował się we wskazane miejsce czekając na następnych ochotników do walki z nieumarłymi. Nieznajomy zasiadł na wskazane miejsce. Po krótkiej chwili karczmarz przyniósł zamówienie. Mnich bez żadnych dodatkowych słów rozpoczął powolną degustację w oczekiwaniu na resztę śmiałków.
To był jeden z tych ponurych i szarych dni, o których marudzi się patrząc przez okno. Ludzie kulili głowy jakby z obawy, że zaraz lunie deszcz. Ich chód był szybki, jakby wymuszony. Byle szybciej znaleźć się w znajomych czterech ścianach.
Takie luksusy nie czekały postaci, która zmierzała w wiadomym sobie kierunku. Mianowicie miejscowa karczma w miejscowości Secomber zwana jakże przyjemnie „Pod Topielcem” wzbudziła sarkastyczny uśmieszek w mężczyźnie.
Wejście do środka było miłą odmianą od podróży. Ciepło w karczmie przyjemnie uderzyło w policzki. Wewnątrz przebywało kilku miejscowych, którzy dość szybko wrócili do swoich rozmów. Interes dziś ewidentnie się nie kręcił. Zatem i karczmarz zbyt radosny być nie mógł. Dość surowo ocenił nowego gościa szczególnie szukając wzrokiem pokaźnej sakiewki. Musiał się nie lada rozczarować, lub mieć nadzieję, że ma ją gdzieś dobrze ukrytą, bo bogatością nie ociekał. A nawet gorzej. Ciemnobrązowa, gruba szata wskazywała na skromność i co gorsze, biedotę. Można by nieznajomego wziąć za przybłędę, gdyby nie pewny chód, który zdradzał czujność i możliwość natychmiastowej reakcji na jakiekolwiek zagrożenie. Co ciekawe nie posiadał on żadnej widocznej broni. Chyba, że takową posiadał w szerokich rękawach, gdzie skrywał ręce. Mierzył około 175cm wzrostu. Trudno ocenić budowę, przez szatę, ale wydawał się dość chudy. Jegomość był łysy, a głowa trochę nieproporcjonalna. Jednakże to twarz najbardziej rzucała się w oczy. Twarz bardzo charakterystyczna z powodu bardzo dobrze widocznej niemal na całej lewej części lica oparzenia. Wyglądało to jakby ktoś butem przycisnął całą lewą stronę twarzy w rozpalone węgle pozostawiając zniszczenie do końca życia. I oczy. Oczy przykuwające wzrok, lodowy błękit zdawał się być tyle piękny, co zwodniczy. W tym pięknie czaiło się coś…złego, zimnego. Wzrok był świdrujący i na dłuższą metę, niczym prawdziwe zimno, nieprzyjemne.
- W sprawie ogłoszenia… - rzucił nieznajomy bez zbędnych ceregieli. Karczmarz przytaknął przypominając sobie ów ogłoszenie. Głosiło ono, że wystąpił problem z miejskim cmentarzem. Naroiło się tam od zombie. Wini się za to tutejszego maga, który zaginął. Najprawdopodobniej zagłębił się w mroczne arkany nekromancji. Szczegóły miały być ustalone z sołtysem. Dopiero teraz właściciel gospody mógł się przyjrzeć nieznajomemu. Od miejsca stwierdził wielokrotnie łamany i nastawiany nos. Wychudzona twarz, cienkie usta i zwyrodniony od pobić podbródek jasno wskazywały na częste walki i często otrzymywane ciosy. Jegomość nie mógł być nikim innym jak mnichem.
- Proszę tam zaczekać – wskazał stolik w kącie przy ścianie składający się z czterech krzeseł i oparciem przy ścianie. Ogłoszenie wskazywało na czterech śmiałków. Wynagrodzenie może i nie wielkie. 100 złotych monet od łebka, ale na tą skromną wioskę trudno więcej oczekiwać. Ponadto dla mnicha walka z nieumarłymi była równie naturalna, co życiodajne promienie słońca. Mógł to równie dobrze zrobić za darmo.
– Podać coś? – pytanie wynikało z faktu, że sołtys zapewnił też (w miarę rozsądne) zapewnienie usług gastronomicznych.
- Kubek wody, bochen chleba i trochę szynki – odrzekł łysy mnich, po czym skierował się we wskazane miejsce czekając na następnych ochotników do walki z nieumarłymi. Nieznajomy zasiadł na wskazane miejsce. Po krótkiej chwili karczmarz przyniósł zamówienie. Mnich bez żadnych dodatkowych słów rozpoczął powolną degustację w oczekiwaniu na resztę śmiałków.