Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami, żyła sobie księżniczka w kryształowym pałacu. Niczego jej nie brakowało, ale... Stop. Wybaczcie, pomyliłam kartki. Nie o księżniczkach i ich perypetiach miałam pisać. Nie, o żadnej bajce w klasycznym tego słowa rozumieniu też nie. Ale o recenzji? I owszem. Tak się bowiem składa, że Tokar odwiedził kino, by obejrzeć "bajkę". I choć nie było w niej wydelikaconych panienek, co poczują ziarnko grochu pod stertą pierzyny, to pojawiła się znana chyba wszystkim – chociażby ze słyszenia – postać Kapitana Ameryki. Jaki jest najnowszy film ze stajni Marvela? Przeczytajcie recenzję i przekonajcie się sami!
W jednym ze swoich prześmiewczych wywiadów komik Zach Galifianakis stwierdził, że łatwo jest podbić Hollywood będąc wysokim i pięknym, lecz za prawdziwy wyczyn można uznać dopiero, kiedy uczynisz to w skórze niskiego grubasa, który roztacza wokół siebie karykaturalną aurę chipsów o smaku tortilli. Zaskakujące, jak powyższa myśl doskonale wtapia się w kontekst odbierania marvelowskich herosów przez kinomanów. Cóż, nie oszukujmy się, gdy chodzi o podbicie serc publiczności na salach kinowych, taki Iron Man ma łatwiejsze zadanie niż ubity z twardej gliny Kapitan Ameryka.