
Wschodziło słońce, kiedy postać Jennifer rysowała się na horyzoncie upiornego krajobrazu. Sucha popękana ziemia, przypominała oblicze twarzy wiekowego człowieka, który zmawia modlitwę do Boga Wszechmogącego o rychłą i spokojną śmierć. Teraz ludzie nie umierają już ze starości. Większości marzyła się kulka w łeb, aby koszmar, w którym przyszło im żyć, wreszcie się skończył. W naturze człowieka jednak zakorzeniony jest instynkt przetrwania i automatycznie chwyta się on wszystkich możliwych sposobów przetrwania. Chodź wiele osób popełnia samobójstwa, gdyż nie może znieść cierpienia własnego i bliskich, nadal rzesza ludzi próbuje trwać w postapokaliptycznym świecie. Chęci jednak to nie wszystko. Ciągle się słyszy, że ktoś umarł w bólach na chorobę, na którą leki są na wagę złota… ach złoto przecież nic już nie jest warte, albo został zjedzony przez zmutowane szakale, czy zabity przez maszyny Molocha. Niebezpiecznie nawet jest wśród swoich – powstające liczne gangi wybijają się nawzajem, walcząc o terytoria i towary. Dookoła dziewczyny znajdowały się popioły po dawno, istniejącym tutaj lesie i budynkach. Gdzieniegdzie tylko pozostały kikuty drzew, sterczące i straszące przechodniów. Na jednym z takowych sczerniałych bezkształtnych drągów wystających z ziemi, siedział przerośnięty ptak o połysiałym ciele. Szaro-brązowe pióra miejscami odsłaniały płaty nabrzmiałej tkanki, w której gromadziła się ropa nadając skórze purpurowego koloru, a gdzie indziej powierzchnia ciała przypominała wielki czarny skrzep. Jedynie ostry żółty dziób nadawał mu majestatycznego wyglądu w całokształcie szkaradztwa. Ohydne ptaszysko, zresztą jak cały ten świat, bacznie obserwowało wszystko co się działo dookoła niego. Jego duże oczy śledziły każdy krok dziewczyny. Wydawał się dumny. Był panem swojego badyla i za pewne nikomu nie pozwoli do niego nazbyt blisko podejść. Prócz niego w pobliżu nie było żadnej żywej duszy. W powietrzu unosił się duszący zapach spalenizny, który powodował u niej kaszel za każdym razem, kiedy wiatr uniósł pył do góry. Szczypały ją oczy. Była już przyzwyczajona do takowego widoku, ponieważ wędrowała od kilkunastu dni. Sama nie wie, ile to już czasu jest w podróży. Nie liczyła. Na szczęście miała jeszcze zapas żywności i wody, a siły ją nie opuszczały. W czasach kryzysu ludzki organizm przyzwyczaił się do ekstremalnych warunków. Sama się czasem zadziwiała, skąd bierze te pokłady energii. Nie miała jednak wyboru, musiała iść przed siebie. Cofanie się nie miało sensu. Nigdzie nie ma bezpiecznych miejsc, a w starych miejscach zazwyczaj brakuje pożywienia i leków. Pozostało więc iść ciągle do przodu. Tam gdzie prowadzą nas oczy i nogi. Bez zatrzymywania się. Człowiek w ruchu jest cięższą ofiarą. Nawet nie mogła spokojnie spać. Ciągle trzeba było czuwać. Taka już jest dola ludzi, żyjących w świecie zniszczonym przez Molocha. Z pewnością nic by nie zwróciło uwagi Jennifer i dalej by parła ku nieokreślonemu celowi, gdyby nie fakt, że przed nią znajdowała się przewrócona ciężarówka, z której powoli wylewała się benzyna- coś co drogocennością wyparło złoto. Leżała na jednym z boków. Coś się w nią wgniotło. Ślady w postaci dwóch dziur. Rozwalona prawa przednia opona. Biała farba schodziła z karoserii. Tylnie drzwi otwarte, ale nie mogła dostrzec co jest w środku, ponieważ było tam ciemno, zresztą było jeszcze coś bardziej istotne. Za autem znajdowało się rozszarpane ciało ludzkie. Z tej odległości ciężko było określić do kogo należy. Dalej zaś znajdowała się stacja paliw. Średniej wielkości budynek sterczący na środku pustkowia. Dziwne, że jeszcze tutaj stoi. Stacja paliw dookoła zgliszcz. W innej sytuacji mogłoby być to komiczne. Człowiek musiał biec w jej kierunku. W tym samym kierunku jednak musiało podążyć „to coś” co go zabiło, ponieważ przez kawałek wiodący ku niej, ciągnął się ślad krwi. Zabójczyni maszyn była zbyt daleko owej sceny, aby dokładniej określić co tam się stało.