Nie wiem dlaczego, ale wyraz "śmierć" w moim umyśle nierozerwalnie połączył się z jednym zdarzeniem – za każdym razem, gdy patrzę na niego, słyszę od razu moich umierających wieśniaków w "Black & White" i krzyczących doradców: "Śmierć. Śmieeeerć. Śmierć!". Ileż można? A przecież powszechnie wiadomo, że odejście z tego świata to dopiero początek, więc nad czym oni tak rozpaczali? Temat ten podjęła, w dosyć pokrętny sposób, Sylwia Błach, debiutująca opisywaną powieścią. Jak się spisała i o czym w ogóle jest ta książka? Tego dowiecie się z recenzji Couruna.
Sylwia Błach to imię i nazwisko pisarki, które nie mówi mi absolutnie nic. Normalnie należałoby się w tym momencie jakoś przejąć, jednak nic złego się nie stało, bowiem wspomniana studentka Politechniki Poznańskiej debiutuje w roli autorki pełnoprawnej książki, chociaż zebrała już pozytywne oceny za zbiór opowiadań "Strach". Skupmy się jednak na "Bo śmierć to dopiero początek" – czy, zgodnie z tytułem, będzie to początek, czy koniec drogi?
Niekiedy odpowiedź pada w recenzji od razu, zaś potem jej autor stara nas przekonać do swojego zdania. Skomplikowana sytuacja, gdyż już na wstępie zdradzamy wszystkie karty. Z podobnego założenia wyszła Sylwia Błach, dlatego początki książki, w której poznajemy próbę wybicia się na rynku wydawniczym początkującej pisarki imieniem Malwina, wcale nie zwiastują dość mrocznego zakończenia. Być może narażę się wszystkim matkom, jednak to rodzicielka decyduje się na dość desperacki krok. Podaje córce leki, dzięki którym finguje jej śmierć. Rzekomy zgon ma być trampoliną do kariery. Nie na darmo mówi się przecież, że wielu autorów dopiero po odejściu z tego świata zyskuje sławę i pieniądze. Dlaczego więc śmierć nie może być początkiem dostatku?