Siedząc na twardym krześle w parszywym barze, sączyłeś jakiś nędzny trunek za bandyckie pieniądze. Nic w tym dziwnego, na Tatooine trudno wszak o bar inny, niż parszywy, trunek lepszy, niż nędzny, a także o cokolwiek po pieniądzach niższych, niż bandyckie.
Skoro o bandytach mowa, nie brakowało ich wokół ciebie. Gammoreańscy najemnicy, Rodianie przemycający przyprawę przez kontrolę celną Imperium, nawet podejrzane droidy o zapewne zabójczych priorytetach. Patrzyłeś na nich wszystkich jednym okiem, drugim spoglądając na wejście, w którym spodziewałeś się spotkać swojego ulubionego przemytnika. Kolejny interes dla miejscowego Hutta pozwolił wam spotkać się w tym galaktycznym "kurorcie", jakim było Mos Ila, zaś konieczność targowania się o paliwo inne, niż ciepłe szczyny banthy, pozwoliły ci pozostawić mistrza wśród miejscowych cwaniaków i wyskoczyć na coś mocniejszego do pierwszej z brzegu kantyny, gdzie oprócz pocących się w pancerzach żołnierzy Sithów napotkałeś pewną przemiłą zabójczynię.
- Nienawidzę Tatooine... - powiedziała po raz piąty w ciągu ostatnich dwudziestu minut, z pogardą spoglądając na piaszczysty kurz, który leniwie osiadał na krawędzi jej przybrudzonej szklanki.