„The Banner Saga” coraz mocniej mnie intryguje i kto wie, czy to nie będzie taki specyficzny królik z kapelusza wyciągnięty przez branżowych magików. Pierwszy teaser wlewa do mojego serca miły nordycki optymizm i powoduje, że już zaczynam ostrzyć sobie zęby nam myśl o zatopieniu w tę grę swoich kłów. Czyżby uciekinierzy z BioWare, chcieli na nowo nawiązać do złotych lat swojego dawnego studia? Do czasów, gdy królowała ambicja, kreatywność i pasja tworzenia, a nie ilość cyferek na koncie duetu Muzyka-Zeschuk?
Wielu zapewne będzie kręcić nosem, że po twórcach maczających palce w „The Old Republic” spodziewali się czegoś większego, a nie tytułu przywodzącego na myśl prostą grę flashową, ale paradoksalnie to mnie urzekło. Całkowite oderwanie się od wysokiego budżetu, presji olbrzymiego zarobku, chorobliwej bylejakości, planowania tysięcy płytkich DLC, produkowania masy chińskiego badziewia luźno związanego z uniwersum, taśmowego wypuszczania kolejnych gier i tym podobnych korporacyjnych praktyk. Studio Stoic zdaje się stawiać na pewną niszowość, gdzie kluczem jest klimat miły dla zmysłów, frapująca fabuła oraz smakowity koncept – sprawienie przyjemności zapalonym graczom, a dopiero potem patrzenie na tabelę przychodów i rozchodów.
Tak jest, niejednokrotnie takie małe i niepozorne tytuły potrafiły dosłownie zmiażdżyć gry, za którymi stały wielkie firmy, głośne nazwiska i miliony dolarów włożonych w proces produkcyjny. Przed oczyma mam 2008 rok i skromne „Puzzle Quest: Challenge of the Warlords”, przy którym bawiłem się znacznie lepiej niż przy rozdmuchanym „Fallout 3”. Czy historia się powtórzy? Trzeba poczekać na konkrety i zobaczyć, czy Jorgensen oraz spółka mają dość talentu, aby spełnić wszystkie intrygujące obietnice, jakimi podzielili się ze społecznością w ostatnich dniach. Na chwilę obecną daje jednak chłopakom spory kredyt zaufania i po cichu liczę, że go nie zmarnują.