Jak BioWare obiecał, tak uczynił. Cierpliwie czekałem na ten dzień, gdyż po cichu liczyłem na ucztę dla ucha oraz oka. Zwiastun CGI „Mass Effect 3” trafił w końcu pod internetowe strzechy i równocześnie rozpoczyna finałowe odliczanie przed wyczekiwaną premierą gry. Obok kawy oraz dobrej kanapeczki, trzymajcie tygodniową dawkę kanadyjskiego patosu – cóż może być lepszego w ten pochmurny poniedziałek?
Ech… wiele rzeczy, bo ten materiał jest klasyczną odmianą znienawidzonej „polityki jednego screena”. Czasem naprawdę nie rozumiem tego studia i jego ruchy tak mnie załamują, że mój maluczki rozumek nie ogarnia marketingowych zagrań panów z Edmonton. Widać jestem za głupi, aby to zrozumieć. Przykładowo, dlaczego, na miłość boską, kolejny raz kastrują smakowity i intrygujący materiał, który miał szansę wgniatać w fotel oraz budować gęsty klimat, starając się go sprzedać graczom trzy razy? Tak się nie robi, to nie uchodzi. BioWare chyba czerpało inspirację z ostatniego filmu Christophera Nolana, bo wszystko wskazuje na to, że teaser był „zapowiedzią zapowiedzi zapowiedzi” i na ostateczną wersję zwiastuna musimy poczekać do jutra. Jaki to ma sens? To jak kopanie pod sobą dołków.
Plik wideo nie jest już dostępny.
Tak jest, jedynie półtorej minuty materiału i na „reżyserską wersję” musimy zaczekać kolejne 24 godziny, przez co powyższy filmik nie ekscytuje jak powinien. Nie zrozumcie mnie źle, sporo ujęć wygląda wprost fantastycznie i można rozpływać się nad nimi w zachwytach, ale przez te wszystkie kastracje brakuje tutaj duszy oraz kunsztu. Przedsmaku emocjonującej przygody, jaki mogliśmy poczuć przed premierą „Mass Effect 2”.
Nie ma w tym budowania jakiejkolwiek więzi emocjonalnej, czegoś co zmotywowałoby mnie do akcji tak mocno, że pragnąłbym wcielić się w skórę Sheparda już dziś i skopać tyłek krnąbrnym Żniwiarzom, którzy ośmielili się zaatakować świętość, jaką jest kolebka ludzkości. Wszystko dzieje się za szybko i ewidentnie zostało nieumiejętnie pocięte. Człowiek nie czuje żadnej złości za smutną i paskudną śmierć małej dziewczynki, bo pojawia się ona ledwie na ułamki sekundy, w wyniku czego niezbyt obchodzi go to, co się z nią stało. Ofiara wojny, jakich niestety wiele – takie miałem odczucie, co z pewnością nie było zamiarem twórców. Scena z dziarskim komandorem i wymierzaniem przez niego sprawiedliwej zemsty również nie powala na kolana z tego samego powodu. Zanim wszystko zaczyna poważnie się rozkręcać i ma nastąpić kumulacja napięcia, ukazuje się bolesny napis końcowy.
Rozczarowanie, do tego smaku BioWare zdążył mnie w ostatnich miesiącach przyzwyczaić, lecz tym razem jest on szczególnie cierpki. To mógł być wspaniały materiał, który nawiązywałby do dawnych czasów, gdy Kanadyjczycy nie mieli sobie równych na tym polu i dorównywali klasie mistrzów ze studia Blizzard. Zamiast tego jest jedynie w porządku, a dziwny montaż oraz brak rozmysłu zniszczył całą misterną pracę. Ech… mam nadzieję, że z grą nie będzie podobnie, bo inaczej szykuje się naprawdę smutny marzec.
Oczywiście, zdaje sobie sprawę, że ta dodatkowa minuta lub dwie może spowodować polepszenie tego materiału o kilka klas, ale nie o to tutaj chodzi. Przy tego typu kwestiach zaskoczenie gra kluczową rolę i jeżeli cios wykonany przez marketingowców jest umiejętnie wyprowadzony, potrafi mentalnie znokautować gracza tak, aby z wrażenia spadł z obrotowego krzesła i musiał szukać swojej opadniętej szczęki po całym pokoju. Wtedy człowiek, lekko zamroczony przez piękno, które przed chwilą zobaczył, podświadomie wyciąga z portfela określoną kwotę i daje ją twórcom. Jak ktoś krzyczy na cały głos „uwaga, zamierzam wyprowadzić uderzenie!” i wykonuje czytelne ruchy, to w międzyczasie każdy zdąży unieść gardę, wiedząc czego się spodziewać. Mija się to całkowicie z celem. Co oni sobie myśleli?