Sesja Irytka

[ Ilustracja muzyczna, jeśli masz ochotę ]

Słońce pluło bezlitosnym żarem na spieczone dachy żałosnych bud, stanowiących większość parterowej zabudowy tego zapomnianego przed Boga i ludzi zadupia, na którym nawet Diabeł nie miał ochoty mówić nikomu "jeb się", a co dopiero "dobranoc". Nieznaczny, acz niezmiennie suchy, parzący, niemal pieprzny wiatr wiejący z pustkowia wpadał między uliczki osady, przypominającej bardzo marną dekorację z jeszcze marniejszego westernu, wysuszając momentalnie spływający po twym czole pot. Blask przeklętego słońca odbijał się na wyciągniętej lufie twego Magnum, którego siła mierzyła prosto w trzymetrowego, trójnogiego i trzyrękiego mutanta, który z miną wściekłego idioty wpatrywał się nieruchomo w wylot twojej lufy. Płacząca starowinka, usiłująca niezdarnie zasłonić swoim skurczonym, schorzałym, wątłym ciałem wielkiego zdegenerowanego sukinsyna, rozkładała ręce na krzyż i łkała głośno, nie przestając cię błagać:
- Na miłość Boga, dobry ojcze, nie róbcież tego mojemu sykowi!!! On tylko taki się zrobił przez to powietrze, przez tę ziemię, warzywa zatrute... Jezusie Maryjo, co on komu zawinił, że trochę odmienny i powolny, pasterzu dobry, toż on by nawet muchy nie...
Acha, muchy? Akurat. Trzy przerośnięte ręce zdradzały siłę, przy której rasowy kulturysta wydawałby się słabeuszem. Dzikość, piana i wścieklizna wypływały ze szpetnego łba, łypiąc na ciebie totalnym bezmózgowiem.
- Litości Boga, drogi ojcze, toż to dziecko jeszcze...
I tak od pół godziny. Nie wiedziałeś już jakie to miasto, nie wiedziałeś dokładnie gdzie się znajdujesz, poza tym, że gdzieś przy północnej granicy. Wiedziałeś, że ten tu nieszczęsny plugawiec to zapewne kolejna ofiara okolicznej radiacji, eksperymentów Molocha lub obu na raz. Wiedziałeś też, że twa wiara i ręka mają wspólną, ważną cechę - są niezachwiane. Na koniec wiedziałeś też, że w tej wiosce ludzie nauczyli się żyć z mutantami i prawdopodobnie na tym jednym się nie skończy.
- Zacytuję ci, dobra kobieto coś z pisma świętego. To będzie Ezekiel 25:17
"Ścieżkę człowieka prawego ze wszech stron
otacza
Niesprawiedliwość samolubnych
I tyrania złych ludzi.
Błogosławiony, kto w imię miłości bliźniego i
dobrej woli
Prowadzi słabych przez dolinę ciemności,
Bo prawdziwie strzeże on brata swego i
odnajduje dzieci zaginione.
I uderzę z wielką pomstą i zapalczywością
Na tych, którzy braci mych otruć i zniszczyć
próbują.
Gdy uczynię pomstę moją nad wami".

To rzekłwszy wymierzył dokładnie celując w pysk stwora lekko od dołu, bo różnica wzrostu była znaczna i nacisnął spust mając nadzieję, że kula trafi bez pudła i trzymetrowy synek nie będzie cierpiał. Wiedział też, że starowinka będzie go obwiniać. Nie zrozumiała bowiem zapewne nic z przytoczonego jej cytatu. On, ksiądz był sprawiedliwością, magnum pasterzem strzegącym jego tyłka a mutant zagrożeniem dla wszystkich. Gdyby bowiem stracił kontrolę nad sobą byłoby sporo ofiar a na to ksiądz nie mógł pozwolić. No way.
[ Ilustracja ]

Ledwie nacisnąłeś na spust, czując niepowstrzymaną siłę Magnum, a już czaszka mutka rozsypywała się w drzazgi, on sam zaś, z lekkim opóźnieniem, padał bezwładnie do tyłu, wzbijając tumany kurzu ze spękanej, pokrytej czerwono-pomarańczowym pyłem ziemi. Echo wystrzału rozeszło się pulsującym echem wzdłuż uliczek i domów, obwieszczając wszystkim Bożą pomstę... lub miłosierdzie, zależnie od tego jak spojrzeć na żywot zdegenerowanego wytworu maszyn.
Niestety, zgodnie z twymi przewidywaniami, starowinka nie pojęła sensu twej decyzji ani istoty Pańskiego osądu. Powstała po wystrzale, spuchnięta cisza pękła pod naporem jej wrzasku i lamentu, które odprawiała nad ohydnym cielskiem tego, co zwała swym synem. Łapiąc się za głowę kiwała się z boku na bok, zawodząc głośno i żałośnie, podczas gdy z i spomiędzy domów zaczęli wychodzić mieszkańcy, chcący przyjrzeć się całej scenie. Szybko spostrzegłeś, że wielu z nich dzierży w rękach kije, żelazne pręty lub pordzewiałe, metalowe rury, choć niejeden nie był uzbrojony. Pośród tych, niejeden miał jednak więcej, niż dwie wolne ręce, a niektórzy więcej, niż jedną głowę.
Tymczasem starowinka, porzucając lamenty i żałobę na rzecz szaleństwa i wściekłości, wyjęła spod paskudnej, pocerowanej szmaty służącej jej za fartuch przeraźliwie wielki i szczerbaty rzeźnicki topór i z chrapliwym okrzykiem "rzuciła się" na ciebie z całą mocą swego starczego pędu.
Ksiądz modlił się za zastrzelonego synka półgłosem.
- Pan jest pasterzem moim i nie brak mi niczego. Prowadzi mni nad wody spokojne, gdzie mogę odpocząć. Jego kij i jego laska są tym co mnie pociesza...
Lufa magnum opadła celując w głowę babuleńki. Ksiądz mierzył w środek czoła drugą ręką sięgając i odbezpieczając granat. Wiedział, że musi dać tym ludziom szansę zbawienia. I to też zamierzał zrobić.
Wszystko wskazywało na to, że tym razem zbawienie i zniszczenie staną się synonimami. Szarżująca z tasakiem babcia nie pozostawiła ci wyboru, unosząc ostrze wysoko nad głowę do zamaszystego cięcia na twój korpus. Siła Magnum odrzuciła ją na półtora metra w tył, gdzie upadła bez połowy czaszki. To był ostatni akcent w narastającym jednostajnie napięciu, które rozerwane twym drugim strzałem przeobraziło się w eksplozję okrzyków biegnących w twoją stronę mieszkańców. Najbliższa grupa trzech wieśniaków zbrojnych w pały i ćwiekowane bejsbole miała do pokonania jakieś piętnaście metrów. Tuż za nimi plasowały się dwa pokraczne mutanty, jeden dwugłowy mięśniak, mogący z powodzeniem być "starszym synkiem", drugi stanowiący jakby połowę tamtego, lecz znacznie szybszy, a to za sprawą trzech nóg, którymi przebierał z ce wszystkich sił. Miasteczko zdecydowanie nie było duże, ale wiedziałeś, że lada moment w kolejce do "zbawienia" ustawi się jeszcze kilkunastu chętnych.
- Więcej was matka nie miała?
Spytał rzucając odbezpieczony granan w największą ciżbę person, bo nie można tych stworów nazwać ludźmi, chcących czym prędzej wysłać go do Niebiańskich Bram wprost przed oblicze św. Piotra. Po rzuceniu granatu rzucił się na ziemię by nie dostać odłamkiem. Uniósł magnum i strzelił do najbliższych przeciwników drugą ręką odbezpieczając kolejny granat by kolejne stwory wysłać autostradą wprost do piekła.
Pierwszy granat rozrzucił najbliższą grupę po całej szerokości ulicy. Nie przeżył nikt, poza połową dwugłowego mutanta, która nadal zawzięcie pełzła w twoim kierunku. Strzeliłeś raz, przeszywając jeden z łbów, by skrócić jego cierpienia. Nie wystarczyło. Musiałeś przeznaczyć jeszcze jedną kulę, by unieruchomić to, co zostało ze stwora. Nim kolejna grupa podbiegła wystarczająco blisko, zdążyłeś wstać, by mieć dogodniejszą pozycję do rzutu drugim granatem, a następnie ponownie padłeś na ziemię. Wybuch zabił dwóch wieśniaków, okaleczył dwóch kolejnych, pozostali trzej, w tym jeden mutant, padli od twoich kul. Niedobitki, jęcząc i rzężąc, tarzały się po ziemi pośród tabunów kurzu wznieconych granatami.
Ksiądz przeładował pistolet. Trzeba było uzupełnić amunicję w bębenku. Zrobiwszy to zaczął chodzić pomiędzy dogorywającymi i nie przestając się głośno modlić nożem z miłosierdziem w oczach dobijał pozostałych jeszcze żyjących.
Postąpiłeś zgodnie z planem, z pewnym smutkiem przystępując do dobijania dogorywających. Sumtek i współczucie minęły jednak błyskawicznie, gdy jeden z ledwo dychających mutantów chwycił cię za jaja swoją trzecią ręką, gdy pochylałeś się nad nim, by zadać cios. Tym szybciej wbiłeś mu nóż w czaszkę, w rytm modlitwy wplatając energiczne "Kurwa!" i poszedłeś dalej. Całe "ostatnie namaszczenie" zajęło ci nieco ponad pięć minut, po których stanąłeś ponownie pośród ciszy pustynnego wiatru we wszawym miasteczku - widmo, które zdawało się obserwować cię posępnie wszystkimi zabitymi oknami i zaryglowanymi drzwiami.
kiądz zaczął przeszukiwać ciała w poszukiwaniu czegoś wartościowego. Modlitwa, modlitwą, ale z czegoś trzeba było żyć, kupić amunicję itd. gdyby coś się znalazło wrzucam to do toreb motorowych i idę przeszukać miasto.
Przy przeszukiwaniu było gorzej, niż przy dobijaniu. W większości kieszeni znajdowałeś jedynie śmieci - papierki po cukierkach, obsmarkane chustki, garść bezużytecznych, zaśniedziałych dziesięciocentówek i ćwierćdolarówek. Znalazł się tam też jeden poszczerbiony, choć bardzo ostry nóż wojskowy, a także całkiem nowa paczka... kondomów.
Z niesmakiem podniosłeś się znad ostatniego trupa i otrzepałeś z pyłu i brudu, przynajmniej na tyle, na ile się dało. Kolejne, dokładniejsze spojrzenie pozwoliło ocenić całą osadę jako jeszcze bardziej mizerną, niż przy pierwszym wrażeniu. Między wyschniętymi, miejscami szczerbatymi od przerdzewiałych i pourywanych gwoździ desek zawodził smętnie pustynny wiatr, zdający się być jedynym twoim towarzyszem. A jednak rozglądając się po oknach, werandach, balkonach i poddaszach nie mogłeś pozbyć się wrażenia, że obserwują cię ukryte, nieżyczliwe oczy.
Posłuchałeś dokładniej - gdzieś otwarte drzwi obijały się niemrawo o ścianę, kilkanaście metrów dalej "nietoperze" czegoś, co być może pełniło niegdyś funkcję miejscowego baru skrzypiały smętnie, tragane leniwymi drgawkami. Pusto.
- Szlag. Nic wartościowego.
Stwierdził widząc łupy.
- A to co?
Spytał sam siebie podnosząc ku oczom nowiuteńkie opakowanie prezerwatyw.
- Ktoś tu widać lubił się zabawić.
Ponowne stwierdzenie. Harry łapał się czasem na gadaniu do samego siebie, ale tak to bywało, gdy ciągle był sam. Prezerwatywy schował, wszak nojki są i zawsze się mogą przydać. Zdobyczny nóż schował do holewy buta. Sprwdził czy miał przy sobie kluczyki od motoru. Miał. Z kabury przy motorze (cholera zapomniałem o niej w kp) wyciągmął swego drugiego woernego kompana. Shotguna. Wraz z nim postanowił zrobić wizję lokalną, by zdobyć coś, za co mógłby przeżyć i sprawdzić czy dziwne wrażenie bycia obserwowanym jest ułudą. Wizję postanowił zacząć od saloonu.
Odczekawszy uważnie moment przed saloonem, wszedłeś w iście kowbojskim stylu. Wnętrze, ku twemu jakże ogromnemu zaskoczeniu, urządzone było również po kowbojsku. Niskie, okrągłe, drewniane stoły, przy którym z trudem mieściły się cztery drewniane krzesła, z których część pokryta była widoczną w mdłym świetle warstwą kurzu, a część połamana lub porozrzucana. Drobinki pyłu tańczyły w kącie sali przy prowadzących na górze schodach, tak jakby wzbite nagłym powiewem, zaś nieopodal, przy fortepianie, siedziały dwie przerośnięte ręce, wciąż ściskające brudną butelkę. Ich właściciel, sądząc po budowie i posturze - mutant, leżał obok stołu z odstrzeloną głową, której akurat nigdzie nie dostrzegłeś.
Nie było tu nic co mogłoby stanowić zagrożenie.
Szukam zatem po miejscowości wszystkiego co cenne, za co da się przeżyć będąc jednak przy tym bardzo ostrożnym i czujnym. Gdybym znów miał wrażenie bycia obserwowanym postaram się wypatrzeć skąd i przez kogo.
Zebrałeś się do wyjścia i już stałeś przy "nietoperzu", gdy gdzieś nad sobą usłyszałeś skrzypienie desek i coś jakby stukot obcasów na drewnie. Nadstawiłeś uszu dokładniej, lecz w pierwszym momencie nie usłyszałeś nic więcej. Dopiero po paru sekundach ciszę przerwało niezwykle nikłe, niemal iluzoryczne piskliwe skrzypienie, powtarzające się w dziwnych, regularnych odstępach.
Kroki - pomyślał odrazu słysząc owy dziwny dźwięk. Wiedział, że musi to sprawdzić. Ostrożnie z shotgunem gotowym do strzału jak najciszej spróbował wejść po schodach by to sprawdzić.

//Przepraszam, że tak długo nie odpisywałem.//
Starając się pogodzić pośpiech z ostrożnością ruszyłeś po schodach w górę, trzymając palec na spuście. Na przekór twym intencjom drewniane stopnie pojękiwały złośliwie, jakby chciały ostrzec tego, kto ukrywał się na piętrze. Zaciskając zęby z nerwów i złości stawiałeś kolejne kroki, modląc się w duchu, by ewentualnemu intruzowi zlały się one z innymi dźwiękami skrzypiącej rudery.
Znalazłeś się na piętrze, zbudowanym z długich, wąskich, gdzieniegdzie odklejających się lub częściowo spróchniałych listw. Wąski korytarz poszerzał się w dwóch miejscach, gdzie w ścianach widoczne były drzwi do pokojów. Tych naliczyłeś sześć, trzy po każdej stronie, z grubymi, starymi drzwiami z mosiężną gałką. Na samym końcu korytarza obie przeciwległe pary drzwi były uchylone. Te po prawo tworzyły jedynie wąską, cienką szparę światła, wlatującego przez podwórzowe okno do wnętrza pokoju. Te po lewo, otwarte na oścież do wnętrza pomieszczenia, pozwoliły ci dostrzec stary, bujany fotel na biegunach, który - choć pusty - wciąż kiwał się lekko w przód i w tył.
*Co to ma być do cholery? - pomyślał starając się wolno i jak najostrożniej wejść do pokoju z bujanym fotelem. Ktoś tu przed chwilą był i należało to wyjaśnić.*
Naprężony jak struna kierowałeś kroki w stronę pokoju, stawiając je tak, jakbyś chodził po szkle. Fotel bujał się cały czas, stopniowo zmniejszając amplitudę. Nie słyszałeś niczego, poza nieznacznym skrzypieniem desek, biegunów i wikliny. Wraz ze zbliżaniem się do ściany i drzwi kąt twojego widzenia poszerzał się. Pokój miał standardową szerokość, lecz jego długość musiała być dość spora. Centymetr po centymetrze podchodziłeś bliżej, a następnie zerkałeś przez framugę do wnętrza pomieszczenia. Nie zauważyłeś jednak nic szczególnego. Staromodny, babciny i monotonny wystrój, do którego bujany fotel pasował bardzo dobrze. Jakaś szafka, kredens, proste łóżko, stół z brudną narzutą. Łózko stało przy ścianie, obok niego mieściło się okno, które przez brudne szyby cedziło blade światło dobiegające z podwórza. Po drugiej stronie pokoju znajdowało się wejście do łazienki.
Przeszukuję pokój, łAzienkę itd.
← Sesja Neuroshimy
Wczytywanie...