Słońce pluło bezlitosnym żarem na spieczone dachy żałosnych bud, stanowiących większość parterowej zabudowy tego zapomnianego przed Boga i ludzi zadupia, na którym nawet Diabeł nie miał ochoty mówić nikomu "jeb się", a co dopiero "dobranoc". Nieznaczny, acz niezmiennie suchy, parzący, niemal pieprzny wiatr wiejący z pustkowia wpadał między uliczki osady, przypominającej bardzo marną dekorację z jeszcze marniejszego westernu, wysuszając momentalnie spływający po twym czole pot. Blask przeklętego słońca odbijał się na wyciągniętej lufie twego Magnum, którego siła mierzyła prosto w trzymetrowego, trójnogiego i trzyrękiego mutanta, który z miną wściekłego idioty wpatrywał się nieruchomo w wylot twojej lufy. Płacząca starowinka, usiłująca niezdarnie zasłonić swoim skurczonym, schorzałym, wątłym ciałem wielkiego zdegenerowanego sukinsyna, rozkładała ręce na krzyż i łkała głośno, nie przestając cię błagać:
- Na miłość Boga, dobry ojcze, nie róbcież tego mojemu sykowi!!! On tylko taki się zrobił przez to powietrze, przez tę ziemię, warzywa zatrute... Jezusie Maryjo, co on komu zawinił, że trochę odmienny i powolny, pasterzu dobry, toż on by nawet muchy nie...
Acha, muchy? Akurat. Trzy przerośnięte ręce zdradzały siłę, przy której rasowy kulturysta wydawałby się słabeuszem. Dzikość, piana i wścieklizna wypływały ze szpetnego łba, łypiąc na ciebie totalnym bezmózgowiem.
- Litości Boga, drogi ojcze, toż to dziecko jeszcze...
I tak od pół godziny. Nie wiedziałeś już jakie to miasto, nie wiedziałeś dokładnie gdzie się znajdujesz, poza tym, że gdzieś przy północnej granicy. Wiedziałeś, że ten tu nieszczęsny plugawiec to zapewne kolejna ofiara okolicznej radiacji, eksperymentów Molocha lub obu na raz. Wiedziałeś też, że twa wiara i ręka mają wspólną, ważną cechę - są niezachwiane. Na koniec wiedziałeś też, że w tej wiosce ludzie nauczyli się żyć z mutantami i prawdopodobnie na tym jednym się nie skończy.