To, że ekskluzywna edycja nie powinna być na każdą kieszeń jest faktem, z którym trudno się spierać. Ciężko również nie przytaknąć na widok tezy, iż za wyjątkowe i limitowane gadżety najczęściej słono się płaci, właśnie z powodu ich elitarności. Stąd też wydania kolekcjonerskie siłą rzeczy muszą mieć na metce wypisane bajońską kwotę, na którą stać jedynie prawdziwą burżuazję wśród graczy – absolutnie nikt tego nie neguje. Jednak skoro się płaci i często potem klepie biedę przez resztę miesiąca, to powinno się też wymagać.
Problem ze współczesnymi edycjami nie leży w tym, że są zwyczajnie drogie – tego akurat nie można się czepiać – lecz, że nie oferują one nic w zamian. Natomiast ciężko nie zauważyć faktu, że średnia cena takiego wydania wzrosła ostatnio o 250-300 zł a ilość przedmiotów wręcz zmalała. O ile za plastikowe arcydzieło chińskiej myśli technicznej można zapłacić uczciwe „dwie stówki” i nie płakać zbytnio za tymi banknotami (bo w końcu jak szaleć, to szaleć), to gdy wydawcy lekką ręką żądają za podobną tandetę „pół tysiąca”, każdy wyczuje znamienny smrodek wyzysku i wykrzyknie gromkie „veto”.
Przykładem jest edycja kolekcjonerska „Skyrim”, która za wydatek rzędu 400 zł daje niewiele, a i na jakość gadżetów można kręcić nosem (szczególnie, w porównaniu z limitowanym wydaniem „Wiedźmina 2”, który za połowę tej ceny oferował prawdziwy róg obfitości). Pal licho, gdyby ta figurka Alduina wyglądała zjawiskowo i została zrobiona z dobrego materiału – wtedy można byłoby pomyśleć nad zakupem. Jednakowoż pierwszy „unboxing” pokazuje, że nie warto sobie nią zawracać głowy.
Jedynym, co nęci wzrok jest piękny artbook, lecz to za mało, aby wyłożyć kasę na stół. Może, gdyby dorzucili do tego jeszcze soundtrack, w końcu kunszt Jeremy'ego Soule potrafi stłumić zdrowy rozsądek każdego człowieka. W innym wypadku...
Konkludując – dziękuję, ale postoję.